Browsing Tag

srebro

finanse i inwestowanie

Czego rząd nie mówi Ci o inflacji?

25 marca 2019

Czego rząd nie mówi Ci o inflacji?
Jak złoto i srebro zyskiwały w czasie PRL

Najbardziej przewrotne jest to, że na tych zdegenerowanych hiperinflacyjnych banknotach oni umieścili podobizny wielkich ludzi.

— teść autora

Inflacja jest tą formą podatku, którą można nałożyć bez ustawy.
— Milton Friedman

 

Opis rozdziału: Przyjęło się pojmować, że inflacja to wzrost cen. Jest to powszechna opinia, której podtrzymywanie jest niebezpieczne. Ten rozdział rozkłada pojęcie inflacji na czynniki pierwsze, demaskuje jej rodowód i ujawnia, co naprawdę się za nią kryje. Po jego przeczytaniu postrzeganie inflacji dla większości czytelników może być całkowicie odmienne. Inflacja jest tu opisywana nie tylko jako szkodliwa dla gospodarek, ale także jako paliwo dla wzrostu cen metali szlachetnych. Za przykład jej destrukcyjności służy nam historia gospodarcza komunistycznej Polski.

Inflacja, jak już zdążyliśmy się przekonać, pojawia się na kartach historii od bardzo dawna. Nie była jednak określana tym terminem aż do XX w. Obecnie jest pojęciem, które robi spektakularną karierę w ekonomicznej terminologii i nie tylko. Jej pięć minut trwa w najlepsze. Większość z nas, jeśli nie prawie wszyscy, rozumie ją jako WZROST CEN.

Stosowanie tego terminu jest tak nagminne, że wydaje się, iż Kowalski doskonale je zrozumiał. Nic bardziej błędnego. Osłuchany z regularnie powtarzanym w mediach terminem inflacji żyje w przekonaniu, że jest ona nieodłącznym, a nawet potrzebnym „zjawiskiem” zdrowo rozwijającej się gospodarki. Banki centralne twierdzą, że inflacja (czyli według nich wzrost cen) powinna wynosić optymalnie 2,5% w skali roku, podczas gdy prawie nikt nie pyta: dlaczego drożejące towary mają być dla nas dobre? Dlaczego 2,5%, a nie 0,5% lub 5%? Skąd gwarancja, że inflacja nie wymknie się spod kontroli? Dlaczego nikt nie mówi o stracie wynikającej z oszczędzania?

Większość XX-wiecznych oraz współczesnych ekonomistów wierzy (lub przynajmniej tak twierdzi), że inflacja jest dla nas korzystna. Henry Hazlitt dla odmiany nazwał ją wrogiem publicznym numer 1 i miał w tym pełną rację. Stwierdził też, że:

Tak długo, jak będziemy karmieni fałszywymi teoriami odnośnie pochodzenia inflacji, tak długo zalewać nas będą fałszywe recepty na jej uzdrowienie1 .

Tak twierdzi Hazlitt, przeciwnik pustego pieniądza oraz obrońca standardu złota. Jego słowa są jasne i bezpośrednie. Byłoby na miejscu jeszcze je uzasadnić. Zobaczmy zatem, jak się mają sprawy w rzeczywistości.

Iluzja rozumienia inflacji

Pojmowanie inflacji jako wzrostu cen jest nieco zdradliwe. Dlaczego? Dlatego, że taka definicja pomaga zacierać za sobą ślady prawdziwego winnego ich wzrostu. Stosując błędną definicję, większość z nas nie może dociec, kto naprawdę stoi za stratami wynikającymi z podwyżki cen produktów. Myślimy — o ile w ogóle — że to zjawisko, że tak się po prostu dzieje, że produkty niejako naturalnie drożeją. W istocie wcale nie musi tak być i jeśli nie dochodzi do anomalii, to w praktyce tak nie jest.

W zależności od podejścia różnie określa się inflację. Najczęściej spotykamy się z ogólnym wzrostem cen lub procesem wzrostu ogólnego poziomu cen. Większość źródeł podaje definicje, które kładą nacisk na wzrost cen. Postać rzeczy ulega zmianie, kiedy inflację zaczniemy definiować wedle jej pierwotnego znaczenia.

Inflacja to proces ekonomiczny PRZEJAWIAJĄCY SIĘ we wzroście cen towarów, a polegający na zwiększeniu ilości pieniędzy w obiegu w stopniu silniejszym od wzrostu masy towarowej. I tyle.
Pojęcie inflacji przeszło pewnego rodzaju ewolucję: od kładącej nacisk na wzrost ilości pieniądza do koncentrującej się na wzroście cen. Początkowo inflację definiowano jako wzrost podaży pieniądza. Dopiero w czasach współczesnych inflację definiuje się i rozumie jako wzrost cen. Różnica w tych definicjach jest taka jak pomiędzy „Pali się!” a „Ktoś podkłada ogień”. Latami szyta definicyjna szata sprawiła, że na podkładanie ognia patrzymy dziś jak na dobroczynny pożar. Słyszymy bowiem w radiu i telewizji, że „inflacja wzrosła o X%”, i przyjmujemy te wiadomości bez głębszej refleksji. Kiwamy głowami, kiedy mówi się, że tzw. ilościowe luzowanie (czyli dodruk pieniądza na ogromną skalę) ma pobudzić gospodarkę, pomóc we wzroście gospodarczym, uratować banki itd.

Nie pytamy, dlaczego nie mówi się „zwiększono podaż pieniędzy o X%, które podniosły ceny towarów o Y%” lub „siła nabywcza naszych oszczędności straciła X%”. Nie pytamy, też jakim cudem mamy mieć więcej, skoro zaczynamy od zwiększenia ilości pieniądza, kredytu i konsumpcji. To nielogiczne, a jednak dajemy się na to nabierać. Czyż nie?

Rozumienie inflacji można też porównać do obserwowania wzrostu podaży pieniądza oraz zmian cenowych. W tym drugim przypadku widzimy tylko efekt, np. w postaci rosnących liczb na metkach cenowych, które nic a nic nie mówią nam o przyczynach tego stanu rzeczy. Widząc rosnącą stertę banknotów, możemy już pokusić się o wskazanie związku przyczynowo-skutkowego. Niestety, komuś zależy na tym, aby tak się nie stało.

Co ciekawe, inflację określa się mianem ZJAWISKA. Ono właśnie wpływa na nas, sugerując niejako, że przyczyna pochodzi z zewnątrz, z bliżej nieokreślonego miejsca. To w konsekwencji sprawia, że myślimy, iż nie mamy wpływu na to „zjawisko”. Mamy zjawiska fizyczne, atmosferyczne, optyczne, pogodowe i inne, ale czy myślimy o tym, aby je kwestionować i kształtować? Nie. No bo niby jak? Zmienić odwieczne prawa natury?

Wzrost cen nie jest jednak zjawiskiem, na które nie mamy wpływu. Większość z nas po prostu tego nie rozumie. Stosowanie błędnych definicji skutecznie temu pomaga.

Dobrze udokumentowane hiperinflacje z czasów pierwszej połowy XX w. idealnie obrazują konsekwencje nierozumienia zagrożeń płynących z manipulacji ilością papierowego pieniądza. Pokazują także, że ludzie nie mogli się obronić przed tragicznymi skutkami dodruku pieniądza, w głównej mierze dlatego, że nie rozumieli, czym on w rzeczywistości był.

Naturalną reakcją większości Niemców, a także Austriaków i Węgrów — podobnie jak wszystkich innych ofiar inflacji — było założenie, że to nie ich pieniądze tracą wartość, tylko towary stają się coraz droższe w kategoriach bezwzględnych; że to nie ich waluta ulega deprecjacji, ale że — zwłaszcza na początku — kurs innych walut w nieuzasadniony sposób idzie w górę, windując ceny wszystkich artykułów pierwszej potrzeby. Przypominało to sposób myślenia ludzi, którzy uważają, iż Słońce, planety i gwiazdy obracają się wraz z Księżycem wokół Ziemi2 .

Gorzko, ale prawdziwie stwierdzone.

Przez wiele lat naród niemiecki wierzył, że ich inflacja to tylko przejściowe zjawisko, że się niebawem skończy. Wierzyli w to przez blisko dziewięć lat, aż do jesieni 1923 r. Wtedy w końcu zaczęli wątpić. W miarę jak inflacja dalej trwała, ludzie uznali, że rozsądniej jest kupować wszystko, co jest dostępne, niż trzymać pieniądze w kieszeni. Ponadto doszli do wniosku, że nie warto udzielać pożyczek, ale przeciwnie, że znacznie lepiej być dłużnikiem. W ten sposób inflacja utrzymywała się dalej, samoistnie się podsycając3 .

I tak trwało to w Niemczech aż do 20 listopada 1923 r., kiedy nadeszła nieunikniona denominacja, a jednym z określeń banknotów było wówczas „konfetti”.

Wiara w to, że inflacja to wzrost cen, a nie podaży pieniądza, jest brzemienna w skutki. Główne zagrożenie z tego płynące polega na tym, że Kowalski nigdy winą za drożejące produkty nie obarczy rosnącej ilości pieniądza. A tu właśnie kryje się sprawca. Póki człowiek jest syty, póty jest spokojny. Kiedy jest głodny, staje się zły. Rzadko kiedy jest ciekawy. Wierzy, że za wzrostem cen stoją spekulanci, drożejąca ropa, ewentualnie bliżej nieokreślone podmioty i instytucje. Obiekty, których nie można zlokalizować lub zidentyfikować. Idealne kozły ofiarne, tym bardziej że fenomenalnie odwracające uwagę.

Większość z nas tego nie widzi. I to też jest niebezpieczne.

Dopóki błędnie pojmuje się zjawisko inflacji, dopóty nie da się zatrzymać wzrostu cen. Wcześniej czy później będzie musiał on przyśpieszyć. No chyba, że główne upodobanie historii uległo zmianie. Jest to jednak mało prawdopodobne.


1 H. Hazlitt, Inflacja. Wróg publiczny nr 1, Fijorr Publishing, Warszawa 2007, s. 43.
2 A. Fergusson, Kiedy pieniądz umiera, Studio Emka, Warszawa 2012, s. 19.
3 L. von Mises, Ekonomia i polityka, Fijorr Publishing, Warszawa 2006, s. 82.


Tekst jest fragmentem książki „Inwestowanie w srebro i złoto” Łukasza Chojnackiego.

finanse i inwestowanie

Realna wartość papieru, czyli coś, czego nie usłyszysz od polityków i rządowych ekonomistów

22 marca 2019

„Jeśli nie ufasz złotu, to czy ufasz logice ścięcia pięknej sosny o wartości 4000 – 5000 dolarów, przerobienia jej na miazgę, następnie na papier, naniesienia nań atramentu, a na końcu nazwania tego miliardem dolarów?”

— Kenneth J. Gerbino

 

Opis rozdziału: Chłopa często utożsamia się z osobą słabo wykształconą, a przez to mało inteligentną. Niejaki John Maynard Keynes stosowanie standardu złota porównał nawet do barbarzyństwa. Lecz my, Polacy, używamy frazy „na chłopski rozum”, mając zapewne na myśli to, że chłop nie jest filozofem, lecz pragmatykiem. Zobaczmy więc, co takiego mówi nam ów chłopski rozum w odniesieniu do papierowego pieniądza.

 

Zanim banknot zostanie wydrukowany, wygląda w uproszczeniu tak:

obraz1

Ponieważ nie posiada nominału, jest wart mniej więcej 0 zł.

obraz2

 

Ale kiedy na banknot naniesie się farbę, to wygląda on już nieco inaczej — mniej więcej tak:

obraz3

 

Co sprawia, że bezwartościowy banknot staje się nagle wart 100 zł? Formuła tego magicznego działania wygląda następująco:

obraz4

Kluczowym składnikiem tej receptury wydaje się farba.

Ale czy farba jest warta 100 zł?

Oczywiście że nie. A skoro nie, to na czym polega ta magiczna sztuczka?

To nie wszystko. Jest jeszcze coś. Mianowicie ta sama ilość tej samej farby może „stworzyć” banknot o nominale zarówno 10 zł, jak i 10 000 000 zł! Czy to oznacza, że farba może być warta równocześnie 10 zł i 10 000 000 zł?

obraz5

Czy farba posiada nadnaturalne właściwości? Czy jej siła przewyższa fundamentalne prawidłowości matematyczne? Oczywiście że nie. Dlaczego więc niewielka ilość barwnika ma moc kreacji nie tylko pieniądza, ale także jego dowolnego nominału? Jeśli papier i farba nie są obiektywnie warte ani 10 zł, ani 10 000 000 zł, to jakim cudem dochodzi do tego, że są tyle warte? Dlaczego wreszcie bezduszna i bezosobowa substancja chemiczna, jaką jest farba, może w mgnieniu oka „wypracować” większą wartość aniżeli realny fizyczny i umysłowy wysiłek Kowalskiego?

Wartość ta jest umowna i opiera się w pierwszej kolejności na aktach prawnych, które zmuszają nas do korzystania z papierowych banknotów, a w drugiej na przekonaniu obywateli, że banknoty są obiektywnie wartościowe. Niestety, nie są. Historia dowiodła, że większość walut ma termin ważności. Tyle że Smith, Schmidt i Kowalski nigdy go nie znali.

Murray Rothbard, do którego jeszcze nie raz wrócę na kartach tej książki, pisze:
„Państwo (lub jego bank centralny) może produkować te kwity ad libitum i w gruncie rzeczy bez ponoszenia kosztów. Koszt papieru i druku jest bez znaczenia w porównaniu z wartością drukowanej waluty, a jeśli z jakiegoś powodu koszt ma znaczenie, państwo zawsze może po prostu zwiększyć nominał banknotów1!

Do myślenia daje też nieco absurdalna sytuacja, która zdarzyła się w Niemieckim Banku Federalnym2. Otóż osoby, które pracowały przy niszczeniu banknotów wycofanych z obiegu, uległy pokusie przywłaszczenia ich sobie. Cóż, kradzież od zawsze wpisywała się w spektrum ludzkich zachowań, jest nawet do pewnego stopnia pierwotna. Nie jest to jednak usprawiedliwieniem, tak samo jak nie może być nim domniemane niskie wynagrodzenie pracowników banku, których działanie było wątpliwe etycznie. Ale problem nie jest taki prosty. Pod względem fizycznym banknoty się nie zmieniły, lecz zmienił się ich status. Kiedy proceder został ujawniony, a sprawcy ujęci, orzeczenie wyroku było nie lada problemem. Jaką bowiem karę należało wymierzyć osobom, które ukradły… makulaturę przeznaczoną do przemiału? Taki właśnie status miały wówczas skradzione papiery, choć ich forma zewnętrzna w ogóle się nie zmieniła!

Czy gdy złote monety są przeznaczone do ponownego przetopienia, to automatycznie stają się bezwartościowym złomem? Czy gdyby rząd stwierdził, że wycofuje z obiegu złotą monetę, to wyrzuciłby ją bezpowrotnie do śmietnika? Oczywiście że nie.

 

Podsumowanie rozdziału: Pieniądz papierowy nie jest w gruncie rzeczy pieniądzem. Jest środkiem płatniczym. Można też rzec, że czasem jest pieniądzem, a czasem makulaturą. Jego wartość jest skrajnie względna. Czy to ma sens? Czy taka jest cecha stabilnego pieniądza? Natomiast złoto i srebro zawsze są złotem i srebrem. A te zawsze będą miały wartość, gdyż posiadają praktyczne zastosowanie. Jeszcze do tego wrócę.

 

obraz6

Jedna marka polska, wyemitowana w 1919 roku. Pieniądz ten uległ hiperinflacji na początku lat 20. XX wieku. Źródło: www.wcn.pl, autor: Polska Krajowa Kasa Pożyczkowa, domena publiczna.

 


1 M. Rothbard, Argumenty za prawdziwym złotym dolarem, [w:] L. Rockwell (red.), Austriacy o standardzie złota, Instytut Ludwiga von Misesa, Warszawa 2011, s. 2.
2 J. Hörisch, Orzeł czy reszka. Poezja pieniądza, Towarzystwo Autorów i Wydawców Prac Naukowych UNIVERSITAS, Kraków 2010, s. 195.


Tekst jest fragmentem książki „Inwestowanie w srebro i złoto” Łukasza Chojnackiego.