„Marta wyszła z sali, w której właśnie kończyły się warsztaty z coachingu systemowego, z mieszanymi uczuciami. To już drugi przypadek, w którym prowadzący — jakaś MLA i jakiś BLA przez dwadzieścia minut opowiadali o samej metodzie, a przez kolejne pięćdziesiąt, które tam wytrzymała, perorowali o sukcesach, które firma przez nich założona odniosła w biznesie, wykorzystując pracę z ustawieniami. Podobnie było podczas spotkania z reprezentantami innej, dwuosobowej spółki, kiedy pod pretekstem omówienia case study jednej z dużych organizacji, z którą pracowali, więcej uwagi poświęcili temu, jacy to są świetni, niż temu, jakie efekty ich praca przyniosła klientowi. Przy okazji prawie wyjadali sobie z dzióbków i byli dla siebie słodcy jak para zakochanych nastolatków siedzących przy jednej kawie i całujących się ostentacyjnie trzecią godzinę. Lukier i miód lały się ze sceny.
Z jednej strony była to konferencja połączona z targami, a więc poniekąd jasne było, że każdy będzie chciał tutaj coś sprzedać, ale z drugiej warsztaty kierowane były głównie do coachów, więc przydałoby się więcej konkretów, narzędzi i przykładów zastosowania. Nawet jeśli celem prelegentów było pozyskanie klientów biznesowych, to Marta doskonale wiedziała, że prędzej kupiłaby od kogoś autentycznego, kto rzeczywiście ma ekspertyzę w prezentowanej dziedzinie, niż kogoś, kto zbyt często chwali się sukcesami. Pamiętała doskonale kryteria wyboru firm szkoleniowych czy coachów, które jej przyświecały, ilekroć zamawiała usługi dla firm, dla których pracowała. Żaden efektowny, sprzedażowy wymiatacz nie oczarował jej bardziej niż pewien nieśmiały facet — zaproponował i w efekcie zrealizował taki projekt, który przyniósł oczekiwane korzyści, przeliczalne na monety.
Nadzieję pokładała w warsztatach z coachingu prowokatywnego. Spotkanie zaczynało się po przerwie lunchowej, na którą właśnie się udawała w nadziei, że większość osób jest jeszcze na warsztatach i w restauracji będzie w miarę pusto. Nie pomyliła się.
Zamówiła schabowego z ziemniakami i surówką z kiszonej kapusty, ponieważ przekonał ją swoim wyglądem. W rzeczywistości okazał się przesuszonym, cienkim jak papier kawałkiem wieprzowiny, który trudno było przełknąć. Siedziała przy na wpół zajętym stole i przeżuwając mięso o konsystencji i smaku tektury falistej, przysłuchiwała się rozmowom trzech kobiet siedzących najbliżej niej. Mówiły tak głośno, że trudno było ich nie słyszeć.
— Nie no, napisałam do zarządu, żeby się ustosunkowali, bo laska wzięła się znikąd i próbuje organizować warsztaty superwizyjne. Ja nie wiem, jakie ona ma standardy, ile ma przepracowanych godzin, no ale ile może mieć, skoro jest zaledwie BLA?
— No i co?
— Nic, odpowiedzieli, że skoro nie robi tego pod naszym logo, to nic nie mogą jej zrobić. Wciąż nie ma czegoś takiego jak zawód coacha, więc każdy może wszystko.
— No tak, ale jakby jest pod naszym logo, bo ma naszą akredytację. Wprawdzie basic level, ale ma. Ja bym larwy nie wpuszczała na salony, bo nam całą sałatkę zeżre — wysyczała jedna z nich, a Marta skojarzyła scenę z Kariery Nikodema Dyzmy.
— E tam, olać ją. A słyszałyście, że Grzesiek jest superwizorem Grażyny?
— Ten pucol? — Zachichotała kolejna.
— No.
— Świat się kończy. Raz widziałam jego sesję na warsztatach w Poznaniu i powiem wam, że nie wiem, jakim cudem dostał MLA. Takich jak on to ja wciągam nosem. Chociaż jak popatrzeć na to, co odwala ostatnio Grażyna…
— O, a co?
— Nie wiem, chyba czuje się zagrożona.
— Tak? A przez kogo?
— No przeze mnie. Odkąd zrobiłam high level, blokuje wszystkie moje inicjatywy. W zeszłym tygodniu, jak już miałam wszystko przygotowane na wystąpienie inaugurujące tę konferencję, to cofnęła mój udział i wrzuciła tego Krzyśka, jak mu tam… Wiecie, tego z BLA. A najlepsze, słuchajcie, ostatnio, na spotkaniu miała urodziny i wyobraźcie sobie, że byłam jedyną osobą, której nie poczęstowała tortem. Boi się o pozycję. Wiecie, jak nie wiadomo, o co chodzi, to wiadomo, że chodzi o kasę. Ja mam chyba niższe stawki niż ona, więc wygrywam przetargi i pewnie o to cała afera.
— O ja cież… I ktoś o takim kręgosłupie etycznym zasiada w zarządzie, żenada…
***
Po mimowolnym wysłuchaniu rozmowy kilku członkiń ICS Marta utwierdziła się w przekonaniu, że dobrze robi, nie uzależniając się od jakiejkolwiek organizacji. Żyła na tyle długo, żeby nie wyrabiać sobie opinii ogólnej na podstawie paru dialogów prowadzonych przez kilka, chyba rozgoryczonych osób. Wciąż wierzyła, że ta organizacja naprawdę reprezentuje wartości, o których pisze w oficjalnym obiegu, zresztą Anka była tego najlepszym przykładem. Kompetentna i przy tym zdrowo myśląca kobieta.
Zadowolona z podjętej jakiś czas temu decyzji o swojej pełnej autonomii, dzięki której mogła pracować tak, jak chciała, i pisać, co chciała, ze świadomością, że mimo wszystko do ICS jest jej najbliżej, skierowała się do sali, gdzie za dziesięć minut miały się rozpocząć warsztaty, z którymi wiązała największe nadzieje. Również dlatego, że prowadzący, znowu para, nie mieli po nazwiskach żadnych dodatkowych wielkich liter. Zajęła miejsce w jednym z pierwszych rzędów i spokojnie obserwowała obecnych już na sali prowadzących, którzy dopinali jeszcze jakieś szczegóły techniczne z panem w koszulce „Obsługa konferencji”. Sala powoli się wypełniała.
Sześć minut po czasie prowadzący mężczyzna zabrał głos.
— Witam państwa serdecznie na naszych warsztatach i bardzo dziękuję, że zgromadziliście się tak licznie. Choć domyślam się, że to nie nasze nazwiska was przyciągnęły, to raczej temat tych warsztatów. — Przez salę przeszedł szmer uśmiechu. — Ja nazywam się Cezary Birkut i od razu oznajmiam, że nie jestem wnukiem człowieka z żelaza. Warsztaty poprowadzi ze mną Żaneta.
— Tak, dzień dobry — kobieta zabrała głos. — Nazywam się Żaneta Dolniak. Oboje z Cezarym jesteśmy coachami od dziewięciu lat, a od pięciu nieuleczalnymi fanatykami coachingu prowokatywnego. Prowadzimy firmę wspólnie i uczymy tej metody, ale też pracujemy w ten sposób z tymi nielicznymi klientami, którzy są na to gotowi.
— I to koniec autopromocji — obiecał Cezary. — Od tej pory czas wypełnimy wam opowieścią o tym, czym jest coaching prowokatywny, skąd się wziął, na ile jest skuteczny, a na ile ryzykowny. Jeśli ktokolwiek z was, w co szczerze wątpię, byłby zainteresowany bardzo krótką historią naszych sukcesów, to może podczas nudniejszej części warsztatu sprawdzić nas w internecie — na te słowa sala zareagowała śmiechem — albo podejść do nas po zakończeniu zajęć. Zaczynamy? — Odwrócił się do towarzyszki.
— Zaczynamy.
Kupili ją. Od pierwszych minut mieli pełne zaangażowanie Marty i gdyby teraz powiedzieli, że zaczną od sesji demonstracyjnej, w której będą ośmieszać klienta, zgłosiłaby się na ochotnika. Tymczasem prowadząca kontynuowała:
— Za ojca coachigu prowokatywnego uznaje się Franka Farelly’ego, terapeutę, który opracował i stosował szeroko dyskutowaną i zwykle krytykowaną w środowisku terapeutycznym terapię prowokatywną. Najkrócej rzecz ujmując, Frank widział, że wieloletnie terapie, którym często poddawani są pacjenci, nie są specjalnie skuteczne, mogą prowadzić do zachwianej, uzależniającej relacji między terapeutą a pacjentem, a jeśli nawet przynoszą skutek, to ich ograniczeniem jest to, że są… wieloletnie. Podczas pracy ze swoimi pacjentami zauważył, że kiedy zachowuje się wprost przeciwnie w stosunku do tego, czego pacjenci się spodziewają od terapeuty, oni sami zaczynają się bronić i udowadniać, że nie są tacy fatalni, jak próbuje im wmówić. Żeby zobrazować sposób jego pracy, przytoczę jeden przykład. Frank pracował z pewną uzależnioną od narkotyków call girl zarabiającą pięćset dolarów za noc, która miała dość swojej profesji. Kiedy podczas sesji zakomunikowała mu, że chce zostać kelnerką, powiedział: „Po jaką cholerę masz stać osiem godzin na nogach, jeśli możesz zarobić tyle samo, leżąc przez dwadzieścia minut na plecach?” — Żaneta zawiesiła na chwilę głos, żeby nacieszyć się reakcją uczestników. — Czy jego terapia była skuteczna? Na pewno mogła być ryzykowna, ale jak sam twierdził, nikt nie da gwarancji, że przy klasycznej terapii pacjent nie wyrządzi sobie krzywdy. A co do skuteczności, kolejna z jego pacjentek, zapytana o wrażenia z pracy z nim, odpowiedziała: „Ujmę to w ten sposób. Nie jeździłam czterysta kilometrów tam i z powrotem, żeby rozmawiać ze sobą”.
— No właśnie. — Cezary płynnie wszedł koleżance w słowo. — I na tym żyznym gruncie rozwinął się coaching prowokatywny. Jego największym orędownikiem i promotorem jest uczeń Farelly’ego, Jaap Hollander, który zresztą pojawił się na ubiegłorocznej konferencji w Polsce. Podstawowa formuła coachingu prowokatywnego brzmi: kontakt plus humor plus prowokacja. Wszystkie trzy elementy mają kluczowe znaczenie. Prowokacja pozbawiona kontaktu lub humoru przeradza się w cynizm albo zwykłą zniewagę. I to niestety jest nasza największa zmora, ponieważ znamy przypadki, w których ktoś zapomina o życzliwości i humorze, by twierdząc, że stosuje na kimś coaching prowokatywny, zwyczajnie go znieważać i odbierać mu godność. Często słyszymy o przejawach takiego chorego, bo inaczej nie mogę tego nazwać, podejścia w relacjach przełożony – podwładny, gdzie szef, używając wulgaryzmów i obelg, zwyczajnie opieprza pracownika, nazywając to coachingiem prowokatywnym. Tymczasem nie ma to z tym nic wspólnego. Ta metoda, owszem, ma prowokować, ale nie odzierać z godności. Zresztą, inaczej by nas tutaj nie było, bo zarząd ICS Polska nie pozwoliłby na promowanie takiego rodzaju pracy. Dobrze, ale wróćmy do pryncypiów, czyli tego, na czym coaching prowokatywny się zasadza. Jak powiedziałem, najważniejsze są życzliwy kontakt i humor, a dopiero na tym fundamencie możemy zacząć prowokować.
— Nie zdążymy omówić wszystkich założeń — teraz mówiła Żaneta — ale powiemy o tych, które najłatwiej wytłumaczyć i które naszym zdaniem pozwolą wam zbudować sobie wystarczająco wyraźny obraz tej metody. Po pierwsze, najbardziej osobiste jest najbardziej uniwersalne. O ile w tradycyjnym coachingu coach słucha klienta, stara się zrozumieć jego unikatową mapę świata i jego niepowtarzalne doświadczenia, o tyle w prowokatywnym zakłada się uniwersalność doświadczeń. Że to, co dotyka nas najgłębiej, znane jest każdemu z nas. Po drugie, ludzie są bardziej odporni, niż im się wydaje. To założenie jest akurat bliskie koszernemu coachingowi, który zakłada, że klient jest kompletny i ma wszystko, co potrzebne, żeby stawić czoła wyzwaniom. Po trzecie, jeśli chcesz, aby osioł szedł naprzód, ciągnij go za ogon. I to właśnie jest istota prowokacji. Chodzi o siadanie po tej samej stronie huśtawki co klient, żeby ten, skoro jest kompletny i bardziej odporny, niż się wydaje, błyskawicznie przeskoczył na przeciwległe krzesełko. To właśnie zrobił Farelly w sesji ze wspomnianą call girl. Zdziwilibyście się, jak szybko klient, który mówi o tym, że doświadcza jakiejś niemocy, że z czymś sobie nie radzi, sprowokowany przez coacha zaczyna udowadniać, że wcale nie jest tak źle, jak mówi i że jednak radzi sobie całkiem nieźle.
Marta przypomniała sobie niedawną sesję z Tamarą, która początkowo mówiła, że nie radzi sobie z internetowymi trollami, by potem stwierdzić, że jest silna psychicznie. Coaching prowokatywny podobał się jej coraz bardziej i, jak podpowiadała jej intuicja, był bardzo po drodze z jej sukowatością.
— I ostatnia rzecz, na którą chciałabym zwrócić waszą uwagę: coach prowokatywny szuka emocji jak świnia trufli. Albo pies, nie pamiętam, jak było w oryginale.
— Ja też nie, ale na pewno wiemy, że w tym nurcie coach poluje na emocje jako na niewypowiedziany w sesji składnik wspierający poszukiwanie rozwiązań. Jeśli klient o nich nie mówi, a zwłaszcza wtedy, jesteśmy wyczuleni na minimalne przejawy uczuć wyrażanych przez mimikę czy gesty i tego się łapiemy. Jak ten pies. — Uśmiechnął się Cezary.
Tym razem Marta przypomniała sobie swoją sesję z Erykiem, który kilkoma pytaniami rozprawił się z jej emocjami i to właśnie w nich znalazła rozwiązanie.
Po zaprezentowaniu wybranych założeń prowadzący zaproponowali sesję demonstracyjną. Marta nie zdążyła podnieść ręki, kiedy obok nich pojawił się około pięćdziesięcioletni mężczyzna gotowy do poddania się prowokacji. Sesję wziął na siebie Cezary. Trwała ponad dwadzieścia minut, podczas których coach kilkakrotnie przekraczał granice przyjęte w tradycyjnej formie pracy. Marta była zachwycona. Cezary robił to, o czym wcześniej mówił, był nieprawdopodobnie życzliwy i jednocześnie wyolbrzymiał problemy klienta, przerywał mu, posługiwał się sarkazmem i kpiną, jakby wyssał je z mlekiem matki. Sala co chwila wybuchała śmiechem, sam klient nie wydawał się spłoszony, a w podsumowaniu podziękował i, parafrazując słowa pacjentki Farelly’ego przytaczane przez Żanetę, powiedział, że warto było jechać pięćdziesiąt kilometrów, żeby porozmawiać z kimś innym niż z samym sobą. Po burzy oklasków kończących sesję prowadzący podsumowali ją, pokazując, z jakich narzędzi korzystał Cezary, i zakończyli warsztaty, próbując uporządkować kolejkę ludzi, którzy ustawiali się przy ich stanowisku.
***
Majowe słońce było dość ostre i kiedy tylko Marta poczuła je na twarzy, przystanęła i podniosła głowę w górę. Uśmiechała się. Czuła jakąś nową energię, która pchała ją do działania. Poważnie rozważała udział w szkoleniach tej prowokującej pary.
Słoneczny dzień przypomniał jej moment, kiedy równo rok temu jechała służbowym audi, mijając Pola Mokotowskie, i zastanawiała się, po co jej było zaczynać całą tę szkołę coachingu. Wtedy nie postawiłaby grosza na to, że dziś będzie w takim miejscu życia, w jakim właśnie jest. Jej pierwsza, kwadratowa sesja z Bartkiem, występ w telewizji i starcie z Wiktorem, demonem jej przeszłości, zwolnienie z pracy, plaże Goa, blog, walka z tym cwanym kimś, kto stał za profilem „Rozbój osobisty”, który nagle zniknął z internetu… A teraz jest tutaj, w swoim miejscu na świecie, całkowicie pogodzona z tym, jak ten jej świat wygląda.
Wyjęła z torebki telefon, żeby zadzwonić do męża, i zauważyła wiadomość od Baśki, swojej jedynej przyjaciółki. „Podesłałam Ci klienta, powinien dzwonić dziś lub jutro. Zdecyduj, czy na ten twój coaching, czy raczej na terapię, bo ja bym miała wątpliwości. Widzimy się w sobotę u Ciebie 😉 Buźka!”.
Marta opuściła dłoń i oparła ją o udo. Patrzyła na mijających ją ludzi, którzy wchodzili do budynku i z niego wychodzili, na niezbyt reprezentacyjny przystanek kolejki naziemnej, na wysypany tłuczniem szary parking i ptaki dziobiące coś między kamieniami i po raz pierwszy w życiu tak wyraźnie doświadczała, że stanowi część tego świata, a nie jego centrum. Wszystko było na swoim miejscu.”
Fragment pochodzi z książki „Event”, której autorem jest Adam Walerjańczyk.
Jeśli zaintrygowała Cię historia Marty i chcesz wiedzieć, co jeszcze działo się w jej życiu, to dowiedz się tego właśnie dzięki tej książce.
Najnowsze komentarze