rozwój osobisty i osiąganie celów

Wiktor

5 października 2017

„MARZEC 2016

Wiktor stał wpatrzony w białą, suchościeralną tablicę wiszącą na ścianie jego gabinetu. Zastanawiał się, czy wystarczająco dobrze rozumie zawiłości świata rozwoju osobistego oraz różnice między klasycznymi formami pracy z ludźmi a bardziej popularnym i rewelacyjnie ogranym marketingowo odłamem inspirujących, motywujących, a nierzadko wręcz ezoterycznych wydarzeń realizowanych przez ludzi nazywających się coachami.

Po lewej stronie, pod hasłem: „KLASYKA”, zapisał:

  • Szkolenia dla małych grup (10 — 20 osób). Duża interakcja z prowadzącym, możliwość dyskusji, odniesienia się do treści szkolenia, możliwość przećwiczenia technik pod okiem prowadzącego.
  • Coaching — praca 1:1, brak doradzania coacha, klient decyduje, klient jest kompetentny, partnerstwo.
  • Instruktaż — praca najczęściej 1:1, instruktor uczy, mówi, jak wykonać, ocenia postępy, daje feedback.
  • Mentoring — praca 1:1, mentor „większy, mądrzejszy”, mentee (klient) ma już doświadczenia, ale mniejsze niż mentor, czerpie z doświadczenia mentora, mentor dużo pyta, rzadko podpowiada, stawia wymagania klientowi.
  • Doradztwo — coś między instruktażem a mentoringiem.
  • Wykłady (jak na studiach) — kontakt wykładowca vs. publika, większe grupy, mała interakcja, wykładowca mówi, uczestnicy słuchają, nie mają możliwości odniesienia się do treści na bieżąco.

Po prawej stronie, pod hasłem „ROZWÓJ/MOTYWACJA”, znalazły się:

  • Szkolenia/wykłady motywacyjne — wykłady dla dużej publiki, które mają coś uzmysłowić, sprowokować, przekazać jakąś wiedzę lub technikę; interakcja w jedną stronę: od prowadzącego do publiczności; nie można zakwestionować tego, co mówi prowadzący, nawet jeśli się nie zgadzam.
  • Oszołomy — Julian od policzkowania, kołcz Karol (ten od ruchania groupies), inni.
  • Eventy motywacyjne branży MLM, których celem jest pobudzenie motywacji do integracji z firmą i produktem i osiągania sukcesów.
  • Konferencje rozwojowe — cel jawny: zainspirowanie słuchaczy, cel ukryty: platform selling; diabelnie skuteczne.
  • Społeczność — zgromadzeni wokół swoich rozwojowych guru ludzie (Facebook, ale też real), wyznawcy, z symptomami sekty; guru — idol bez skazy, wyznawcy — bezkrytyczni, zakochani.

Tak, z grubsza, wyglądał podział, który Wiktor opracował sobie na potrzeby zrozumienia rozwojowego i pseudorozwojowego świata, żeby móc skutecznie w nim zamieszać. Fascynowało go to, że ludzie wciąż potrzebowali obietnic lepszego życia, jakie otrzymywali od swoich rozwojowych guru, i gotowi byli za to płacić absurdalnie wysokie ceny. Obejrzał wystarczająco dużo materiałów wideo, które wynalazł dla niego w sieci Tadzik, żeby nabrać przekonania, że to, co tam oferują, to granie na emocjach, które niewielu uczestników do czegokolwiek doprowadzi. Tak, wierzył, że część z tych osób dokonuje realnych zmian w życiu i działa pod wpływem tego typu wykładów czy szkoleń. On sam nieraz podejmował decyzje pod wpływem emocji. Najważniejsza, jak dotąd, decyzja w jego życiu, dojrzewałaby jeszcze pewnie bardzo długo, gdyby nie to, że jednego dnia Klaudia, jego silna partnerka, oznajmiła mu, że właśnie przespała się ze swoim wieloletnim przyjacielem. Na pytanie, czemu to zrobiła, odpowiedziała: „Bo chciałam”. Do dziś pamiętał, jak wzbierała w nim złość, czuł ją niemalże każdą komórką skóry. Od dłuższego czasu oboje wiedzieli, że nie są sobie przeznaczeni, ale żadne z nich nie potrafiło zakończyć tej relacji. Potrzebna była złość, emocja o potężnym ładunku energetycznym, żeby coś zmienić. Tak, Wiktor wiedział, że wiele decyzji podejmuje się w emocjach.

A ci ludzie, którzy wypełniali wielkie sale mówców motywacyjnych nazywających się coachami, tego właśnie potrzebowali. Jeśli tak jak on wtedy, trwali w stagnacji przez dłuższy czas, to przychodzili na konferencję motywacyjną właśnie po to, żeby dostać solidnego kopniaka w tyłek i wreszcie coś zmienić. I pewnie nieliczni to robili.

Był jednak pewien, że znakomita większość przychodziła tam głównie po emocje. Tak jak się chodzi do kina na dobrą sensację albo jak skacze się na bungee czy ze spadochronem. Skondensowany wystrzał adrenaliny powodował, że wracała chęć do życia. Dla większości z nich to było bardzo wygodne. Bezpieczne i spokojne życie, które wiedli u boku swoich partnerek lub partnerów, ze swoimi rodzinami, w swoich pracach, po pewnym czasie stawało się po prostu nudne. Nie mieli jednak odwagi albo determinacji, by cokolwiek zmienić, więc przychodzili na szkolenia po emocje będące, na poziomie neuronalnym, substytutem życia pełnego przygód. Przeżywali swoiste katharsis, a po szkoleniu, złapani przez filmowców, którzy sprawnie rejestrowali każde wydarzenie, by potem zmontować najlepsze ujęcia w dynamiczny film, opowiadali, że atmosfera była fantastyczna, prowadzący genialny, a oni są zadowoleni. Że z każdego szkolenia można coś wynieść i oni dzisiaj wychodzą z przesłaniem, że trzeba cisnąć. Albo że teraz już wiedzą, że ograniczenia są tylko w ich głowach, bo złamali jakąś deskę jednym ciosem dłoni albo przeszli boso po rozżarzonych węglach. Nie miało najmniejszego znaczenia, że wiele osób się poparzyło i że za to przesłanie zapłacili po kilka tysięcy albo w najlepszym razie kilkaset złotych. Przecież nie wydali tych pieniędzy na głupoty, tylko na szkolenie. To było konkretne uzasadnienie, to wystarczało.

Patrząc na tablicę, Wiktor rozumiał coraz więcej.

Do niedawna był pewny, gdzie przebiega granica między prawdziwym, pełnym ciężkiej pracy bez światła jupiterów rozwojem a efektownym pompowaniem emocjonalnej bańki przez rozmaitych krzykaczy, i czuł się panem sytuacji. Do niedawna wiedział, że może solidnie mieszać w rozwojowym świecie i mącić przekaz docierający do ponad pięćdziesięciu tysięcy sympatyków „Rozboju osobistego” w taki sposób, żeby większość z nich nie zauważała tych granic i nie rozumiała różnic.

Tak było do niedawna.

Teraz jednak jedna rzecz go niepokoiła.

Artykuł Marty Millani, zamieszczony kilka tygodni temu na jej blogu, w którym przyjęła strategię wykorzystania siły przeciwnika, spowodował, że liczba komentarzy pod postami dotyczącymi prawdziwego coachingu znacznie się zmniejszyła. Ludzie wprawdzie nadal wylewali pomyje na pseudocoachów, ale ilekroć pojawiały się wpisy dotyczące Marty, jakoś łagodnieli albo wcale nie zabierali głosu.

A przecież tylko po to powstał ten profil, żeby stopniowo sączyć jad w jej życie.

Wiktor wiedział, że musi zacząć działać w bardziej wyrafinowany sposób, ale na razie nie bardzo wiedział jak. Publika mu się wyrobiła, a do profilu dołączali ludzie związani z coachingiem, którzy podejmowali próby wyjaśniania różnic między coachingiem a środowiskiem mówców motywacyjnych i porządkowania całego bałaganu, który starał się wywołać. Od publikacji artykułu przez Martę przeznaczał dwukrotnie więcej czasu na aktywność na facebookowym profilu, a wtorkowe i piątkowe Loże Ekspertów w telewizji GO! poświęcone były wyłącznie tematyce rozwoju osobistego. Spał po cztery godziny na dobę, przewracając się w łóżku i wymyślając coraz to nowe sposoby na zniszczenie Marty, z których to sposobów większości i tak rano nie pamiętał. Zaniedbał restrykcyjną dietę, przegryzał zwykle na szybko sztuczne, ledwie ciepłe jedzenie kupowane na wynos, co błyskawicznie odbiło się na jego wadze: schudł pięć kilogramów w niespełna miesiąc. Był w defensywie i zaczynał panikować. Od dawna się tak nie czuł. Dotąd był panem sytuacji i to on rozdawał karty. Teraz zaczynał się bronić, a na to nie był przygotowany. Jedyne, co przychodziło mu do głowy, to robić to samo co do tej pory, ale robić tego więcej, częściej i bardziej perfidnie. Zwiększając ilość działań, rekompensował sobie drastyczny spadek ich jakości i skuteczności. Gdzieś pod skórą czuł, że nie o to chodzi, ale działał w tak silnym napięciu emocjonalnym, że nie był w stanie dokonać intelektualnej analizy tego, co robi, a nie zamierzał słuchać tego idioty, Tadzika, który czasem nieśmiało mu sugerował, że statystyki klikalności tych postów, na których zależało mu najbardziej, lecą w dół.

W dół leciały zresztą nie tylko statystyki klikalności.

W związku ze zdominowaniem programu Loża Ekspertów przez jeden temat spadała też oglądalność telewizji. Widzowie chcieli dostawać porady dotyczące domowych sposobów na usunięcie plam z dywanów albo łatwych tricków pozwalających zmienić balkon w ogród botaniczny, a nie patrzeć na debaty, w których mówiono nie wiadomo o czym. Statystyczny sympatyk telewizji GO!, do którego targetowany był program, miał ponad pięćdziesiąt lat, maksymalnie średnie wykształcenie, dużo czasu (rencista lub emeryt) i w sześćdziesięciu procentach był kobietą starającą się dbać o dom, a w czterdziestu mężczyzną, który lubił majsterkować czy wędkować. Ktoś taki mógł z zaciekawieniem obejrzeć jeden, no może dwa programy o jakichś dziwnych ludziach, którzy nie wiedzieć czemu zarabiają pieniądze na nie wiadomo czym, ale nie będzie się pasjonował różnicami między dyrektywnym a niedyrektywnym coachingiem.

— Panie prezesie, rada za piętnaście minut — poinformowała cichym głosem asystentka, która bezszelestnie wśliznęła się do gabinetu. Mogła to robić zawsze, o ile nie dostała wyraźnego zakazu.

Wiktor stał niewzruszony, wpatrując się w tablicę.

— Panie prezesie…

Odwrócił głowę w jej kierunku i spojrzał na nią wzrokiem bazyliszka. Asystentka zniknęła tak cicho, jak się pojawiła. Wiktor podszedł do komputera, by ze zniecierpliwieniem i brakiem jakiejkolwiek chęci przejrzeć pobieżnie dokumenty i dane, z których musiał się spowiadać podczas każdego posiedzenia rady nadzorczej. Nienawidził, kiedy ktokolwiek odrywał go od tego, co aktualnie było jego pasją.

***

Piętnaście minut później Wiktor przekraczał próg niewielkiej sali konferencyjnej zaaranżowanej w sposób praktyczny, co oznaczało zupełny brak smaku. Ciemnoszara wykładzina, białe ściany, duże, białe biurko stojące na środku, z otworami mieszczącymi gniazdka elektryczne oraz okablowanie do sieci internetowej, kilka beżowych foteli obitych sztuczną skórą i projektor podwieszony pod kasetonowym sufitem. Członkowie rady nadzorczej telewizji GO! czekali na niego, popijając kawę z kubków ozdobionych logotypem stacji. Dwaj, młodsi od niego, mieli na sobie modne ostatnio ciemnoniebieskie garnitury, białe koszule i wąskie, ciemne krawaty. Agata, jedyna kobieta w tej sali, nosiła spodnie, również ciemnoniebieskie i białą opiętą bluzkę, której guziki ledwie utrzymywały w ryzach obfity biust. Ona również była młodsza od Wiktora.

— Dzień dobry, panie Wiktorze, miło, że pan do nas dołączył — powitał go Dawid, przewodniczący rady nadzorczej, wyszczerzając zęby w sztucznym uśmiechu.

Wiktor zignorował powitanie tego gówniarza i usiadł, jak zwykle, u szczytu stołu, położył przed sobą komputer i kilka dokumentów.

— Dzień dobry państwu — odezwał się w końcu, segregując dokumenty z udawaną atencją. — W związku z ostatnio zaobserwowanymi trendami na rynku proponuję od razu przejść do rzeczy.

— Świetnie się składa — wtrąciła Agata. — Pan jak zwykle przygotowany. My też.

Po tych słowach Wiktor nieco się spiął, bo Agata rzadko zabierała głos, a już na pewno nie na początku spotkania. W jego opinii była atrakcyjna, a więc głupia, dlatego zignorował ten sygnał i wrócił na dobrze znane terytorium, czyli do tłumaczenia się z cyferek. Nie przewidywał problemów. Posiedzenia rady nadzorczej trwały zwykle niecałą godzinę, Wiktor raportował, tamci słuchali, ale i tak niewiele do nich docierało. Ważne było, że słupki idą w górę. W ten sposób najłatwiej uśpić ludzką czujność — daj ludziom trochę pieniędzy, a przestaną zadawać pytania. Tym razem słupki nieco opadły, ale przecież nie takie sytuacje już w życiu ogrywał.

— Od miesiąca obserwujemy niewielki trend spadkowy, jeśli chodzi o oglądalność w prime time. Spowodowane jest to głównie agresywnymi działaniami konkurencji, która skopiowała, niemalże jeden do jednego, nasz format Loża Ekspertów i zaczyna zabierać nam rynek. Podjąłem zdecydowane działania naprawcze i obecnie testujemy zupełnie nową tematykę programu, skierowaną do nieco innej grupy odbiorców. Na efekty trzeba będzie jednak jeszcze trochę poczekać.

Wiktor popatrzył po twarzach zebranych, jednak niczego nie udało mu się z nich wyczytać.

— Biorąc pod uwagę to chwilowe wahnięcie, nasza telesprzedaż odnotowała proporcjonalny przyrost liczony zarówno w stosunku do ubiegłego miesiąca, jak i w oknie rok do roku. Podpisaliśmy umowę z kolejnym dystrybutorem, tym razem magicznych odżywek do kwiatów, i to w dużej mierze zbliżyło nas do realizacji zakładanego budżetu. — Ponownie zawiesił głos i próbował odgadnąć cokolwiek z tych ich obojętnych min. Wobec milczenia członków rady kontynuował: — Udało nam się też utrzymać zatrudnienie, co w obecnych czasach i przy rosnącym rynku pracownika jest niemałym wyzwaniem. Dziś, żeby utrzymać ludzi w pracy, nie wystarczy im zapłacić średnią krajową. No, chyba że mówimy o tych Ukrainkach, które sprzątają biuro, one pracują za niższe stawki, he, he. — Zaśmiał się nerwowo, sam nie wiedząc czemu.

— Panie Wiktorze, rzeczywiście zaobserwowaliśmy to, o czym pan mówi, zwłaszcza w kontekście spadku oglądalności, jej przyczyn i pańskich zdecydowanych działań naprawczych — przerwała mu Agata.

Co ta durna pinda może wiedzieć, pomyślał Wiktor.

— Proszę nam powiedzieć, jaki konkretnie format ma konkurencja i jaka to stacja? — Tym razem wtrącił się Dawid.

— Słucham? — Zdziwił się Wiktor.

— Powiedział pan, że spadek oglądalności jest spowodowany…

— Wiem, co powiedziałem, proszę pana — rzucił lodowato Wiktor.

— W takim razie proszę o nieco więcej konkretów. Jak się nazywa ten konkurencyjny program i kto go emituje? — ciągnął konsekwentnie Dawid.

— Proszę pana. Nie wydaje mi się, żeby to był aż tak ważny temat, żeby wnosić go do porządku spotkania. Po to jestem prezesem, żeby operacyjne sprawy załatwiać samodzielnie. Nie chciałbym wchodzić w szczegóły, bo zejdzie nam tutaj cały dzień, a jestem dziś jeszcze potrzebny w studiu.

— My jednak byśmy chcieli, żeby pan wszedł w szczegóły — odezwała się Agata.

Wejść to ja mogę w ciebie, głupia pipo, pomyślał Wiktor.

— Panie Wiktorze, proszę po prostu podać nazwę programu i konkurencyjnej stacji, to wszystko. — Podchwycił Dawid. — My też nie zamierzamy tu spędzać całego dnia, wystarczy nazwa programu i stacji, dobrze? Proszę nie dać się prosić — skwitował sarkastycznie.

Wiktor milczał. Nie spodziewał się jakiegokolwiek oporu, więc chciał im zapchać głowy wyssaną z palca informacją. Wyglądało jednak na to, że ta grupa dzieciaków zamiast kłócić się o foremki i łopatki w piaskownicy, nie wiedzieć czemu postanowiła zająć się biznesem, w który zainwestowali własne pieniądze.

— Panie Wiktorze? — dobijał się Dawid.

— Proszę państwa, mam wrażenie, że tutaj nastąpiła jakaś zmowa. Nie bardzo wiem, o co chodzi, dlaczego nagle zaczynacie państwo tak drobiazgowo rozliczać moją pracę. To pierwszy miesiąc delikatnej zniżki, a państwo rzucacie w moją stronę bezpodstawne oskarżenia, że nad niczym nie panuję. Poświęciłem tej stacji ostatnie dziesięć miesięcy mojego życia, a przez pierwsze trzy pracowałem po siedemnaście godzin na dobę. Zdarzało mi się spać w biurze, wymieniłem większość nieefektywnych pracowników, wynegocjowałem i podpisałem lukratywne kontrakty z producentami całego tego telesprzedażowego badziewia…

— Za co regularnie otrzymywał pan wynagrodzenie — przerwał mu milczący dotąd trzeci członek rady nadzorczej, człowiek o konsystencji masła, wiecznie zapocony Sebastian.

— W wysokości dwóch trzecich stawki przyjętej w branży — zauważył Wiktor.

— Na co zgodził się pan bez negocjacji — odciął się Dawid.

Zapadła cisza. Wiktor stwierdził, że kontratak nie przyniesie zamierzonego skutku, więc postanowił czekać, aż wróg się odkryje i pokaże, w jakim stylu chce walczyć.

— Panie Wiktorze, nie ma żadnego konkurencyjnego programu. Nie istnieje bliźniaczy w stosunku do Loży Ekspertów format. Nikt niczego nie ukradł i dobrze pan o tym wie — zaczął Dawid.

Wiktor milczał. Po raz trzeci w życiu tak wyraźnie czuł wzbierającą w nim wściekłość. Pierwszy raz miał tak z Klaudią, kiedy go zdradziła. Drugi raz z Martą, kiedy wykorzystała jego słabość i to, że jeśli się w coś angażuje, to kompletnie się w tym zatraca. Nie był w stanie kontrolować romansu, który podchwyciły brukowe media, a który rzekomo szkodził agencji. Teraz był trzeci raz. Jeśli ten gówniarz powie jeszcze choć kilka słów, to dostanie w ryj.

— Odnośnie do warunków i początków pańskiego zatrudnienia. Wiemy, że podjął pan to wyzwanie z jednego powodu, a dokładniej: z powodu jednej osoby. Z wielką wyrozumiałością patrzyliśmy na to, jak próbuje pan pogrążyć panią Martę Millani, bo szczerze mówiąc, nic nam do tego. Jeśli dodatkowo wpłynęło to na pańską decyzję o współpracy z nami, to tym lepiej dla nas. Był pan nieoceniony jako prezes telewizji GO! Jednak, panie Wiktorze, od pewnego czasu obserwujemy pańską obsesję na punkcie pani Millani i zagadnień, którym poświęca pan coraz więcej czasu antenowego, wbrew zaleceniom analityków, które otrzymuje pan cyklicznie. Rozwój osobisty nie interesuje naszych widzów i dobrze pan o tym wie. A jeśli chce pan prywatnej wendetty, to proszę bardzo, ale poza naszą ramówką.

Po tych słowach Dawid wziął łyk kawy i rozejrzał się po sali. Popatrzył na koleżankę i kolegę i, po wymianie porozumiewawczych kiwnięć głową, oznajmił:

— Panie Wiktorze, jednogłośną decyzją rady nadzorczej, z dniem dzisiejszym zostaje pan zwolniony z obowiązków pełnienia prezesury w telewizji GO! Protokół został już przez nas podpisany, pozostaje wręczyć panu dokumenty. Oto one. — Przewodniczący pchnął w kierunku Wiktora cienką teczkę.

Wiktor powili sięgnął po dokumenty. Przysunął je do siebie, popatrzył na nie tępo i odezwał się po chwili, metalicznym głosem:

— Jest pan pewien tej decyzji?

— To nasza wspólna decyzja — tłumaczył Dawid. Ubyło mu nieco animuszu.

— Pytam, czy jest pan pewien, że chce mieć we mnie wroga — kontynuował Wiktor z zimną zaciętością.

— Nie rozumiem… — odparł niepewnie Dawid. — Powtarzam, że to nasza wspólna decyzja, kurde, powiedzcie coś — zwrócił się do pozostałych.

— Ja pana pytam, nie ich. — Wiktor świdrował Dawida wzrokiem.

— Tak, to również moja decyzja, jeśli o to pan pyta. Powiedziałem, że jest jednogłośna, a więc też moja. — Odetchnął Dawid.

— Nie jest pan taki głupi, na jakiego wygląda, więc pewnie zauważył pan, że mam niepodzielną uwagę, zresztą przed chwilą pan sam to powiedział. Mówił pan coś o obsesji, zgadza się?

— Nie będę dyskutował w takim stylu — odparł Dawid.

— Panie Kotliński, musi pan zrozumieć, że nie jest pan już bezpieczny. Jestem jak oko Saurona i właśnie skupił pan moją uwagę. Mam więcej przyjaciół w branży niż pan znajomych na Facebooku, a dodatkowo potrafię być cierpliwy, nawet bardzo. Wręcz to uwielbiam. Czy to wszystko? — wysyczał Wiktor.

— Tak, dziękujemy panu — podsumowała Agata machinalnie, jakby kończyła rozmowę rekrutacyjną z kandydatem, o którym wiedziała, że nigdy więcej się nie spotkają.

Wiktor podniósł się z fotela, wziął teczkę z dokumentami, które właśnie otrzymał, i opuścił pomieszczenie, zostawiając wewnątrz komputer i solidnie skonsternowanych członków rady nadzorczej telewizji GO!

***

Zanim opuścił swój gabinet i mury telewizji na zawsze, wymazał suchościeralną tablicę, a potem polecił Tadzikowi zalogować się w panelu administratora profilu „Rozbój osobisty”. Uśmiechnął się na widok zwyżkujących statystyk i kilkoma kliknięciami usunął profil razem z całym jego półrocznym dorobkiem. Tadzik zdążył tylko rozdziawić usta i zanim był w stanie się odezwać, Wiktor zniknął już za obrotowymi drzwiami budynku.

Jak tylko znalazł się na ulicy, wyjął telefon i wybrał numer.

— Cześć, Michał. Dasz radę dostać się do komputera, powiedzmy, spoza waszej firmowej sieci? Chciałbym zapoznać się z historią wyszukiwania w internecie i dokumentami pewnego dżentelmena…”

Fragment pochodzi z książki „Event”, której autorem jest Adam Walerjańczyk.

Jeśli zaintrygowała Cię historia Wiktora i chcesz wiedzieć, jak to wszystko potoczyło się dalej, to dowiedz się tego właśnie dzięki tej książce.

5/5 - (1 vote)
<< Poprzedni <<
>> Następny >>

You Might Also Like

No Comments

Leave a Reply

*