Browsing Tag

13 lekcji jogi

inne

Rytuały

20 marca 2017

„Miałam 14 lat, gdy z własnej woli dałam się ubrać w granatowy mundurek (spódnica 6 cm za kolano) i włożyć sobie do ręki różaniec. Miałam 18 lat, gdy śpiewałam mantry, liczyłam oddechy i biłam pokłony, ubrana z kolei w buddyjską szatę. Potem poszłam na jogę. I to taką, w której znów liczy się oddechy, a sekwencja ruchów jest powtarzalna. Rytuały. Matematyka. Symetria. Mam do nich słabość. Jestem lekko autystyczna albo aspergerowa, albo obsesyjno-kompulsyjna — tak zawsze o sobie myślałam. Liczę kroki, oddechy, słowa, litery w słowach — od zawsze. Lubię, gdy jedzenie na talerzu nie styka się ze sobą. Nie znoszę jeść posiłków złożonych z dwóch dań. Ani dań, w których nie rozpoznaję składników. Zanim zrobię pierwsze powitanie słońca, moja mata musi leżeć idealnie względem klepek na podłodze. Potrafię ją wyrównywać kilka razy w czasie praktyki. Mam kłopot z relacjami. Bywa, że prawie przestaję oddychać, żeby… nie było mnie słychać, nie było mnie widać. Mam kłopot z emocjami. Czasem czuję się totalnie zamrożona. Jak Rain Man. Albo ten chłopak z genialnej książki Przypadek psa nocną porą.

I pewnie dlatego lubię rytuały. Dają mi poczucie bezpieczeństwa? A może je kocham, żeby się czasem wyłamać i poczuć radość rewolucjonistki? Hipisowską euforię? A może dlatego, że łatwo przy nich wpaść w trans? A może dlatego, że łatwo je ułożyć w łańcuszek i wtedy stają się kotwicą i motywacją do praktyki. Bo wystarczy zrobić powitanie słońca A, żeby potem B samo przyszło. A nawet… wystarczy rozłożyć matę. A nawet — w moim wypadku — wystarczy zaparzyć kawę w białym kubku, tym, który zawsze biorę sobie na drogę do szkoły jogi, żebym już do tej szkoły wyruszyła.

Ty na pewno też masz jakieś swoje rytuały, a kiedy wkręcisz się mocno w jogę, pojawią się nowe. Pewne rzeczy robi się podczas praktyki zawsze tak samo. I są też takie rzeczy, które robi się zawsze tak samo, i w dodatku się z nimi nie dyskutuje. Niektórzy lubią dyskutować i analizują treść mantry początkowej albo to, dlaczego ta pięta ma być w jednej linii z tamtą piętą, a linia w dodatku ma być równoległa do długiego krańca maty. Dlaczego tę asanę wykonuje się zawsze po tamtej? Z reguły takie analizy mają sens i rytuały w jodze daje się wytłumaczyć. Co nie znaczy, że trzeba się w ten sens wgłębiać. Nie wszystko trzeba wiedzieć. Mnie na przykład nie jest to niezbędne. Czasami po prostu jestem posłuszna. Daję się wkręcić w ten trans.

Powtarzalność praktyki wkłada moje życie w pewne ramy. Nadaje mu rytm. Zaznacza granice. A gdy mamy granice, owszem, czujemy się ograniczeni, ale czujemy się też bezpiecznie. To tak jak z bandami na ringu bokserskim. Czy z siatką na trampolinie. Wiemy, że nie wypadniemy. Możemy skakać.

Różaniec, koany czy liczenie w sanskrycie uspokaja. Ekam — wdech. Dłej — wydech. I tak dalej. To jak bandy na ringu bokserskim, szczebelki w łóżeczku dziecięcym, limit na karcie kredytowej. Wiem, jakie są granice. Wiem też, co będzie dalej. Wiem, ile zostało do końca. Wiem, czego mogę się spodziewać za cztery oddechy. Mniej więcej. I to jest to mniej więcej, które lubię.

To samo mniej więcej, które pozwala mi rano wstać, zaparzyć sobie kawę, wlać ją do białego kubka i jechać na jogę. Rozkładam matę i… ekam… wdech. Tak zaczynam dzień, a co stanie się potem… wiem mniej więcej. Czy tym razem złapię się za stopę w kapotanasanie, mostek będzie łatwy czy trudny, pojawią się ból, pot i łzy, a może mój nauczyciel da mi akces do nowej asany — tego nie wiem. I to jest ten element niespodzianki, który jest OK. Jest coś starego i coś nowego. Coś niezmiennego i coś nieokreślonego. Zamykanie całego życia w rytuały, schedule, plan lekcji nie jest dla mnie dobre, już to odkryłam. Bo wtedy buntuje się moja wewnętrzna hipiska i czasem obraca się to przeciwko mnie. Wpadam w depresję, tracę energię do życia, pojawia się smutek, panika albo totalne zmęczenie.

Jednak brak rytuałów też działa na mnie źle. Nie mam się czego przytrzymać, nie mam za czym tęsknić, nie mam na czym się oprzeć, nie mam za co się chwycić, gdy fale zaczynają mnie znosić tam, gdzie niekoniecznie mam ochotę płynąć. Nie mam deski ratunkowej, czyli mojej maty, w zasięgu wzroku. Łatwo mi się wtedy zgubić.

Kiedy z jakichś powodów nie mogę pojechać do szkoły, rozkładam matę w domu, w hotelu czy w innym miejscu, w którym akurat jestem. Moim rytuałem jest wtedy turkusowa travel mat Manduki, na której widać już smugi — wspomnienia praktyki w różnych miejscach świata. Czasem zapalam świecę, czasem nie. Staram się jednak podążać za rytuałem.

Sztuka w tym, by ilość (i jakość) tych rytuałów dobrać sobie do siebie. Nie przesadzić w żadną stronę.

Pewne rytuały dotyczące jedzenia (trochę już o tym pisałam) wpędzają mnie w ortoreksję. Pewne schematy małżeńskie — dotyczące spędzania weekendów, świąt, seksu, wizyt w teatrze, sprzątania, gotowania i tak dalej — również się nie sprawdziły. Granice, które stawiałam swoim dzieciom, też nie wszystkie były sensowne.

Trzeba z rytuałami postępować ostrożnie. Trzeba je także aktualizować. Kto wychodzi rano z psem? Kto ubiera choinkę w tym roku? Kto nastawia pranie? Kto ma ostatnie słowo w kwestii urlopu? Nie musi być zawsze tak samo. Rytuały wymagają update’u.

Choćby po to, żeby się nie rozleniwić. Bo każdy kodeks postępowania zwalnia z myślenia. A co, jeśli jest ograniczenie do 50 km/h, a na drodze pojawia się tchórzofretka? Trzymać się przepisów? Przejechać tchórzofretkę?

Wybierz sobie to, czego chcesz się trzymać bezwzględnie, co możesz traktować z elastycznością, a jaki zwyczaj, zasadę lub normę chcesz odrzucić. Jakie rytuały chcesz pokochać i przyjąć, a jakie traktować z rezerwą. W jodze często mówi się o wewnętrznym nauczycielu. Ogólnie rzecz biorąc, asany zostały przetestowane w ciągu tysiąca lat przez miliony joginów. Działają. Działają właśnie wtedy, kiedy jedna pięta z drugą piętą… i tak dalej. Ale czasem pojawia się na macie ktoś, kto ma takie ciało i taki umysł, które wymagają modyfikacji asany albo rezygnacji z niej. I czasem tylko ty i twój wewnętrzny nauczyciel jesteście w stanie zauważyć, czy to jest właśnie ten przypadek.

No i czasem fajnie jest być rewolucjonistką. Spontanicznie. Przespać mysore. I pójść na wegańskie gofry. Wegańskie, ale z konfiturą wiśniową, która prawdopodobnie ma cukier. Prawdopodobnie, nie sprawdzałam. Nie sprawdzam wszystkich norm. Czasem wrzucam na luz. I czasem zostaję też cztery oddechy w janu sirsasanie. Albo sześć. Albo nie pamiętam.

A kiedyś, o zgrozo, w cudownym warszawskim „Sklepie z goframi” zabrakło wegańskiego ciasta i zjadłam na niewegańskim, kakaowym. Polecam. Ale polecam też powrót do rytuałów po takiej niesubordynacji, i to dość szybko.

PRACA DOMOWA: W ciągu dnia obserwuj, ile z rzeczy, które robisz, to rytuały, nawyki, wypełnianie norm. Mycie zębów? Ten sam autobus do pracy? Ta sama latte po drodze? Zastanów się i wskaż rytuały dające ci poczucie bezpieczeństwa, które ci służy, oraz dające ci poczucie (złudnego) bezpieczeństwa, które cię ogranicza. Może coś zmienisz?”

Fragment pochodzi z książki „13 lekcji jogi” Agnieszki Passendorfer.

inne

Pierwsza pozycja

8 marca 2017

„Asana — tak mówimy na pozycję w jodze. Na przykład paścimottanasana — skłon do przodu. To była moja pierwsza asana ever. No, może nie pierwsza, bo przecież na WF-ie też się pojawiało coś z jogi i robiłam świecę po obejrzeniu Wojny domowej, i medytowałam w lotosie na warsztatach zen, a potem ćwiczyłam, patrząc na obrazki w książce Milana… No ale chodzi o pierwszą pozycję na zajęciach, które nazywały się „joga” właśnie.

Paścimottanasana. Mało przyjemna — wtedy. To było rano, po nie do końca przespanej nocy w samochodzie. Byłam zdezorientowana nową sytuacją. Bolały mnie pośladki, tyły nóg, plecy, ramiona i dłonie, ściskające pasek, bo z prostymi kolanami nie byłam w stanie przytrzymać się za stopy, a takie było zalecenie mojego pierwszego nauczyciela. Pasek był fioletowy. Kupiony na metry w pasmanterii na Śniadeckich w Warszawie. Na kilometry powinni sprzedawać te paski do jogi, bo czasem do stóp jest bardzo daleko.

Bolało mnie wszystko. Przez okno widziałam twarze chłopców z domu dziecka, bo ten ekskluzywny yoga retreat Anno Domini 1993 odbywał się w domu dziecka. Nie wiem, kto komu bardziej współczuł.

W końcu ja (sierotka?) cierpiałam na własne życzenie i za własne (choć częściowo pożyczone) pieniądze. Moi rodzice nie mieli z tym nic wspólnego — nie pili, nie bili mnie, nie porzucili, jak pewnie było w przypadku tych chłopców. Ja cierpiałam na własną odpowiedzialność. I w dodatku akceptowałam to cierpienie bez komentarza. Gdyby nasz nauczyciel — Jurek — niczym Christian Grey przykuł nas kajdankami do drabinek w sali gimnastycznej i prał nas pejczem za każdy błąd w asanie, też bym nie komentowała. No bo wrzuciłam już pierwszy bieg, ruszyłam z parkingu i chciałam jechać. Nie zamierzałam się poddać po pierwszym kilometrze. A raczej — centymetrze, jeśli liczyć odległość postępami na pasku.

Chociaż… nie tak miało być. Jadąc na jogę, wyobrażałam sobie raczej, że pierwsza asana oznacza błogi spokój, „Om” rozlewające się przyjemną wibracją po całym ciele i jednorożca, która zaniesie mnie na swoim grzbiecie do krainy wiecznej nirwany. Nie tak było. Ale nie poddawałam się. I tobie też nie radzę.

To się zdarza, że w trakcie jest różnie. Brakuje ci nie tylko rąk (żeby dotknąć nimi stóp), ale także cierpliwości, siły i oddechu. Drżą mięśnie. Nie do końca jesteś w stanie ogarnąć instrukcje. Które żebra są środkowe? Gdzie udo ma szczyt? Jak unieść kość ogonową i postawić łonową? Na czym?

W trakcie bywa niewygodnie, męcząco i niefajnie, ale to jeszcze nic nie znaczy. Najważniejsze, jak jest „po”. Ktoś kiedyś powiedział, że ćwiczymy po to, żeby potem poleżeć w śavasanie, pozycji trupa, czyli relaksie. Z poczuciem dobrze wykonanej pracy. Albo w ogóle wykonanej pracy. Ale ćwiczymy też po to, żeby potem żyć. I życie po sesji jogi jest zdecydowanie lepsze niż przed sesją jogi.

Joga w dość bezpiecznych w sumie warunkach (zapomnij o Greyu) wprowadza nas w pozycje niewygodne, trudne, wymagające, podnosi nam poprzeczkę, wystawia na próbę. Tak samo jak życie. Tylko że życie robi to czasem znienacka. Jeśli wcześniej mamy to przećwiczone na macie — jak to jest, gdy nie jest super, jak to jest przekraczać swoje granice, zmęczyć się do bólu, przetestować swoją elastyczność — to potem w realu jest łatwiej.

Serio. Albo jak mówił osioł ze Shreka: serio, serio.

Dlatego ja cieszę się z mojej pierwszej asany. I cieszę się z każdej kolejnej. Im dłużej ćwiczę jogę, tym więcej mam siły, elastyczności, wytrwałości, żeby żyć. I przyjąć każdą pozycję, którą narzuci mi tak zwane real life.

Cieszę się też z każdej asany, która nie wychodzi. Bo przyjemnie jest obserwować postęp. To słowo nielubiane w jogowym środowisku (podobnie jak „rywalizacja”), bo — oczywiście — w jodze nie chodzi o postępy, a przynajmniej nie te widoczne w ciele. Bardziej chodzi o oddech, spokój, komfort, panowanie nad umysłem. Ale… jednak. Gdy pojawia się swobodniejszy oddech, swobodnieje też ciało i miło jest obserwować, jak odpuszcza sztywność, a nadchodzi siła.

Nawiasem mówiąc, z definicji asana jest pozycją, w której czujemy się dobrze i w której dobrze nam się oddycha. Więc moja paścimottanasana nie była asaną w pełnym tego słowa znaczeniu. Większość początkowych pozycji nie jest. Dążymy jednak do tego, by stały się one asanami ASAP.

I w trakcie tego dążenia fajnie jest zaobserwować postępy. Tak, poczucie komfortu na pewno, ale także te widoczne, fizyczne, czyli centymetr dalej, jeden oddech dłużej… Bo one przekładają się na postępy duchowe, wierzę w to. Tak jak siła fizyczna na psychiczną, elastyczność na macie na elastyczność w życiu, równowaga w utthita hasta padangusthasanie na równowagę emocjonalną. To wszystko jest zlinkowane. I kiedy najpierw nie wychodzi, a potem wychodzi, zastrzyk endorfin jest ogromny. I właśnie dlatego nie szkodzi, że nie wychodzi. Trzeba tylko się postarać, żeby ta pierwsza asana nie stała się ostatnią. Albo raczej żeby ta pierwsza pozycja stała się asaną tak szybko, jak to możliwe. I żeby kolejne pozycje — na macie, w życiu — też stawały się coraz wygodniejsze.”

Fragment pochodzi z książki „13 lekcji jogi” Agnieszki Passendorfer.

inne

Decyzja

27 lutego 2017

„Takie zdanie krąży czasem po Facebooku: You can’t steer a parked car. Nie możesz kierować zaparkowanym samochodem. Uwielbiam te fejsbukowe mądrości. Mam do nich słabość tak jak moja koleżanka Iza do hot dogów ze stacji benzynowej, choć wie, że nie są ani zdrowe, ani etyczne. I druga koleżanka, Asia, do kremów na cellulit. Nie może bez nich żyć, choć wie, że raczej nie działają i że od cellulitu nikt nie umarł. Jeśliby umarło te 90% kobiet, które go mają, zapanowałaby spora dysproporcja płci w naturze, a natura chyba nie może sobie na to pozwolić.

Wracając do samochodów i Facebooka — te złote myśli to na ogół oczywistości, o których jednak warto sobie regularnie przypominać. No bo to prawda. Nie można kierować zaparkowanym samochodem. Trzeba ruszyć. Potem można się zastanawiać, co dalej. Skręcić, zawrócić, przyhamować? Tak czy tak, najpierw trzeba wrzucić pierwszy bieg. Raczej nie wsteczny.

W krytycznych momentach mojego życia zdarzało mi się ruszać na oślep. Gdy nie dostałam się na wymarzoną Akademię Sztuk Pięknych, z zapuchniętymi od płaczu oczami złożyłam papiery na filozofię na Uniwersytet Warszawski. Zdałam. Myślałam, że to tylko na rok, że potem będzie jednak ASP. Okazało się inaczej — filozofię prawie skończyłam, prawie obroniłam pracę magisterską z etyki doświadczeń na zwierzętach, a na ASP nie przestudiowałam ani jednego dnia i teraz nie żałuję. Cieszę się, że ruszyłam, zamiast stać na parkingu.

Gdy miałam kryzys małżeński, poszłam na ustawienia hellingerowskie. Spontanicznie. Choć teraz sobie myślę, że powinnam była odejść od męża, zamiast szukać pomocy w kontrowersyjnej metodzie terapeutycznej. Z odejściem poczekałam jednak do dwudziestej rocznicy ślubu. OK. Takie wyjście też okazało się dopuszczalne, a w kosmiczno-karmicznym rozrachunku (chcę wierzyć) nawet lepsze. Zwłaszcza że przy okazji na tych ustawieniach dowiedziałam się czegoś o sobie — i to było może ważniejsze niż to, co mnie oświeciło w kwestii małżeństwa. Najważniejsze jednak, tak sobie myślę, że coś robiłam, zamiast siedzieć i płakać.

W filmie Little Children dziewczyny dyskutują na temat pani Bovary, która — wiadomo — skończyła nie najlepiej: biedna (w sensie ekonomicznym), opuszczona, raczej niekochana. Po serii tragicznych romansów i fatalnych macierzyńskich pomyłek. „Ale przynajmniej coś robiła” — broni jej bohaterka Little Children grana przez Kate Winslet.

Tak, pani Bovary przynajmniej próbowała być szczęśliwa. Przynajmniej podejmowała decyzje, szukała, działała, wrzucała bieg, i to nie raz. I za to ją podziwiam.

Jeśli chodzi o mnie, zdołowana taką czy inną życiową porażką… ruszałam na broadway jazz, psychoterapię, chi kung, lekcje francuskiego, weekend z dietą detoks, warsztaty dwupunktu. No i kiedyś — na jogę. Hollywoodzki pomysł, żeby w chwilach zwątpienia z pudełkiem lodów oglądać seriale, nie rezonuje z moją osobowością. Próbuję więc inaczej wydobyć się z doła. Próbuję wprawić siebie i życie w ruch, żeby to, co złe, niewygodne, szybko się przetoczyło, zostało za mną. Żeby przejść do następnego rozdziału, wskoczyć na kolejny poziom. W moim przypadku działa.

Jeśli chodzi o jogę, to był cudowny, choć nieprzemyślany pomysł. Byłam wtedy na czwartym roku studiów — trochę już nimi znudzona. Z narzeczonym mi się nie układało. Odeszłam z pracy w jednej stajni. Drugiej nie szukałam. Nie wiedziałam, co ze sobą zrobić.

Trochę zwlekałam z wrzuceniem pierwszego biegu, więc… kopnął mnie los. Czyli koń. Brzmi groteskowo, ale to fakt. Niezbyt mocno, ale był wstrząs mózgu i głowa wymagała szycia. Wylądowałam w szpitalu, w którym przez przypadek nocny dyżur miał chirurg plastyk. Cudowny zbieg okoliczności, który pozwala mi myśleć, że ten kopniak nie miał być ani zabójczy, ani za bardzo zmieniający rzeczywistość (blizna po szyciu jest piękna i ją lubię, a więcej skutków ubocznych nie ma).

Przebadana przez neurologa, zdrowa, choć lekko fioletowa wróciłam do domu. A narzeczony dzień później postanowił wyjechać na sesshin (to takie buddyjskie odosobnienie), zamiast czuwać przy mnie, jak zalecił mu neurolog. Dało mi to do myślenia. Gdy dochodziłam do siebie, z zapuchniętą twarzą (jakby zupa była za słona), zdana na łaskę przyjaciółki, która na pocieszenie karmiła mnie Grishamem, harlequinami i miesięcznikiem „Dziewczyna” (właśnie ukazała się polska edycja!), bardzo dobrze mi się myślało. Szare komórki ruszyły do akcji.

Miałam delikatnego doła i nadal zero pomysłów na to, co mogę robić w życiu, ale już wiedziałam, że na samym życiu mi zależy, więc coś muszę zrobić, żeby je zmienić na lepsze. Ledwo więc zrosła mi się rana po kopnięciu, znikła opuchlizna i obawa, że ruch może mi zaszkodzić na mózg, pojechałam na majówkę z jogą. Muszę przyznać, że pomógł mi w tym były-przyszły-były narzeczony-bumerang (ten od sesshin). Do tego, że powinnam jechać, przekonał i mnie, i swojego kolegę Jurka Jaguckiego, nauczyciela jogi. Mimo że kurs był dla zaawansowanych i cały wykupiony.

Jestem mu za to wdzięczna, bo cały ten pakiet: maj + las nad morzem + wegetariańska dieta + regularny sen + joga + jogini wokół sprawił, że poczułam się lepiej. Zobaczyłam, w jakim kierunku chcę podążać. Podjęłam decyzję co do drugich studiów, zaczęłam się uśmiechać, odetchnęłam głębiej. Wrzuciłam pierwszy bieg. Albo drugi, zakładając, że joga była pierwszym.

Teraz wiem, że gdy jest mi źle (czyli dość często), muszę ruszyć w dowolną stronę. Potem ewentualnie można zawrócić czy znów na chwilę zaparkować, ale ogólnie uważam, że w większości przypadków lepiej jest coś robić, niż nie robić. Bo nawet gdy zabrniemy bardzo, bardzo daleko, gdy przegapimy czternaście zjazdów z autostrady, a nasz wewnętrzny GPS zgubi kontakt z satelitą, i tak lepiej jest próbować, niż latami siedzieć w zaparkowanym samochodzie i oglądać świat przez szybę. Pewnie wiesz, że energia, jaką wkładamy (my, ale też samochód, statek, rakieta) w ruszenie, jest większa niż ta, która potem jest potrzebna do utrzymania kursu. Może więc cię to pocieszy — jak już ruszysz, potem będzie łatwiej. Cokolwiek postanowisz, będzie łatwiej w ruchu. Takie są moje doświadczenia.

A co do jogi… nie zawracałam. W moim przypadku okazała się drogą w dobrym kierunku. I jeśli ty też czujesz, że tym razem chcesz jej spróbować — zrób to. Nic nie tracisz, nawet jeśli się okaże, że w końcu porzucisz jogę i w zamian wybierzesz modern jazz albo psychoterapię. Ale pewnie tak nie będzie.

PRACA DOMOWA: Wrzuć pierwszy bieg. Kup karnet. Albo zapłać zaliczkę na wyjazd z jogą. Albo jedno i drugie. Stań na macie. Zobacz, co się wydarzy. Przecież, jakby co, możesz zawsze zejść z maty, wyjść z sali, wrócić z wyjazdu wcześniej. Niczego nie ryzykujesz.”

Fragment pochodzi z książki „13 lekcji jogi” Agnieszki Passendorfer.