Browsing Tag

Adam Walerjańczyk

rozwój osobisty i osiąganie celów

Marta

13 października 2017

„Marta wyszła z sali, w której właśnie kończyły się warsztaty z coachingu systemowego, z mieszanymi uczuciami. To już drugi przypadek, w którym prowadzący — jakaś MLA i jakiś BLA przez dwadzieścia minut opowiadali o samej metodzie, a przez kolejne pięćdziesiąt, które tam wytrzymała, perorowali o sukcesach, które firma przez nich założona odniosła w biznesie, wykorzystując pracę z ustawieniami. Podobnie było podczas spotkania z reprezentantami innej, dwuosobowej spółki, kiedy pod pretekstem omówienia case study jednej z dużych organizacji, z którą pracowali, więcej uwagi poświęcili temu, jacy to są świetni, niż temu, jakie efekty ich praca przyniosła klientowi. Przy okazji prawie wyjadali sobie z dzióbków i byli dla siebie słodcy jak para zakochanych nastolatków siedzących przy jednej kawie i całujących się ostentacyjnie trzecią godzinę. Lukier i miód lały się ze sceny.

Z jednej strony była to konferencja połączona z targami, a więc poniekąd jasne było, że każdy będzie chciał tutaj coś sprzedać, ale z drugiej warsztaty kierowane były głównie do coachów, więc przydałoby się więcej konkretów, narzędzi i przykładów zastosowania. Nawet jeśli celem prelegentów było pozyskanie klientów biznesowych, to Marta doskonale wiedziała, że prędzej kupiłaby od kogoś autentycznego, kto rzeczywiście ma ekspertyzę w prezentowanej dziedzinie, niż kogoś, kto zbyt często chwali się sukcesami. Pamiętała doskonale kryteria wyboru firm szkoleniowych czy coachów, które jej przyświecały, ilekroć zamawiała usługi dla firm, dla których pracowała. Żaden efektowny, sprzedażowy wymiatacz nie oczarował jej bardziej niż pewien nieśmiały facet — zaproponował i w efekcie zrealizował taki projekt, który przyniósł oczekiwane korzyści, przeliczalne na monety.

Nadzieję pokładała w warsztatach z coachingu prowokatywnego. Spotkanie zaczynało się po przerwie lunchowej, na którą właśnie się udawała w nadziei, że większość osób jest jeszcze na warsztatach i w restauracji będzie w miarę pusto. Nie pomyliła się.

Zamówiła schabowego z ziemniakami i surówką z kiszonej kapusty, ponieważ przekonał ją swoim wyglądem. W rzeczywistości okazał się przesuszonym, cienkim jak papier kawałkiem wieprzowiny, który trudno było przełknąć. Siedziała przy na wpół zajętym stole i przeżuwając mięso o konsystencji i smaku tektury falistej, przysłuchiwała się rozmowom trzech kobiet siedzących najbliżej niej. Mówiły tak głośno, że trudno było ich nie słyszeć.

— Nie no, napisałam do zarządu, żeby się ustosunkowali, bo laska wzięła się znikąd i próbuje organizować warsztaty superwizyjne. Ja nie wiem, jakie ona ma standardy, ile ma przepracowanych godzin, no ale ile może mieć, skoro jest zaledwie BLA?

— No i co?

— Nic, odpowiedzieli, że skoro nie robi tego pod naszym logo, to nic nie mogą jej zrobić. Wciąż nie ma czegoś takiego jak zawód coacha, więc każdy może wszystko.

— No tak, ale jakby jest pod naszym logo, bo ma naszą akredytację. Wprawdzie basic level, ale ma. Ja bym larwy nie wpuszczała na salony, bo nam całą sałatkę zeżre — wysyczała jedna z nich, a Marta skojarzyła scenę z Kariery Nikodema Dyzmy.

— E tam, olać ją. A słyszałyście, że Grzesiek jest superwizorem Grażyny?

— Ten pucol? — Zachichotała kolejna.

— No.

— Świat się kończy. Raz widziałam jego sesję na warsztatach w Poznaniu i powiem wam, że nie wiem, jakim cudem dostał MLA. Takich jak on to ja wciągam nosem. Chociaż jak popatrzeć na to, co odwala ostatnio Grażyna…

— O, a co?

— Nie wiem, chyba czuje się zagrożona.

— Tak? A przez kogo?

— No przeze mnie. Odkąd zrobiłam high level, blokuje wszystkie moje inicjatywy. W zeszłym tygodniu, jak już miałam wszystko przygotowane na wystąpienie inaugurujące tę konferencję, to cofnęła mój udział i wrzuciła tego Krzyśka, jak mu tam… Wiecie, tego z BLA. A najlepsze, słuchajcie, ostatnio, na spotkaniu miała urodziny i wyobraźcie sobie, że byłam jedyną osobą, której nie poczęstowała tortem. Boi się o pozycję. Wiecie, jak nie wiadomo, o co chodzi, to wiadomo, że chodzi o kasę. Ja mam chyba niższe stawki niż ona, więc wygrywam przetargi i pewnie o to cała afera.

— O ja cież… I ktoś o takim kręgosłupie etycznym zasiada w zarządzie, żenada…

***

Po mimowolnym wysłuchaniu rozmowy kilku członkiń ICS Marta utwierdziła się w przekonaniu, że dobrze robi, nie uzależniając się od jakiejkolwiek organizacji. Żyła na tyle długo, żeby nie wyrabiać sobie opinii ogólnej na podstawie paru dialogów prowadzonych przez kilka, chyba rozgoryczonych osób. Wciąż wierzyła, że ta organizacja naprawdę reprezentuje wartości, o których pisze w oficjalnym obiegu, zresztą Anka była tego najlepszym przykładem. Kompetentna i przy tym zdrowo myśląca kobieta.

Zadowolona z podjętej jakiś czas temu decyzji o swojej pełnej autonomii, dzięki której mogła pracować tak, jak chciała, i pisać, co chciała, ze świadomością, że mimo wszystko do ICS jest jej najbliżej, skierowała się do sali, gdzie za dziesięć minut miały się rozpocząć warsztaty, z którymi wiązała największe nadzieje. Również dlatego, że prowadzący, znowu para, nie mieli po nazwiskach żadnych dodatkowych wielkich liter. Zajęła miejsce w jednym z pierwszych rzędów i spokojnie obserwowała obecnych już na sali prowadzących, którzy dopinali jeszcze jakieś szczegóły techniczne z panem w koszulce „Obsługa konferencji”. Sala powoli się wypełniała.

Sześć minut po czasie prowadzący mężczyzna zabrał głos.

— Witam państwa serdecznie na naszych warsztatach i bardzo dziękuję, że zgromadziliście się tak licznie. Choć domyślam się, że to nie nasze nazwiska was przyciągnęły, to raczej temat tych warsztatów. — Przez salę przeszedł szmer uśmiechu. — Ja nazywam się Cezary Birkut i od razu oznajmiam, że nie jestem wnukiem człowieka z żelaza. Warsztaty poprowadzi ze mną Żaneta.

— Tak, dzień dobry — kobieta zabrała głos. — Nazywam się Żaneta Dolniak. Oboje z Cezarym jesteśmy coachami od dziewięciu lat, a od pięciu nieuleczalnymi fanatykami coachingu prowokatywnego. Prowadzimy firmę wspólnie i uczymy tej metody, ale też pracujemy w ten sposób z tymi nielicznymi klientami, którzy są na to gotowi.

— I to koniec autopromocji — obiecał Cezary. — Od tej pory czas wypełnimy wam opowieścią o tym, czym jest coaching prowokatywny, skąd się wziął, na ile jest skuteczny, a na ile ryzykowny. Jeśli ktokolwiek z was, w co szczerze wątpię, byłby zainteresowany bardzo krótką historią naszych sukcesów, to może podczas nudniejszej części warsztatu sprawdzić nas w internecie — na te słowa sala zareagowała śmiechem — albo podejść do nas po zakończeniu zajęć. Zaczynamy? — Odwrócił się do towarzyszki.

— Zaczynamy.

Kupili ją. Od pierwszych minut mieli pełne zaangażowanie Marty i gdyby teraz powiedzieli, że zaczną od sesji demonstracyjnej, w której będą ośmieszać klienta, zgłosiłaby się na ochotnika. Tymczasem prowadząca kontynuowała:

— Za ojca coachigu prowokatywnego uznaje się Franka Farelly’ego, terapeutę, który opracował i stosował szeroko dyskutowaną i zwykle krytykowaną w środowisku terapeutycznym terapię prowokatywną. Najkrócej rzecz ujmując, Frank widział, że wieloletnie terapie, którym często poddawani są pacjenci, nie są specjalnie skuteczne, mogą prowadzić do zachwianej, uzależniającej relacji między terapeutą a pacjentem, a jeśli nawet przynoszą skutek, to ich ograniczeniem jest to, że są… wieloletnie. Podczas pracy ze swoimi pacjentami zauważył, że kiedy zachowuje się wprost przeciwnie w stosunku do tego, czego pacjenci się spodziewają od terapeuty, oni sami zaczynają się bronić i udowadniać, że nie są tacy fatalni, jak próbuje im wmówić. Żeby zobrazować sposób jego pracy, przytoczę jeden przykład. Frank pracował z pewną uzależnioną od narkotyków call girl zarabiającą pięćset dolarów za noc, która miała dość swojej profesji. Kiedy podczas sesji zakomunikowała mu, że chce zostać kelnerką, powiedział: „Po jaką cholerę masz stać osiem godzin na nogach, jeśli możesz zarobić tyle samo, leżąc przez dwadzieścia minut na plecach?” — Żaneta zawiesiła na chwilę głos, żeby nacieszyć się reakcją uczestników. — Czy jego terapia była skuteczna? Na pewno mogła być ryzykowna, ale jak sam twierdził, nikt nie da gwarancji, że przy klasycznej terapii pacjent nie wyrządzi sobie krzywdy. A co do skuteczności, kolejna z jego pacjentek, zapytana o wrażenia z pracy z nim, odpowiedziała: „Ujmę to w ten sposób. Nie jeździłam czterysta kilometrów tam i z powrotem, żeby rozmawiać ze sobą”.

— No właśnie. — Cezary płynnie wszedł koleżance w słowo. — I na tym żyznym gruncie rozwinął się coaching prowokatywny. Jego największym orędownikiem i promotorem jest uczeń Farelly’ego, Jaap Hollander, który zresztą pojawił się na ubiegłorocznej konferencji w Polsce. Podstawowa formuła coachingu prowokatywnego brzmi: kontakt plus humor plus prowokacja. Wszystkie trzy elementy mają kluczowe znaczenie. Prowokacja pozbawiona kontaktu lub humoru przeradza się w cynizm albo zwykłą zniewagę. I to niestety jest nasza największa zmora, ponieważ znamy przypadki, w których ktoś zapomina o życzliwości i humorze, by twierdząc, że stosuje na kimś coaching prowokatywny, zwyczajnie go znieważać i odbierać mu godność. Często słyszymy o przejawach takiego chorego, bo inaczej nie mogę tego nazwać, podejścia w relacjach przełożony – podwładny, gdzie szef, używając wulgaryzmów i obelg, zwyczajnie opieprza pracownika, nazywając to coachingiem prowokatywnym. Tymczasem nie ma to z tym nic wspólnego. Ta metoda, owszem, ma prowokować, ale nie odzierać z godności. Zresztą, inaczej by nas tutaj nie było, bo zarząd ICS Polska nie pozwoliłby na promowanie takiego rodzaju pracy. Dobrze, ale wróćmy do pryncypiów, czyli tego, na czym coaching prowokatywny się zasadza. Jak powiedziałem, najważniejsze są życzliwy kontakt i humor, a dopiero na tym fundamencie możemy zacząć prowokować.

— Nie zdążymy omówić wszystkich założeń — teraz mówiła Żaneta — ale powiemy o tych, które najłatwiej wytłumaczyć i które naszym zdaniem pozwolą wam zbudować sobie wystarczająco wyraźny obraz tej metody. Po pierwsze, najbardziej osobiste jest najbardziej uniwersalne. O ile w tradycyjnym coachingu coach słucha klienta, stara się zrozumieć jego unikatową mapę świata i jego niepowtarzalne doświadczenia, o tyle w prowokatywnym zakłada się uniwersalność doświadczeń. Że to, co dotyka nas najgłębiej, znane jest każdemu z nas. Po drugie, ludzie są bardziej odporni, niż im się wydaje. To założenie jest akurat bliskie koszernemu coachingowi, który zakłada, że klient jest kompletny i ma wszystko, co potrzebne, żeby stawić czoła wyzwaniom. Po trzecie, jeśli chcesz, aby osioł szedł naprzód, ciągnij go za ogon. I to właśnie jest istota prowokacji. Chodzi o siadanie po tej samej stronie huśtawki co klient, żeby ten, skoro jest kompletny i bardziej odporny, niż się wydaje, błyskawicznie przeskoczył na przeciwległe krzesełko. To właśnie zrobił Farelly w sesji ze wspomnianą call girl. Zdziwilibyście się, jak szybko klient, który mówi o tym, że doświadcza jakiejś niemocy, że z czymś sobie nie radzi, sprowokowany przez coacha zaczyna udowadniać, że wcale nie jest tak źle, jak mówi i że jednak radzi sobie całkiem nieźle.

Marta przypomniała sobie niedawną sesję z Tamarą, która początkowo mówiła, że nie radzi sobie z internetowymi trollami, by potem stwierdzić, że jest silna psychicznie. Coaching prowokatywny podobał się jej coraz bardziej i, jak podpowiadała jej intuicja, był bardzo po drodze z jej sukowatością.

— I ostatnia rzecz, na którą chciałabym zwrócić waszą uwagę: coach prowokatywny szuka emocji jak świnia trufli. Albo pies, nie pamiętam, jak było w oryginale.

— Ja też nie, ale na pewno wiemy, że w tym nurcie coach poluje na emocje jako na niewypowiedziany w sesji składnik wspierający poszukiwanie rozwiązań. Jeśli klient o nich nie mówi, a zwłaszcza wtedy, jesteśmy wyczuleni na minimalne przejawy uczuć wyrażanych przez mimikę czy gesty i tego się łapiemy. Jak ten pies. — Uśmiechnął się Cezary.

Tym razem Marta przypomniała sobie swoją sesję z Erykiem, który kilkoma pytaniami rozprawił się z jej emocjami i to właśnie w nich znalazła rozwiązanie.

Po zaprezentowaniu wybranych założeń prowadzący zaproponowali sesję demonstracyjną. Marta nie zdążyła podnieść ręki, kiedy obok nich pojawił się około pięćdziesięcioletni mężczyzna gotowy do poddania się prowokacji. Sesję wziął na siebie Cezary. Trwała ponad dwadzieścia minut, podczas których coach kilkakrotnie przekraczał granice przyjęte w tradycyjnej formie pracy. Marta była zachwycona. Cezary robił to, o czym wcześniej mówił, był nieprawdopodobnie życzliwy i jednocześnie wyolbrzymiał problemy klienta, przerywał mu, posługiwał się sarkazmem i kpiną, jakby wyssał je z mlekiem matki. Sala co chwila wybuchała śmiechem, sam klient nie wydawał się spłoszony, a w podsumowaniu podziękował i, parafrazując słowa pacjentki Farelly’ego przytaczane przez Żanetę, powiedział, że warto było jechać pięćdziesiąt kilometrów, żeby porozmawiać z kimś innym niż z samym sobą. Po burzy oklasków kończących sesję prowadzący podsumowali ją, pokazując, z jakich narzędzi korzystał Cezary, i zakończyli warsztaty, próbując uporządkować kolejkę ludzi, którzy ustawiali się przy ich stanowisku.

***

Majowe słońce było dość ostre i kiedy tylko Marta poczuła je na twarzy, przystanęła i podniosła głowę w górę. Uśmiechała się. Czuła jakąś nową energię, która pchała ją do działania. Poważnie rozważała udział w szkoleniach tej prowokującej pary.

Słoneczny dzień przypomniał jej moment, kiedy równo rok temu jechała służbowym audi, mijając Pola Mokotowskie, i zastanawiała się, po co jej było zaczynać całą tę szkołę coachingu. Wtedy nie postawiłaby grosza na to, że dziś będzie w takim miejscu życia, w jakim właśnie jest. Jej pierwsza, kwadratowa sesja z Bartkiem, występ w telewizji i starcie z Wiktorem, demonem jej przeszłości, zwolnienie z pracy, plaże Goa, blog, walka z tym cwanym kimś, kto stał za profilem „Rozbój osobisty”, który nagle zniknął z internetu… A teraz jest tutaj, w swoim miejscu na świecie, całkowicie pogodzona z tym, jak ten jej świat wygląda.

Wyjęła z torebki telefon, żeby zadzwonić do męża, i zauważyła wiadomość od Baśki, swojej jedynej przyjaciółki. „Podesłałam Ci klienta, powinien dzwonić dziś lub jutro. Zdecyduj, czy na ten twój coaching, czy raczej na terapię, bo ja bym miała wątpliwości. Widzimy się w sobotę u Ciebie 😉 Buźka!”.

Marta opuściła dłoń i oparła ją o udo. Patrzyła na mijających ją ludzi, którzy wchodzili do budynku i z niego wychodzili, na niezbyt reprezentacyjny przystanek kolejki naziemnej, na wysypany tłuczniem szary parking i ptaki dziobiące coś między kamieniami i po raz pierwszy w życiu tak wyraźnie doświadczała, że stanowi część tego świata, a nie jego centrum. Wszystko było na swoim miejscu.”

Fragment pochodzi z książki „Event”, której autorem jest Adam Walerjańczyk.

Jeśli zaintrygowała Cię historia Marty i chcesz wiedzieć, co jeszcze działo się w jej życiu, to dowiedz się tego właśnie dzięki tej książce.

rozwój osobisty i osiąganie celów

Wiktor

5 października 2017

„MARZEC 2016

Wiktor stał wpatrzony w białą, suchościeralną tablicę wiszącą na ścianie jego gabinetu. Zastanawiał się, czy wystarczająco dobrze rozumie zawiłości świata rozwoju osobistego oraz różnice między klasycznymi formami pracy z ludźmi a bardziej popularnym i rewelacyjnie ogranym marketingowo odłamem inspirujących, motywujących, a nierzadko wręcz ezoterycznych wydarzeń realizowanych przez ludzi nazywających się coachami.

Po lewej stronie, pod hasłem: „KLASYKA”, zapisał:

  • Szkolenia dla małych grup (10 — 20 osób). Duża interakcja z prowadzącym, możliwość dyskusji, odniesienia się do treści szkolenia, możliwość przećwiczenia technik pod okiem prowadzącego.
  • Coaching — praca 1:1, brak doradzania coacha, klient decyduje, klient jest kompetentny, partnerstwo.
  • Instruktaż — praca najczęściej 1:1, instruktor uczy, mówi, jak wykonać, ocenia postępy, daje feedback.
  • Mentoring — praca 1:1, mentor „większy, mądrzejszy”, mentee (klient) ma już doświadczenia, ale mniejsze niż mentor, czerpie z doświadczenia mentora, mentor dużo pyta, rzadko podpowiada, stawia wymagania klientowi.
  • Doradztwo — coś między instruktażem a mentoringiem.
  • Wykłady (jak na studiach) — kontakt wykładowca vs. publika, większe grupy, mała interakcja, wykładowca mówi, uczestnicy słuchają, nie mają możliwości odniesienia się do treści na bieżąco.

Po prawej stronie, pod hasłem „ROZWÓJ/MOTYWACJA”, znalazły się:

  • Szkolenia/wykłady motywacyjne — wykłady dla dużej publiki, które mają coś uzmysłowić, sprowokować, przekazać jakąś wiedzę lub technikę; interakcja w jedną stronę: od prowadzącego do publiczności; nie można zakwestionować tego, co mówi prowadzący, nawet jeśli się nie zgadzam.
  • Oszołomy — Julian od policzkowania, kołcz Karol (ten od ruchania groupies), inni.
  • Eventy motywacyjne branży MLM, których celem jest pobudzenie motywacji do integracji z firmą i produktem i osiągania sukcesów.
  • Konferencje rozwojowe — cel jawny: zainspirowanie słuchaczy, cel ukryty: platform selling; diabelnie skuteczne.
  • Społeczność — zgromadzeni wokół swoich rozwojowych guru ludzie (Facebook, ale też real), wyznawcy, z symptomami sekty; guru — idol bez skazy, wyznawcy — bezkrytyczni, zakochani.

Tak, z grubsza, wyglądał podział, który Wiktor opracował sobie na potrzeby zrozumienia rozwojowego i pseudorozwojowego świata, żeby móc skutecznie w nim zamieszać. Fascynowało go to, że ludzie wciąż potrzebowali obietnic lepszego życia, jakie otrzymywali od swoich rozwojowych guru, i gotowi byli za to płacić absurdalnie wysokie ceny. Obejrzał wystarczająco dużo materiałów wideo, które wynalazł dla niego w sieci Tadzik, żeby nabrać przekonania, że to, co tam oferują, to granie na emocjach, które niewielu uczestników do czegokolwiek doprowadzi. Tak, wierzył, że część z tych osób dokonuje realnych zmian w życiu i działa pod wpływem tego typu wykładów czy szkoleń. On sam nieraz podejmował decyzje pod wpływem emocji. Najważniejsza, jak dotąd, decyzja w jego życiu, dojrzewałaby jeszcze pewnie bardzo długo, gdyby nie to, że jednego dnia Klaudia, jego silna partnerka, oznajmiła mu, że właśnie przespała się ze swoim wieloletnim przyjacielem. Na pytanie, czemu to zrobiła, odpowiedziała: „Bo chciałam”. Do dziś pamiętał, jak wzbierała w nim złość, czuł ją niemalże każdą komórką skóry. Od dłuższego czasu oboje wiedzieli, że nie są sobie przeznaczeni, ale żadne z nich nie potrafiło zakończyć tej relacji. Potrzebna była złość, emocja o potężnym ładunku energetycznym, żeby coś zmienić. Tak, Wiktor wiedział, że wiele decyzji podejmuje się w emocjach.

A ci ludzie, którzy wypełniali wielkie sale mówców motywacyjnych nazywających się coachami, tego właśnie potrzebowali. Jeśli tak jak on wtedy, trwali w stagnacji przez dłuższy czas, to przychodzili na konferencję motywacyjną właśnie po to, żeby dostać solidnego kopniaka w tyłek i wreszcie coś zmienić. I pewnie nieliczni to robili.

Był jednak pewien, że znakomita większość przychodziła tam głównie po emocje. Tak jak się chodzi do kina na dobrą sensację albo jak skacze się na bungee czy ze spadochronem. Skondensowany wystrzał adrenaliny powodował, że wracała chęć do życia. Dla większości z nich to było bardzo wygodne. Bezpieczne i spokojne życie, które wiedli u boku swoich partnerek lub partnerów, ze swoimi rodzinami, w swoich pracach, po pewnym czasie stawało się po prostu nudne. Nie mieli jednak odwagi albo determinacji, by cokolwiek zmienić, więc przychodzili na szkolenia po emocje będące, na poziomie neuronalnym, substytutem życia pełnego przygód. Przeżywali swoiste katharsis, a po szkoleniu, złapani przez filmowców, którzy sprawnie rejestrowali każde wydarzenie, by potem zmontować najlepsze ujęcia w dynamiczny film, opowiadali, że atmosfera była fantastyczna, prowadzący genialny, a oni są zadowoleni. Że z każdego szkolenia można coś wynieść i oni dzisiaj wychodzą z przesłaniem, że trzeba cisnąć. Albo że teraz już wiedzą, że ograniczenia są tylko w ich głowach, bo złamali jakąś deskę jednym ciosem dłoni albo przeszli boso po rozżarzonych węglach. Nie miało najmniejszego znaczenia, że wiele osób się poparzyło i że za to przesłanie zapłacili po kilka tysięcy albo w najlepszym razie kilkaset złotych. Przecież nie wydali tych pieniędzy na głupoty, tylko na szkolenie. To było konkretne uzasadnienie, to wystarczało.

Patrząc na tablicę, Wiktor rozumiał coraz więcej.

Do niedawna był pewny, gdzie przebiega granica między prawdziwym, pełnym ciężkiej pracy bez światła jupiterów rozwojem a efektownym pompowaniem emocjonalnej bańki przez rozmaitych krzykaczy, i czuł się panem sytuacji. Do niedawna wiedział, że może solidnie mieszać w rozwojowym świecie i mącić przekaz docierający do ponad pięćdziesięciu tysięcy sympatyków „Rozboju osobistego” w taki sposób, żeby większość z nich nie zauważała tych granic i nie rozumiała różnic.

Tak było do niedawna.

Teraz jednak jedna rzecz go niepokoiła.

Artykuł Marty Millani, zamieszczony kilka tygodni temu na jej blogu, w którym przyjęła strategię wykorzystania siły przeciwnika, spowodował, że liczba komentarzy pod postami dotyczącymi prawdziwego coachingu znacznie się zmniejszyła. Ludzie wprawdzie nadal wylewali pomyje na pseudocoachów, ale ilekroć pojawiały się wpisy dotyczące Marty, jakoś łagodnieli albo wcale nie zabierali głosu.

A przecież tylko po to powstał ten profil, żeby stopniowo sączyć jad w jej życie.

Wiktor wiedział, że musi zacząć działać w bardziej wyrafinowany sposób, ale na razie nie bardzo wiedział jak. Publika mu się wyrobiła, a do profilu dołączali ludzie związani z coachingiem, którzy podejmowali próby wyjaśniania różnic między coachingiem a środowiskiem mówców motywacyjnych i porządkowania całego bałaganu, który starał się wywołać. Od publikacji artykułu przez Martę przeznaczał dwukrotnie więcej czasu na aktywność na facebookowym profilu, a wtorkowe i piątkowe Loże Ekspertów w telewizji GO! poświęcone były wyłącznie tematyce rozwoju osobistego. Spał po cztery godziny na dobę, przewracając się w łóżku i wymyślając coraz to nowe sposoby na zniszczenie Marty, z których to sposobów większości i tak rano nie pamiętał. Zaniedbał restrykcyjną dietę, przegryzał zwykle na szybko sztuczne, ledwie ciepłe jedzenie kupowane na wynos, co błyskawicznie odbiło się na jego wadze: schudł pięć kilogramów w niespełna miesiąc. Był w defensywie i zaczynał panikować. Od dawna się tak nie czuł. Dotąd był panem sytuacji i to on rozdawał karty. Teraz zaczynał się bronić, a na to nie był przygotowany. Jedyne, co przychodziło mu do głowy, to robić to samo co do tej pory, ale robić tego więcej, częściej i bardziej perfidnie. Zwiększając ilość działań, rekompensował sobie drastyczny spadek ich jakości i skuteczności. Gdzieś pod skórą czuł, że nie o to chodzi, ale działał w tak silnym napięciu emocjonalnym, że nie był w stanie dokonać intelektualnej analizy tego, co robi, a nie zamierzał słuchać tego idioty, Tadzika, który czasem nieśmiało mu sugerował, że statystyki klikalności tych postów, na których zależało mu najbardziej, lecą w dół.

W dół leciały zresztą nie tylko statystyki klikalności.

W związku ze zdominowaniem programu Loża Ekspertów przez jeden temat spadała też oglądalność telewizji. Widzowie chcieli dostawać porady dotyczące domowych sposobów na usunięcie plam z dywanów albo łatwych tricków pozwalających zmienić balkon w ogród botaniczny, a nie patrzeć na debaty, w których mówiono nie wiadomo o czym. Statystyczny sympatyk telewizji GO!, do którego targetowany był program, miał ponad pięćdziesiąt lat, maksymalnie średnie wykształcenie, dużo czasu (rencista lub emeryt) i w sześćdziesięciu procentach był kobietą starającą się dbać o dom, a w czterdziestu mężczyzną, który lubił majsterkować czy wędkować. Ktoś taki mógł z zaciekawieniem obejrzeć jeden, no może dwa programy o jakichś dziwnych ludziach, którzy nie wiedzieć czemu zarabiają pieniądze na nie wiadomo czym, ale nie będzie się pasjonował różnicami między dyrektywnym a niedyrektywnym coachingiem.

— Panie prezesie, rada za piętnaście minut — poinformowała cichym głosem asystentka, która bezszelestnie wśliznęła się do gabinetu. Mogła to robić zawsze, o ile nie dostała wyraźnego zakazu.

Wiktor stał niewzruszony, wpatrując się w tablicę.

— Panie prezesie…

Odwrócił głowę w jej kierunku i spojrzał na nią wzrokiem bazyliszka. Asystentka zniknęła tak cicho, jak się pojawiła. Wiktor podszedł do komputera, by ze zniecierpliwieniem i brakiem jakiejkolwiek chęci przejrzeć pobieżnie dokumenty i dane, z których musiał się spowiadać podczas każdego posiedzenia rady nadzorczej. Nienawidził, kiedy ktokolwiek odrywał go od tego, co aktualnie było jego pasją.

***

Piętnaście minut później Wiktor przekraczał próg niewielkiej sali konferencyjnej zaaranżowanej w sposób praktyczny, co oznaczało zupełny brak smaku. Ciemnoszara wykładzina, białe ściany, duże, białe biurko stojące na środku, z otworami mieszczącymi gniazdka elektryczne oraz okablowanie do sieci internetowej, kilka beżowych foteli obitych sztuczną skórą i projektor podwieszony pod kasetonowym sufitem. Członkowie rady nadzorczej telewizji GO! czekali na niego, popijając kawę z kubków ozdobionych logotypem stacji. Dwaj, młodsi od niego, mieli na sobie modne ostatnio ciemnoniebieskie garnitury, białe koszule i wąskie, ciemne krawaty. Agata, jedyna kobieta w tej sali, nosiła spodnie, również ciemnoniebieskie i białą opiętą bluzkę, której guziki ledwie utrzymywały w ryzach obfity biust. Ona również była młodsza od Wiktora.

— Dzień dobry, panie Wiktorze, miło, że pan do nas dołączył — powitał go Dawid, przewodniczący rady nadzorczej, wyszczerzając zęby w sztucznym uśmiechu.

Wiktor zignorował powitanie tego gówniarza i usiadł, jak zwykle, u szczytu stołu, położył przed sobą komputer i kilka dokumentów.

— Dzień dobry państwu — odezwał się w końcu, segregując dokumenty z udawaną atencją. — W związku z ostatnio zaobserwowanymi trendami na rynku proponuję od razu przejść do rzeczy.

— Świetnie się składa — wtrąciła Agata. — Pan jak zwykle przygotowany. My też.

Po tych słowach Wiktor nieco się spiął, bo Agata rzadko zabierała głos, a już na pewno nie na początku spotkania. W jego opinii była atrakcyjna, a więc głupia, dlatego zignorował ten sygnał i wrócił na dobrze znane terytorium, czyli do tłumaczenia się z cyferek. Nie przewidywał problemów. Posiedzenia rady nadzorczej trwały zwykle niecałą godzinę, Wiktor raportował, tamci słuchali, ale i tak niewiele do nich docierało. Ważne było, że słupki idą w górę. W ten sposób najłatwiej uśpić ludzką czujność — daj ludziom trochę pieniędzy, a przestaną zadawać pytania. Tym razem słupki nieco opadły, ale przecież nie takie sytuacje już w życiu ogrywał.

— Od miesiąca obserwujemy niewielki trend spadkowy, jeśli chodzi o oglądalność w prime time. Spowodowane jest to głównie agresywnymi działaniami konkurencji, która skopiowała, niemalże jeden do jednego, nasz format Loża Ekspertów i zaczyna zabierać nam rynek. Podjąłem zdecydowane działania naprawcze i obecnie testujemy zupełnie nową tematykę programu, skierowaną do nieco innej grupy odbiorców. Na efekty trzeba będzie jednak jeszcze trochę poczekać.

Wiktor popatrzył po twarzach zebranych, jednak niczego nie udało mu się z nich wyczytać.

— Biorąc pod uwagę to chwilowe wahnięcie, nasza telesprzedaż odnotowała proporcjonalny przyrost liczony zarówno w stosunku do ubiegłego miesiąca, jak i w oknie rok do roku. Podpisaliśmy umowę z kolejnym dystrybutorem, tym razem magicznych odżywek do kwiatów, i to w dużej mierze zbliżyło nas do realizacji zakładanego budżetu. — Ponownie zawiesił głos i próbował odgadnąć cokolwiek z tych ich obojętnych min. Wobec milczenia członków rady kontynuował: — Udało nam się też utrzymać zatrudnienie, co w obecnych czasach i przy rosnącym rynku pracownika jest niemałym wyzwaniem. Dziś, żeby utrzymać ludzi w pracy, nie wystarczy im zapłacić średnią krajową. No, chyba że mówimy o tych Ukrainkach, które sprzątają biuro, one pracują za niższe stawki, he, he. — Zaśmiał się nerwowo, sam nie wiedząc czemu.

— Panie Wiktorze, rzeczywiście zaobserwowaliśmy to, o czym pan mówi, zwłaszcza w kontekście spadku oglądalności, jej przyczyn i pańskich zdecydowanych działań naprawczych — przerwała mu Agata.

Co ta durna pinda może wiedzieć, pomyślał Wiktor.

— Proszę nam powiedzieć, jaki konkretnie format ma konkurencja i jaka to stacja? — Tym razem wtrącił się Dawid.

— Słucham? — Zdziwił się Wiktor.

— Powiedział pan, że spadek oglądalności jest spowodowany…

— Wiem, co powiedziałem, proszę pana — rzucił lodowato Wiktor.

— W takim razie proszę o nieco więcej konkretów. Jak się nazywa ten konkurencyjny program i kto go emituje? — ciągnął konsekwentnie Dawid.

— Proszę pana. Nie wydaje mi się, żeby to był aż tak ważny temat, żeby wnosić go do porządku spotkania. Po to jestem prezesem, żeby operacyjne sprawy załatwiać samodzielnie. Nie chciałbym wchodzić w szczegóły, bo zejdzie nam tutaj cały dzień, a jestem dziś jeszcze potrzebny w studiu.

— My jednak byśmy chcieli, żeby pan wszedł w szczegóły — odezwała się Agata.

Wejść to ja mogę w ciebie, głupia pipo, pomyślał Wiktor.

— Panie Wiktorze, proszę po prostu podać nazwę programu i konkurencyjnej stacji, to wszystko. — Podchwycił Dawid. — My też nie zamierzamy tu spędzać całego dnia, wystarczy nazwa programu i stacji, dobrze? Proszę nie dać się prosić — skwitował sarkastycznie.

Wiktor milczał. Nie spodziewał się jakiegokolwiek oporu, więc chciał im zapchać głowy wyssaną z palca informacją. Wyglądało jednak na to, że ta grupa dzieciaków zamiast kłócić się o foremki i łopatki w piaskownicy, nie wiedzieć czemu postanowiła zająć się biznesem, w który zainwestowali własne pieniądze.

— Panie Wiktorze? — dobijał się Dawid.

— Proszę państwa, mam wrażenie, że tutaj nastąpiła jakaś zmowa. Nie bardzo wiem, o co chodzi, dlaczego nagle zaczynacie państwo tak drobiazgowo rozliczać moją pracę. To pierwszy miesiąc delikatnej zniżki, a państwo rzucacie w moją stronę bezpodstawne oskarżenia, że nad niczym nie panuję. Poświęciłem tej stacji ostatnie dziesięć miesięcy mojego życia, a przez pierwsze trzy pracowałem po siedemnaście godzin na dobę. Zdarzało mi się spać w biurze, wymieniłem większość nieefektywnych pracowników, wynegocjowałem i podpisałem lukratywne kontrakty z producentami całego tego telesprzedażowego badziewia…

— Za co regularnie otrzymywał pan wynagrodzenie — przerwał mu milczący dotąd trzeci członek rady nadzorczej, człowiek o konsystencji masła, wiecznie zapocony Sebastian.

— W wysokości dwóch trzecich stawki przyjętej w branży — zauważył Wiktor.

— Na co zgodził się pan bez negocjacji — odciął się Dawid.

Zapadła cisza. Wiktor stwierdził, że kontratak nie przyniesie zamierzonego skutku, więc postanowił czekać, aż wróg się odkryje i pokaże, w jakim stylu chce walczyć.

— Panie Wiktorze, nie ma żadnego konkurencyjnego programu. Nie istnieje bliźniaczy w stosunku do Loży Ekspertów format. Nikt niczego nie ukradł i dobrze pan o tym wie — zaczął Dawid.

Wiktor milczał. Po raz trzeci w życiu tak wyraźnie czuł wzbierającą w nim wściekłość. Pierwszy raz miał tak z Klaudią, kiedy go zdradziła. Drugi raz z Martą, kiedy wykorzystała jego słabość i to, że jeśli się w coś angażuje, to kompletnie się w tym zatraca. Nie był w stanie kontrolować romansu, który podchwyciły brukowe media, a który rzekomo szkodził agencji. Teraz był trzeci raz. Jeśli ten gówniarz powie jeszcze choć kilka słów, to dostanie w ryj.

— Odnośnie do warunków i początków pańskiego zatrudnienia. Wiemy, że podjął pan to wyzwanie z jednego powodu, a dokładniej: z powodu jednej osoby. Z wielką wyrozumiałością patrzyliśmy na to, jak próbuje pan pogrążyć panią Martę Millani, bo szczerze mówiąc, nic nam do tego. Jeśli dodatkowo wpłynęło to na pańską decyzję o współpracy z nami, to tym lepiej dla nas. Był pan nieoceniony jako prezes telewizji GO! Jednak, panie Wiktorze, od pewnego czasu obserwujemy pańską obsesję na punkcie pani Millani i zagadnień, którym poświęca pan coraz więcej czasu antenowego, wbrew zaleceniom analityków, które otrzymuje pan cyklicznie. Rozwój osobisty nie interesuje naszych widzów i dobrze pan o tym wie. A jeśli chce pan prywatnej wendetty, to proszę bardzo, ale poza naszą ramówką.

Po tych słowach Dawid wziął łyk kawy i rozejrzał się po sali. Popatrzył na koleżankę i kolegę i, po wymianie porozumiewawczych kiwnięć głową, oznajmił:

— Panie Wiktorze, jednogłośną decyzją rady nadzorczej, z dniem dzisiejszym zostaje pan zwolniony z obowiązków pełnienia prezesury w telewizji GO! Protokół został już przez nas podpisany, pozostaje wręczyć panu dokumenty. Oto one. — Przewodniczący pchnął w kierunku Wiktora cienką teczkę.

Wiktor powili sięgnął po dokumenty. Przysunął je do siebie, popatrzył na nie tępo i odezwał się po chwili, metalicznym głosem:

— Jest pan pewien tej decyzji?

— To nasza wspólna decyzja — tłumaczył Dawid. Ubyło mu nieco animuszu.

— Pytam, czy jest pan pewien, że chce mieć we mnie wroga — kontynuował Wiktor z zimną zaciętością.

— Nie rozumiem… — odparł niepewnie Dawid. — Powtarzam, że to nasza wspólna decyzja, kurde, powiedzcie coś — zwrócił się do pozostałych.

— Ja pana pytam, nie ich. — Wiktor świdrował Dawida wzrokiem.

— Tak, to również moja decyzja, jeśli o to pan pyta. Powiedziałem, że jest jednogłośna, a więc też moja. — Odetchnął Dawid.

— Nie jest pan taki głupi, na jakiego wygląda, więc pewnie zauważył pan, że mam niepodzielną uwagę, zresztą przed chwilą pan sam to powiedział. Mówił pan coś o obsesji, zgadza się?

— Nie będę dyskutował w takim stylu — odparł Dawid.

— Panie Kotliński, musi pan zrozumieć, że nie jest pan już bezpieczny. Jestem jak oko Saurona i właśnie skupił pan moją uwagę. Mam więcej przyjaciół w branży niż pan znajomych na Facebooku, a dodatkowo potrafię być cierpliwy, nawet bardzo. Wręcz to uwielbiam. Czy to wszystko? — wysyczał Wiktor.

— Tak, dziękujemy panu — podsumowała Agata machinalnie, jakby kończyła rozmowę rekrutacyjną z kandydatem, o którym wiedziała, że nigdy więcej się nie spotkają.

Wiktor podniósł się z fotela, wziął teczkę z dokumentami, które właśnie otrzymał, i opuścił pomieszczenie, zostawiając wewnątrz komputer i solidnie skonsternowanych członków rady nadzorczej telewizji GO!

***

Zanim opuścił swój gabinet i mury telewizji na zawsze, wymazał suchościeralną tablicę, a potem polecił Tadzikowi zalogować się w panelu administratora profilu „Rozbój osobisty”. Uśmiechnął się na widok zwyżkujących statystyk i kilkoma kliknięciami usunął profil razem z całym jego półrocznym dorobkiem. Tadzik zdążył tylko rozdziawić usta i zanim był w stanie się odezwać, Wiktor zniknął już za obrotowymi drzwiami budynku.

Jak tylko znalazł się na ulicy, wyjął telefon i wybrał numer.

— Cześć, Michał. Dasz radę dostać się do komputera, powiedzmy, spoza waszej firmowej sieci? Chciałbym zapoznać się z historią wyszukiwania w internecie i dokumentami pewnego dżentelmena…”

Fragment pochodzi z książki „Event”, której autorem jest Adam Walerjańczyk.

Jeśli zaintrygowała Cię historia Wiktora i chcesz wiedzieć, jak to wszystko potoczyło się dalej, to dowiedz się tego właśnie dzięki tej książce.

rozwój osobisty i osiąganie celów

Aleks

25 września 2017

„Aleks wszedł do mieszkania, zdjął kurtkę i buty i skierował się w stronę niewielkiego salonu połączonego z aneksem kuchennym. Z zaskoczeniem stwierdził, że stół jest zastawiony dla dwojga. Sałata, grzanki i otwarta butelka jego ulubionego chilijskiego merlota stały na stole, a Gośka opierała się obiema rękami o kuchenny blat oddzielający ją od salonu, ubrana w letnią lnianą sukienkę, która kupili na pierwszych wspólnych wakacjach, jeszcze w narzeczeństwie.

— Rare, medium czy well-done? — zapytała z uśmiechem.
— O czymś zapomniałem? — wyjąkał zakłopotany.
— Oczywiście — odpowiedziała pogodnie. — Ale gdyby było inaczej, byłabym zaniepokojona. Dziś siódma rocznica naszego pierwszego pocałunku. Zanim wpędzisz się w poczucie winy, wiedz, że wcale mi to nie przeszkadza, że nie pamiętasz. No więc, jaki ten stek?
— Średni niech będzie. Kochana jesteś…
— Wiem! — zawołała wesoło. — Steki na grilla, za cztery minuty zapraszam do stołu! Łapy umyj.

Aleks posłusznie poczłapał do łazienki, umył ręce, przemył twarz wodą i spojrzał w lustro. Westchnął, wytarł twarz i dłonie i wtedy zdał sobie sprawę, że Gośka jest pod tą sukienką zupełnie naga. Wyszedł z łazienki, podszedł do żony przekładającej steki na drugą stronę, objął ją wpół i pocałował w szyję. Poczuł słodki korzenny zapach, La Nuit Tresore Lancôme, który kupił jej po raz pierwszy ponad trzy lata temu na urodziny i z którym się nie rozstawała. Lubił ten zapach.

— Proszę nie macać kucharek. Niech osoba siada do stołu i czeka na danie — zakomenderowała.

Aleks westchnął ciężko i wykonał kolejne polecenie żony.

Po chwili Gośka podeszła do niego z talerzem, na którym stek z polędwicy wołowej wchłaniał położone na nim masło czosnkowe.

— Nalejesz wina? — zapytała. — Steki trochę odpoczną.

Aleks wstał, wziął do ręki butelkę, wlał odrobinę do swojego kieliszka, którym zakręcił ze znawstwem, powąchał trunek, po czym wypił niewielki łyk.

— Genialne, jak zawsze — stwierdził, po czym napełnił kieliszek żony i dopełnił własny. Gośka nałożyła sobie sałaty i podała miskę mężowi.
— No to smacznego — powiedziała i zabrała się za krojenie steka.
— Gdzie Julka? — zapytał Aleks.
— U dziadków. Nie mogła się doczekać spędzenia nocy poza domem.

Aleks pokręcił głową z niedowierzaniem i zachwytem.

— Jak ty to wszystko zorganizowałaś?
— Jak to, jak? Doskonale!
— No tak… Zapomniałem, z kim się ożeniłem.
— No, zapomniałeś. A jak całowałeś po raz pierwszy, to obiecywałeś, że od teraz już zawsze będziesz pamiętał, że nieba mi uchylisz, że na rękach nosić będziesz…
— Nic takiego sobie nie przypominam — przekomarzał się Aleks, przeżuwając idealnie miękką, ale już nie surową wołowinę.
— Tak przypuszczałam. Dlatego zadbałam, żebyś sobie dzisiaj wszystko przypomniał. — Gośka uniosła się z krzesła, chwyciła talerz z grzankami i przechylając się przez stół w stronę męża na tyle nisko, żeby zdążył zauważyć, że nie ma na sobie bielizny, podała mu pieczywo.
— Zamierzasz mnie dzisiaj uwieść? — dopytywał Aleks.
— Nic podobnego. Zamierzam się najeść, a potem zalec przed telewizorem. Tak sobie wymarzyłam ten wieczór.
— I co przed tym telewizorem?
— Będę leżeć i pachnieć.
— A ja?
— A ty będziesz próbował mnie od tego odwieść.
— Od leżenia?
— Niekoniecznie. To akurat mieści się w moich wyobrażeniach. Od oglądania telewizji.
— A co w zamian?
— No i tutaj właśnie, mój drogi, wkraczasz ty. Ja wysłałam twoją córkę do dziadków, kupiłam ingrediencje, przygotowałam kolację i założyłam sukienkę Pocahontas. Swoją drogą, trochę zbiegła się w praniu przez te lata, ale wciąż nie jest opięta. Wciąż mam figurę nastolatki i gładką skórę, ale z doświadczeniem rozwinęłam w sobie też inne talenty, z których możesz dziś skorzystać. Oboje możemy. No właśnie, i tutaj wkraczasz ty.
— Rozumiem. Stek jest idealny.
— A ty swoje. Niech będzie. To co, stukniemy się?
— Oczywiście! — podchwycił Aleks, po czym oboje podnieśli kieliszki i zadźwięczało szkło. — Za nas, kochanie!
— Mhm — potwierdziła Gośka, mając już wino w ustach.

Kończyli kolację, racząc się doskonałym merlotem i spoglądając na siebie raz po raz.

— A wiesz, co twoja córka dzisiaj wymyśliła? — spytała znienacka Gośka.
— No?
— Byłam z nią na zakupach i oznajmiła, że nie będzie jadła mięsa, bo zwierzaki cierpią.
— To co zamierza?
— Powiedziała, że będzie jadła tak jak tata.
— O, doprawdy? — zdziwił się Aleks. — Ale przecież ja jem mięso.
— No to ja nie wiem. Pewnie zwróciła uwagę na te twoje sałatki, humusy i kotlety z fasoli i tak postanowiła.
— Heh. — Zaśmiał się pod nosem.
— No — ciągnęła Gośka. — Dziecko dużo widzi, co? Czasem mnie to przeraża, ile ona o nas może wiedzieć i jaki obraz rodziców się rysuje wewnątrz tej jej małej głowy. Boję się, że jak za parę lat tam zajrzę, to nie znajdę drogi z powrotem.

Aleks odniósł wrażenie, że randkowy nastrój zaczyna im się wymykać. Przypomniały mu się rozmowy o kupach, kiedy Julka była młodsza. Upił kolejny łyk wina.

— No, rośnie nam córcia, nie ma co… — powiedział z zamyśleniem, zdając sobie sprawę, że nie ma pojęcia, jak przejść do mniej oficjalnej, choć pewnie przyjemniejszej części randki. Trwali tak chwilę w milczeniu, każde w swoim, po czym Gośka zapytała:
— Pozacierasz ślady? Ja skoczę do łazienki.
— Pewnie — odparł zadowolony, że żona znów przejmuje inicjatywę.

Wstał i zabrał się za sprzątanie ze stołu i pedantyczne układanie w zmywarce talerzy, sztućców i garnków. Po chwili w pokoju pojawiła się Gośka.

— Jakiś list do ciebie dzisiaj przyszedł. Zostawiłam go na szafce w przedpokoju, jak weszłam z tymi wszystkimi tobołami.
— Dzięki, później zobaczę. Teraz mam inne zajęcie.
— Jakie?
— Bardzo, bardzo ważne — odpowiedział, po czym podszedł do żony i bezceremonialnie zsunął jej sukienkę z ramion.
— Jakie? — kontynuowała naga, jeśli nie liczyć obrączki, patrząc mu w oczy. Aleks wiedział, że już mu się nie wywinie. Znał doskonale to spojrzenie i przez chwilę się nim napawał. Poczuł pierwotny instynkt, przy którym cała jej intelektualna tarcza rozsypywała się w pył. Podniósł żonę, posadził na kuchennym blacie i wyszeptał:
— Najlepsze zostawiłem sobie na koniec. Zamierzam teraz skonsumować deser.
— Ale ja nie zrobiłam deseru — szepnęła mu do ucha, próbując wyrównać przyspieszony oddech.
— Wiem. Dlatego to ja zadbałem o to, żeby znalazł się na kuchennym blacie.

***

Dziesięć minut później Aleks znowu patrzył w lustro w łazience. Nie kochali się od kilku tygodni, a dziś wszystko odbyło się niemalże mechanicznie, jakby oboje chcieli po prostu nakarmić zgłodniałe ciała. Coś było nie tak. Od pewnego czasu pojawił się między nimi rodzaj napięcia, którego nigdy wcześniej nie czuł. Zbyt dużo niedomówień, zbyt dużo aluzji, zbyt dużo złości, która nie znajdowała ujścia. Na myśl o tym, że za chwilę wyjdzie z łazienki i usiądzie obok żony, poczuł niepokój. Nie miał pojęcia, o czym ma z nią rozmawiać, a temat bezpieczny, czyli Julka, wydał mu się fasadą, za którą od pewnego czasu się chowają, nie mogąc się zdobyć na prawdziwą szczerość. Nie chciał rozmawiać o córce. Ani o pracy. Ani o wakacjach, bo dotkną tematu pieniędzy, a o nich nie chciał rozmawiać najbardziej. Frustrowała go sytuacja, w której musiał ukrywać przed żoną swoje aspiracje rozwojowe i w tajemnicy przed nią brać kredyt. Z drugiej strony wiedział, że Gośka nie jest w stanie zaakceptować jego fascynacji nowo poznanym światem, i zastanawiał się, jak zniesie wiadomość, że zapisał się na ośmiodniowe szkolenie. Prędzej czy później i tak się dowie, ale nie dzisiaj. Dzisiaj należało zachować pozory szczęśliwego związku, za wszelką cenę.

— Więc jednak leżysz i pachniesz? — rzucił w stronę żony leżącej na kanapie pod kocem i przerzucającej kanały w telewizji.
— No przecież mówiłam ci, że tak to sobie wymarzyłam.
— Chcesz jeszcze wina?
— Nie zrobię ci tego, kochanie. Wypij sobie resztę.

Aleks napełnił swój kieliszek, opróżniając butelkę, i usiadł obok żony.

— Co oglądasz?
— Nie wiem, nic nie ma w tej telewizji. Pooglądasz ze mną pochwy?
— Pochwy? — Aleks zakrztusił się winem.
— No jest taki program, w którym kobiety przychodzą do chirurga plastycznego i chcą, żeby je nareperował. Większość z nich ma jakieś konkretne problemy, ale były już dwie, które uznały, że mają nieładne, wiesz…
— Nieładne?
— No, nieładne. Dlatego mówię na to „pochwy”.
— A nie ma czegoś o zabijaniu?
— To może po prostu o remontach? — powiedziała Gośka, zatrzymując się na kanale, w którym ekipa remontowa demolowała ścianę działową w mieszkaniu jakiejś szczęśliwej pary.
— Może być.
Przez chwilę oboje gapili się bezrefleksyjnie w ekran, komentując raz po raz pomysły architekta wnętrz.
— Co to za list do ciebie przyszedł? — zapytała Gośka znienacka.
— Nie wiem, kotek, nie mam teraz ochoty gadać o żadnych listach.
— Normalnie też bym nie dopytywała, ale jakiś taki ekskluzywny się wydaje, więc jestem po prostu ciekawska.
— Ekskluzywny? — Aleks zamarł, domyślając się, co przyniósł listonosz.

Wstał i poszedł do przedpokoju, żeby sprawdzić, czy przeczucie go nie myli. Nie myliło. Grafitowa koperta ze złotym logo Beyond Limitations. Rozerwał ją nerwowo i pobieżnie przeczytał niedługi tekst. Podziękowanie za zapisanie się na szkolenie i informacja o tym, że musi zapłacić w ciągu najbliższego tygodnia, żeby załapać się na cenę zaoferowaną podczas eventu, na którym był ledwie tydzień temu.

— I co, wygrałeś miliony? — dopytywała Gośka sprzed telewizora.
— E tam, jakieś gratisy mi oferują po tych szkoleniach, które kupiłem w internecie, pamiętasz?
— No, pamiętam — odparła chłodno. — Nic już od nich nie kupuj.

Aleks wsunął kopertę do torby z laptopem leżącej przy wieszaku na kurtki i wrócił do salonu.

— Aleks… — odezwała się Gośka nieśmiało, kiedy usiadł obok. — Wiem, że ostatnio byłam nieznośna…
— Daj spokój, nie dzisiaj — uciął w obawie, żeby nie rozpętać piekła. Upił łyk wina, wpatrując się w telewizor.
— Ale czekaj, bo chciałam ci o czymś powiedzieć.

Poczuł, jak spinają mu się mięśnie.

— Nie wiem jeszcze, skąd mi się to wzięło, wiesz takie sprawdzanie wszystkiego, co robisz. Okej, byłam zła na twoje wydatki, ale już wcześniej coś mnie zaniepokoiło i potem ruszyło lawinowo. Ta cała twoja zmiana nawyków, od biegania przez jedzenie i chyba też inne traktowanie pracy. Mam wrażenie, że ostatnio trochę ją olewasz, a dotąd ją lubiłeś. Potem ci internetowi kaznodzieje. No i tak jakoś poszło. Wystraszyłam się, że tracę kontrolę nad naszym życiem.
— No właśnie — skomentował jej wyznanie Aleks. W chwili, w której wypowiadał ten komentarz, wiedział, że zrobił źle. Cóż, poszło…
— Ale co: „właśnie”?
— Tracisz kontrolę nad naszym życiem. Naszym.
— Aleks, nie rozumiem…
— Gośka, ja jestem dorosły. Duży ze mnie chłopiec. Naprawdę nie musisz mnie kontrolować, matkować mi. Uwierz, że nie ma nic gorszego dla faceta, jak nadopiekuńcza żona, która dba o wszystko, od prania gaci do kontrolowania finansów.
— Co?
— Czasem czuję się tym wszystkim przytłoczony.
— Ty, przytłoczony? Chłopie, czym? O nic się nie martwisz, cały dom ogarniam ja i nie mam z tym żadnego kłopotu, żebyśmy mieli jasność. A, nie, sorry, w weekend czasem pogotujesz, jak cię najdzie wena i przelecisz łazienkę, żeby się nie kleiła. I ty się czujesz przytłoczony?
— No właśnie o tym mówię.
— O czym, bo nie rozumiem?
— O tym, że chcesz mieć nad wszystkim kontrolę. Nawet nad ogarnianiem domu.
— Aleks, co ty mówisz? Przecież nie masz pojęcia, jak działa programator w pralce, gdzie sypie się sól do zmywarki, zresztą, czy ty w ogóle wiesz, że zmywarka potrzebuje soli? Raz poprosiłam cię o umycie okien, to wziąłeś akurat tę jedną, jedyną szmatkę, która zostawia włosy, i musiałam poprawiać — Gośka usiadła na kanapie i szczelnie okryła się kocem.
— No i randka w pizdu — skonstatował Aleks.
— Nie wyrażaj się. — Gośka powoli hamowała swój wybuch. Po chwili milczenia dodała: — Nie tak chciałam, przepraszam. Aleks, ja po prostu się martwię, bo widzę, że coś się dzieje, a ty nie mówisz mi co. Nie chodzi tyle o kontrolę, co o poczucie bezpieczeństwa, które daje mi ta kontrola. Do tej pory wszystko było w miarę poukładane i z tego poukładania czerpałam siłę. Teraz zaczyna mi się sypać jakaś część układanki i czuję się niespokojna. Dlatego tak drobiazgowo cię sprawdzam, bo chcę wiedzieć, na czym stoję, rozumiesz? — Pochyliła się w stronę męża i chwyciła go za rękę. — Żeby czuć się dobrze, muszę czuć się pewnie. Zniosę najgorszą prawdę, ale muszę ją znać. A mam wrażenie, że ostatnio coś przede mną ukrywasz. I nie chodzi o to, że przyłapałam cię… — przerwała, widząc, jak Aleks przewraca oczami w reakcji na jej ostatnie słowa. — Przepraszam. Więc: że zauważyłam, że coś tam kupujesz, ale raczej o to, co się z tobą dzieje. Wiem, że tak duża zmiana trybu życia i kupowanie tych całych szkoleń to jedynie objawy. Ale nie wiem czego i to męczy mnie najbardziej, wiesz? — zakończyła łagodnie.
— No i co mam ci powiedzieć? — odparł Aleks po chwili milczenia, której potrzebował na strawienie słów żony.
— Prawdę.
— Prawdę…
— Dobra, Aleks. Masz kogoś?

W jednej chwili dotarło do niego, dlaczego dzisiejszy seks wydał mu się taki mechaniczny. Spojrzał na żonę i powiedział spokojnym głosem:

— Oszalałaś? Gocha… — Objął ją ramieniem i pocałował w głowę.
— Po prostu nie wiem, co myśleć. Przekroczyłeś trzydziestkę i kto cię tam wie? — mówiła nieprzekonana.
— Hej, popatrz na mnie. — Odwrócił się w stronę żony i objął jej twarz rękami. — Nikogo nie ma, rozumiesz? Nie mam żadnej kobiety poza tobą.
— To może kolegę jakiegoś miłego?
— Tak. Poznałem niedawno tajskiego transwestytę i się zakochałem.
— Widzisz? Miałam rację! — droczyła się.
— Halo, tu ziemia! Nie ma nikogo. Ty jesteś, jasne?

Gośka odsunęła się i sięgnęła po jego kieliszek z winem. Upiła łyk.

— W takim razie, jeśli nie to, to co?
— Ale co?
— No, jeśli nie masz romansu, to co się dzieje? Skąd taka nagła zmiana? — drążyła.
— Bo przekroczyłem trzydziestkę i kto mnie tam wie? — Uśmiechnął się.
— Aleks, poważnie. Zgodzisz się chyba, że od jakiegoś czasu zachowujesz się inaczej niż przez poprzednie trzydzieści i przez ostatnie siedem lat, odkąd cię pocałowałam po raz pierwszy.
— No, ale to chyba dobrze, co? Wstaję wcześniej, szykuję wam śniadania, biegam, lepiej się odżywiam, a i Julka, jak mówiłaś, chce przestać jeść mięso, więc co jest nie tak?
— Ja to wszystko widzę, ale nie wiem, co się nagle stało, że zacząłeś to wszystko robić. Rozumiesz chyba, że mogę podejrzewać cię o romans?
— No wiem, że z zewnątrz tak to może wyglądać, ale naprawdę nikogo nie ma.
— To już wiem — odparła zrezygnowana. — Aleks, kręcimy się w kółko. Ja swoje, ty swoje, nie docieramy do sedna.
— A jeśli nie ma żadnego sedna? Może za bardzo rozkminiasz, co?
— Nie wiem… Może.

Siedzieli chwilę w milczeniu, wpatrując się w migające w telewizorze obrazy.

— Dobra, to ostatnie pytanie. — Nie poddawała się Gośka. — Aleks, niczego przede mną nie ukrywasz?

Nie zareagował.

— Ziemia do Aleksa…

Nadal milczenie.

— Halo, ziemia…

Pamiętając wciąż brzmiące mu w uszach słowa Gośki o tym, że zniesie każda prawdę, postanowił zaryzykować.

— No dobra, powiem ci, tylko się nie denerwuj…
— Aleks, tego ci nie zagwarantuję. Przecież to na tych twoich kursach mówili, żeby ostrożnie używać słowa „nie”, prawda? Że mózg jest tak skonstruowany, że żeby coś zanegować, musi to sobie najpierw wyobrazić. Więc właśnie wyobraziłam sobie siebie zdenerwowaną. Popracuj teraz nad tym, żebym to zanegowała. Dajesz.
— Gośka, zapisałem się na jeszcze jedno szkolenie, ale nie martw się…
— Nie martw się? Mój mózg właśnie dołożył martwienie się do zdenerwowania. Kiepsko ci idzie.
— Nie będzie żadnych poważnych konsekwencji finansowych…
— To teraz wyobraziłam sobie jeszcze konsekwencje finansowe. Jesteś mistrzem w budowaniu napięcia. Ile nas to kosztowało?

Aleks spojrzał jej prosto w oczy i powiedział:
— Siedem tysięcy.

Gośka zaczęła się w sobie zapadać jak dmuchany zamek dla dzieci podczas awarii agregatu pompującego powietrze.

— Siedem tysięcy…
— Gośka, posłuchaj…
— A ja nie kupiłam Julce kurtki.
— Gośka…
— Oszczędzam mojego Lancôme’a na specjalne okazje.
— Gośka, nie nakręcaj się.
— A teraz jeszcze mój mózg wyobraża sobie, jak się nakręcam… Zaneguj to, Aleks. Kłam. Zrób cokolwiek.
— Pieniędzmi się nie… — Aleks uciął, szukając zamiennika, w którym nie użyje słowa „nie”. — O pieniądze się zatroszczyłem.
— Zatroszczyłeś się? — Spojrzała na niego niewidzącym wzrokiem.
— Tak, zostaw to mnie.
— Aleks, jak się zatroszczyłeś, powiedz, proszę. Okradłeś kogoś, kochany?
— Wziąłem kredyt.
— Jezu… — jęknęła Gośka.
— Rata jest niska, trzysta złotych miesięcznie, spokojnie, udźwigniemy — tłumaczył pospiesznie.
Gośka zacisnęła na sobie koc jeszcze mocniej, wstała, weszła do sypialni i po chwili wróciła ubrana w świeżą piżamę. Podeszła do lodówki i wyjęła z niej napoczętą butelkę wódki.
— Będziesz piła?
— Masz jakieś fajki? — Zignorowała jego pytanie beznamiętnym tonem.
— Nie — skłamał.
— W takim razie możesz iść spać. Nie będziesz mi już dzisiaj potrzebny.
— Gośka… — Aleks wstał i skierował się do żony, która napełniała schłodzonym alkoholem największy dostępny w kuchni kieliszek do wódki. Kiedy podszedł, odwróciła się do niego i opróżniła szkło jednym haustem.
— Uuch! Dobra wódka, pożywna — powiedziała, otrząsając się z niesmakiem, po czym odwróciła się tyłem do męża i napełniła kieliszek kolejny raz.
— Aleks, nie wiem, jak to powiedzieć wyraźniej, zostaw mnie samą, okej?

Aleks wiedział, że pora odpuścić. Dopił wino, wziął smartfon i udał się do sypialni. Przebrał się w piżamę i położył, ale sen nie nadchodził. Słyszał zza drzwi dźwięki telewizora, który stał się towarzyszem niedoli jego żony. Minęła może godzina, kiedy usłyszał kroki bosych stóp na parkiecie.

— Śpisz? — powiedziała Gośka, stojąc w drzwiach i podpierając się ręką.

Zastanawiał się, ile kieliszków w siebie wlała.

— Zasypiam, a co?
— Jutro spłacisz ten kredyt razem z odsetkami czy innymi karami za wcześniejszą spłatę, rozumiesz? — bełkotała.
— Gośka, daj spokój, pogadamy jutro.
— Jutro nie będę z tobą rozmawiała. Przeleję ci pieniądze z mojego subkonta i spłacisz ten cholerny kredyt, rozumiesz?
— Jakie pieniądze, o czym ty mówisz?
— O naszej wymarzonej Grecji — odparła i zamknęła drzwi od zewnątrz, by po chwili znowu je otworzyć. — Aha, i jutro poinformujesz naszą córkę, że nie obejrzy żółwi. Możesz też przygotować tzatziki do obiadu, bo chyba to mieści się w twojej nowej lepszej diecie, co? O musakę nie proszę, bo niezdrowa.
— Gośka, poczekaj…

Zamknęła za sobą drzwi i wróciła na kanapę, a Aleks nie zasnął na dobre do rana, przewracając się w łóżku z lewej na prawą i z powrotem.”

Fragment pochodzi z książki „Event”, której autorem jest Adam Walerjańczyk.

Jeśli zaintrygowała Cię historia Aleksa i chcesz wiedzieć, jak to wszystko potoczyło się dalej, to dowiedz się tego właśnie dzięki tej książce.