Browsing Tag

wzrost cen

finanse i inwestowanie

Czym grozi nadużywanie papierowych pieniędzy

9 kwietnia 2019

W kwestii naprawy i utrwalenia monety należy, jak się wydaje, wziąć pod uwagę co następuje (…). Aby się strzec nadmiaru pieniądza1.
— Mikołaj Kopernik

Opis rozdziału: W toku historii papier był często nadużywany. Za każdym razem w ten sam sposób, co daje do myślenia na temat powtarzalności zjawiska nagłego wzrostu cen. Ograniczę się do wskazania względnie łagodnych skutków nadużywania papieru i wytłumaczenia niuansów ułatwiających zrozumienie mechanizmu wzrostu cen metali szlachetnych.

Wzrost ilości pieniądza powoduje wzrost cen. Jeżeli pieniądzem jest złoto lub srebro, to wzrost cen jest umiarkowany. Dowiodła tego historia. Jeśli chodzi o papierowe banknoty lub ich ekwiwalenty, wzrosty cen mogą być równie umiarkowane lub — w przypadku utraty kontroli (czytaj: zdrowego rozsądku) — właściwie bezgraniczne. Ci, którzy przyznali sobie monopol na emisję papierowych pieniędzy, ponoszą ogromną odpowiedzialność za konsekwencje swoich działań. Niestety, niewielu za to osądzono. Zapewne z tej prostej przyczyny, że z reguły właśnie rządy wymuszają dodruk papierowych banknotów.

Kiedy metal przestał być jedynym pieniądzem, stał się też towarem. Jego wartość zaczęto mierzyć banknotami. Póki te dwa istniały w równowadze, póty były tyle samo warte. Amerykańska moneta Liberty Saint Gaudens z początku XX w. miała nominał 20 dolarów. Można ją było zamienić na banknot o nominale 20 dolarów.

Dzisiaj ówczesny banknot wciąż będzie wart 20 dolarów, ale złota moneta z nominałem 20 dolarów (rysunek 6.1) pozwoli zdobyć tyle banknotów, na ile jest wyceniana na giełdzie surowców. W chwili pisania tego tekstu jest ona warta ponad 1200 dolarów.

Rysunek 6.1. Złota amerykańska moneta Liberty Saint Gaudens o nominale 20 dolarów. Źródło własne.

Jest to nieco przewrotne, gdyż papierowe 20 dolarów = 20 dolarów, a złote 20 dolarów = 1200 dolarów. Ta niespójność nominałów jest dziwna i nielogiczna, a mimo to nie zwraca naszej uwagi. Anomalię tę zaczęliśmy postrzegać jako normę.

Ewolucja papieru, ewolucja nadużycia

Przed nami jeszcze parę historii, ale już teraz zauważmy, że metal składany w skarbcu banku depozytowego znikał z pola widzenia Kowalskiego, Schmidta czy Smitha. Chowając się tam, stawał się niewidoczny i — co NIEZWYKLE ISTOTNE — niedostępny. Póki bank nie nadużywał tych pieniędzy, póty był wypłacalny. Kowalski i jemu podobni mogli spać spokojnie. Kiedy jednak banki zaczęły robić głupstwa, ludzie cierpieli na bezsenność i parzyli melisę częściej niż zwykle. W najgorszych przypadkach rosła sprzedaż alkoholu, leków uspokajających, a także usług pogrzebowych.

W ciągu wieków papier regularnie zdobywał zaufanie, by potem je tracić. Za sprawą działań rządzących wartość pieniądza była obniżana. Obywatel nigdy nie miał i nigdy nie będzie miał na ten proces bezpośredniego wpływu. Złotu natomiast nie da się odebrać wartości, dlatego rządy nie lubią złota, a jeśli już je stosują, to jedynie przez pewien czas.

Narodziny pokusy

Kilkaset lat temu, z racji swojej użyteczności, krążyły w obiegu zarówno mające pokrycie w metalach szlachetnych kwity depozytowe, jak i niemające pokrycia weksle lub bony. Tymi pierwszymi posługiwali się w 1660 r. angielscy złotnicy. Z czasem jednak, kiedy popularność kwitów depozytowych rosła, złotnicy regulowali nimi swoje płatności2 . Rosła liczba osób, które je akceptowały. Kwit (ang. note) depozytowy, wydawany przez bankiera (ang. bank), przeistaczał się w pieniądz papierowy (ang. banknote). Zaufanie do papieru wzrastało.

Był to krok w stronę przyzwyczajenia się do papieru i podświadomego nadania mu obiektywnej wartości. Nie mogło być inaczej, skoro kwity z pokryciem się sprawdzały, a ludzie przyjmowali je jak prawdziwe pieniądze. Niestety, każdy kij ma dwa końce.

W celu zapewnienia pełnej wymienialności kwitów na pieniądz kruszcowy zapasy kruszcu nie musiały być równe wysokości wyemitowanych kwitów, gdyż tylko część klientów zamieniała je na pieniądz pełnowartościowy. Złotnicy postanowili więc emitować kwity przekraczające wartość zdeponowanych u nich monet. Byli pewni, że w okresach  stabilności gospodarczej mało prawdopodobna jest sytuacja, w której wszyscy klienci zgłosiliby się po kruszec równocześnie (…). Dodatkowa emisja kwitów była dla złotników operacją niezwykle dochodową3 .

Złotnicy opanowali więc sztukę, na którą monopol miały później zdobyć rządy i banki centralne. Sztuka ta zwie się dochodem z emisji pieniądza.

Proceder ten wyglądał w skrócie tak, że początkowo każdej monecie przyporządkowywany był kwit z nominałem o wartości tej monety. Z czasem „wartość” kwitów zaczęła przewyższać wartość monet.

rysunek2

Co więcej, deponenci musieli płacić za przechowywanie swoich monet, bankierzy zaś chętnie udzielali pożyczek w postaci papierowej. Oczywiście na procent i z pokryciem w zdeponowanych monetach. Gdyby wszyscy nagle chcieli zamienić swoje papierki na metal, to zwyczajnie by go nie starczyło. Najpierw nastąpiłby bank run, a następnie bankructwo brawurowego w kredytowaniu banku. Czy historia zna takie przypadki? (…)


1 M. Kopernik, Traktat o reformie monetarnej Prus Królewskich i Książęcych — zasady bicia monety przed kwietniem 1526 r., Instytut Ludwiga von Misesa, Warszawa.
2 A. Kaźmierczak, Pieniądz i bank w kapitalizmie: zarys problematyki, PWN, Warszawa 1993.
3 Ibidem, s. 17.


Tekst jest fragmentem książki „Inwestowanie w srebro i złoto” Łukasza Chojnackiego.

finanse i inwestowanie

Czego rząd nie mówi Ci o inflacji?

25 marca 2019

Czego rząd nie mówi Ci o inflacji?
Jak złoto i srebro zyskiwały w czasie PRL

Najbardziej przewrotne jest to, że na tych zdegenerowanych hiperinflacyjnych banknotach oni umieścili podobizny wielkich ludzi.

— teść autora

Inflacja jest tą formą podatku, którą można nałożyć bez ustawy.
— Milton Friedman

 

Opis rozdziału: Przyjęło się pojmować, że inflacja to wzrost cen. Jest to powszechna opinia, której podtrzymywanie jest niebezpieczne. Ten rozdział rozkłada pojęcie inflacji na czynniki pierwsze, demaskuje jej rodowód i ujawnia, co naprawdę się za nią kryje. Po jego przeczytaniu postrzeganie inflacji dla większości czytelników może być całkowicie odmienne. Inflacja jest tu opisywana nie tylko jako szkodliwa dla gospodarek, ale także jako paliwo dla wzrostu cen metali szlachetnych. Za przykład jej destrukcyjności służy nam historia gospodarcza komunistycznej Polski.

Inflacja, jak już zdążyliśmy się przekonać, pojawia się na kartach historii od bardzo dawna. Nie była jednak określana tym terminem aż do XX w. Obecnie jest pojęciem, które robi spektakularną karierę w ekonomicznej terminologii i nie tylko. Jej pięć minut trwa w najlepsze. Większość z nas, jeśli nie prawie wszyscy, rozumie ją jako WZROST CEN.

Stosowanie tego terminu jest tak nagminne, że wydaje się, iż Kowalski doskonale je zrozumiał. Nic bardziej błędnego. Osłuchany z regularnie powtarzanym w mediach terminem inflacji żyje w przekonaniu, że jest ona nieodłącznym, a nawet potrzebnym „zjawiskiem” zdrowo rozwijającej się gospodarki. Banki centralne twierdzą, że inflacja (czyli według nich wzrost cen) powinna wynosić optymalnie 2,5% w skali roku, podczas gdy prawie nikt nie pyta: dlaczego drożejące towary mają być dla nas dobre? Dlaczego 2,5%, a nie 0,5% lub 5%? Skąd gwarancja, że inflacja nie wymknie się spod kontroli? Dlaczego nikt nie mówi o stracie wynikającej z oszczędzania?

Większość XX-wiecznych oraz współczesnych ekonomistów wierzy (lub przynajmniej tak twierdzi), że inflacja jest dla nas korzystna. Henry Hazlitt dla odmiany nazwał ją wrogiem publicznym numer 1 i miał w tym pełną rację. Stwierdził też, że:

Tak długo, jak będziemy karmieni fałszywymi teoriami odnośnie pochodzenia inflacji, tak długo zalewać nas będą fałszywe recepty na jej uzdrowienie1 .

Tak twierdzi Hazlitt, przeciwnik pustego pieniądza oraz obrońca standardu złota. Jego słowa są jasne i bezpośrednie. Byłoby na miejscu jeszcze je uzasadnić. Zobaczmy zatem, jak się mają sprawy w rzeczywistości.

Iluzja rozumienia inflacji

Pojmowanie inflacji jako wzrostu cen jest nieco zdradliwe. Dlaczego? Dlatego, że taka definicja pomaga zacierać za sobą ślady prawdziwego winnego ich wzrostu. Stosując błędną definicję, większość z nas nie może dociec, kto naprawdę stoi za stratami wynikającymi z podwyżki cen produktów. Myślimy — o ile w ogóle — że to zjawisko, że tak się po prostu dzieje, że produkty niejako naturalnie drożeją. W istocie wcale nie musi tak być i jeśli nie dochodzi do anomalii, to w praktyce tak nie jest.

W zależności od podejścia różnie określa się inflację. Najczęściej spotykamy się z ogólnym wzrostem cen lub procesem wzrostu ogólnego poziomu cen. Większość źródeł podaje definicje, które kładą nacisk na wzrost cen. Postać rzeczy ulega zmianie, kiedy inflację zaczniemy definiować wedle jej pierwotnego znaczenia.

Inflacja to proces ekonomiczny PRZEJAWIAJĄCY SIĘ we wzroście cen towarów, a polegający na zwiększeniu ilości pieniędzy w obiegu w stopniu silniejszym od wzrostu masy towarowej. I tyle.
Pojęcie inflacji przeszło pewnego rodzaju ewolucję: od kładącej nacisk na wzrost ilości pieniądza do koncentrującej się na wzroście cen. Początkowo inflację definiowano jako wzrost podaży pieniądza. Dopiero w czasach współczesnych inflację definiuje się i rozumie jako wzrost cen. Różnica w tych definicjach jest taka jak pomiędzy „Pali się!” a „Ktoś podkłada ogień”. Latami szyta definicyjna szata sprawiła, że na podkładanie ognia patrzymy dziś jak na dobroczynny pożar. Słyszymy bowiem w radiu i telewizji, że „inflacja wzrosła o X%”, i przyjmujemy te wiadomości bez głębszej refleksji. Kiwamy głowami, kiedy mówi się, że tzw. ilościowe luzowanie (czyli dodruk pieniądza na ogromną skalę) ma pobudzić gospodarkę, pomóc we wzroście gospodarczym, uratować banki itd.

Nie pytamy, dlaczego nie mówi się „zwiększono podaż pieniędzy o X%, które podniosły ceny towarów o Y%” lub „siła nabywcza naszych oszczędności straciła X%”. Nie pytamy, też jakim cudem mamy mieć więcej, skoro zaczynamy od zwiększenia ilości pieniądza, kredytu i konsumpcji. To nielogiczne, a jednak dajemy się na to nabierać. Czyż nie?

Rozumienie inflacji można też porównać do obserwowania wzrostu podaży pieniądza oraz zmian cenowych. W tym drugim przypadku widzimy tylko efekt, np. w postaci rosnących liczb na metkach cenowych, które nic a nic nie mówią nam o przyczynach tego stanu rzeczy. Widząc rosnącą stertę banknotów, możemy już pokusić się o wskazanie związku przyczynowo-skutkowego. Niestety, komuś zależy na tym, aby tak się nie stało.

Co ciekawe, inflację określa się mianem ZJAWISKA. Ono właśnie wpływa na nas, sugerując niejako, że przyczyna pochodzi z zewnątrz, z bliżej nieokreślonego miejsca. To w konsekwencji sprawia, że myślimy, iż nie mamy wpływu na to „zjawisko”. Mamy zjawiska fizyczne, atmosferyczne, optyczne, pogodowe i inne, ale czy myślimy o tym, aby je kwestionować i kształtować? Nie. No bo niby jak? Zmienić odwieczne prawa natury?

Wzrost cen nie jest jednak zjawiskiem, na które nie mamy wpływu. Większość z nas po prostu tego nie rozumie. Stosowanie błędnych definicji skutecznie temu pomaga.

Dobrze udokumentowane hiperinflacje z czasów pierwszej połowy XX w. idealnie obrazują konsekwencje nierozumienia zagrożeń płynących z manipulacji ilością papierowego pieniądza. Pokazują także, że ludzie nie mogli się obronić przed tragicznymi skutkami dodruku pieniądza, w głównej mierze dlatego, że nie rozumieli, czym on w rzeczywistości był.

Naturalną reakcją większości Niemców, a także Austriaków i Węgrów — podobnie jak wszystkich innych ofiar inflacji — było założenie, że to nie ich pieniądze tracą wartość, tylko towary stają się coraz droższe w kategoriach bezwzględnych; że to nie ich waluta ulega deprecjacji, ale że — zwłaszcza na początku — kurs innych walut w nieuzasadniony sposób idzie w górę, windując ceny wszystkich artykułów pierwszej potrzeby. Przypominało to sposób myślenia ludzi, którzy uważają, iż Słońce, planety i gwiazdy obracają się wraz z Księżycem wokół Ziemi2 .

Gorzko, ale prawdziwie stwierdzone.

Przez wiele lat naród niemiecki wierzył, że ich inflacja to tylko przejściowe zjawisko, że się niebawem skończy. Wierzyli w to przez blisko dziewięć lat, aż do jesieni 1923 r. Wtedy w końcu zaczęli wątpić. W miarę jak inflacja dalej trwała, ludzie uznali, że rozsądniej jest kupować wszystko, co jest dostępne, niż trzymać pieniądze w kieszeni. Ponadto doszli do wniosku, że nie warto udzielać pożyczek, ale przeciwnie, że znacznie lepiej być dłużnikiem. W ten sposób inflacja utrzymywała się dalej, samoistnie się podsycając3 .

I tak trwało to w Niemczech aż do 20 listopada 1923 r., kiedy nadeszła nieunikniona denominacja, a jednym z określeń banknotów było wówczas „konfetti”.

Wiara w to, że inflacja to wzrost cen, a nie podaży pieniądza, jest brzemienna w skutki. Główne zagrożenie z tego płynące polega na tym, że Kowalski nigdy winą za drożejące produkty nie obarczy rosnącej ilości pieniądza. A tu właśnie kryje się sprawca. Póki człowiek jest syty, póty jest spokojny. Kiedy jest głodny, staje się zły. Rzadko kiedy jest ciekawy. Wierzy, że za wzrostem cen stoją spekulanci, drożejąca ropa, ewentualnie bliżej nieokreślone podmioty i instytucje. Obiekty, których nie można zlokalizować lub zidentyfikować. Idealne kozły ofiarne, tym bardziej że fenomenalnie odwracające uwagę.

Większość z nas tego nie widzi. I to też jest niebezpieczne.

Dopóki błędnie pojmuje się zjawisko inflacji, dopóty nie da się zatrzymać wzrostu cen. Wcześniej czy później będzie musiał on przyśpieszyć. No chyba, że główne upodobanie historii uległo zmianie. Jest to jednak mało prawdopodobne.


1 H. Hazlitt, Inflacja. Wróg publiczny nr 1, Fijorr Publishing, Warszawa 2007, s. 43.
2 A. Fergusson, Kiedy pieniądz umiera, Studio Emka, Warszawa 2012, s. 19.
3 L. von Mises, Ekonomia i polityka, Fijorr Publishing, Warszawa 2006, s. 82.


Tekst jest fragmentem książki „Inwestowanie w srebro i złoto” Łukasza Chojnackiego.