Wiktora nigdzie nie było. Jego tata sprawdził już niemal całą norkę. Nie było go w jego pokoiku ani w salonie. Nie schował się w kuchni ani w spiżarni. „Gdzie on się podział?” — zastanawiał się tata. W końcu wyszedł z nory i rozpoczął poszukiwania poza domem. Las był ogromny, więc i miejsc, w których mógł schować się mały lisek, było wiele. Tata jednak się nie poddawał. Zaglądał pod każdy krzaczek i w każdą napotkaną w lesie dziurkę. Czas mijał, a ojciec wytrwale przemierzał las, nawołując syna. W końcu dotarł na skraj lasu. Na środku leśnej polany, pod samotną smukłą brzozą ujrzał rude futerko. „No to teraz sobie porozmawiamy, mój drogi!” — pomyślał rozgniewany i skierował się w kierunku syna.
Był wściekły, że Wiktor wyszedł z domu, nie mówiąc, dokąd idzie i co zamierza robić. „O nie, mój drogi, tak się nie robi!” — mówił do siebie ojciec, a jego puszysty rudy ogon wachlował ze złości na prawo i lewo. „Nie możesz zachowywać się w ten sposób! Ja i twoja mama zamartwiamy się, szukamy po całym lesie, zastanawiając się, czy nie stała ci się krzywda, a ty się wylegujesz pod drzewem!”. Im bliżej był swojego syna, tym większa narastała w nim złość. Jednak gdy był już bardzo blisko, gdy miał już zamiar się odezwać i powiedzieć synowi kilka słów nagany, nagle usłyszał dźwięk, który go zaniepokoił. Spojrzał na swego synka z uwagą. Nie, nie zdawało mu się — Wiktor rzeczywiście płakał. W tym momencie cała dotychczasowa złość odpłynęła gdzieś w nieznane, a jej miejsce zajęła troska o syna. Powoli podszedł do płaczącego liska. Wydawał się taki mały, taki bezbronny. Objął syna swoimi łapkami.
— Co się stało, syneczku? — zapytał.
— Tata? — Mały lisek odwrócił łebek w kierunku przybysza i zaczął szybkimi ruchami ocierać łzy spływające z oczu. — Skąd ty się tutaj wziąłeś? Jak mnie znalazłeś? Ja…
— Razem z mamą martwiliśmy się o ciebie — tata spojrzał mu prosto w oczy. — Szukałem cię po całym lesie. Byłem wściekły, gdy cię w końcu zobaczyłem tu na tej polanie. Miałem ochotę przetrzepać ci skórę. Jednak kiedy usłyszałem, że płaczesz, zrozumiałem, iż stało się coś niedobrego. Opowiesz mi o tym?
— Tato… — Wiktor zawahał się na chwilę. — Ja już nie chcę chodzić do przedszkola. Nigdy więcej nie chcę tam pójść.
— Rozumiem, że stało się coś złego, coś, co sprawiło, że przestałeś lubić przedszkole. Chciałbym usłyszeć, co się wydarzyło.
— To wszystko, przez moich kolegów: Bartka i Szymona. Te dwa przebrzydłe borsuki ciągle się ze mnie śmieją. Twierdzą, że nie potrafię się bawić z innymi zwierzątkami. Mówią, że jak tylko przyłączam się do zabawy, to cała zabawa się
psuje i wszyscy się rozchodzą. — Wiktor spojrzał na tatę i wtuliwszy się w jego ciepłe, grube futro, dodał ściszonym głosem:
— Wiesz, oni chyba mają rację. Ja naprawdę nie potrafię bawić się z innymi zwierzętami. Oni wszyscy mają zawsze fajne pomysły, wymyślają zabawy na poczekaniu. Ja tak nie potrafię. A nawet jak już coś wymyślę, to nikt inny nie chce się ze mną bawić.
Tata słuchał synka w milczeniu. Tulił go mocno do siebie, zastanawiając się, jak pomóc swojej pociesze. Syn nabrał już przekonania, że nie potrafi bawić się z dziećmi. Było to dosyć niepokojące i należało postępować delikatnie i taktownie. W końcu przypomniał sobie o pewnym rozwiązaniu. Zastanowił się chwilę, a potem zwrócił się do syna tymi słowami: — Dawno temu, kiedy byłem jeszcze młodym liskiem, trochę starszym od ciebie, miałem poważny problem. Byłem bardzo nieśmiały. Bałem się odezwać do kogokolwiek, kto nie był moją mamą lub moim tatą. Mój lęk przed rozmową z innymi zwierzętami był tak silny, że zacząłem unikać wszelkich spotkań. W towarzystwie zacząłem się jąkać, a w końcu, podobnie jak ty teraz, chciałem zrezygnować z chodzenia do szkoły. Mój tata (dziadek Rudzik), opowiedział mi wtedy o pewnej metodzie radzenia sobie z takimi problemami. Dziadek nazywał tę metodę afirmacjami. Ja jednak nadałem jej inną nazwę. Otóż metoda ta okazała się tak skuteczna, a zarazem tak prosta, iż postanowiłem nazywać ją magiczną sztuczką. Ilekroć pojawiał się w moim życiu jakiś poważny problem, zawsze używałem swojej magicznej sztuczki. A ona zawsze działała.
Dziś nadszedł czas, abym przekazał tę magiczną sztuczkę również tobie, mój synku. Posłuchaj, na czym ona polega.
Główną jej zasadą jest powtarzanie pewnych słów. Mój tata nazywał je afirmacjami, a ja magicznymi zaklęciami. Możesz je nazywać, jak ci się to podoba, mój synku. Ważne, abyś te magiczne zaklęcia powtarzał tak często, jak się tylko da, a zwłaszcza na wieczór, przed pójściem spać, i rano, po przebudzeniu. Wtedy magiczne zaklęcia mają największą moc. Jeśli będziesz je powtarzał wystarczająco długo, zaklęcie się spełni.
No a teraz opowiem ci o tym, jak układać takie zaklęcia. Pamiętaj, mój synku, aby zaklęcie zawsze było pozytywne i aby nie zawierało słówka „nie”. Podam ci przykład. Prawidłowym zaklęciem jest „jestem grzecznym liskiem”, a nieprawidłowe to „nie dokuczam innym”. Czy dostrzegasz różnicę, mój synku?
Wiktor pokiwał potakująco łebkiem, a jego tata kontynuował:
— Niech twoje zaklęcie będzie tak sformułowane, jakby już się spełniło. To znaczy, że zaklęcie powinno brzmieć: „jestem zawsze uśmiechnięty”, zamiast: „będę się zawsze uśmiechał”. Rozumiesz? — Chyba tak, tato. — Lisek uśmiechnął się,
majtając rudym ogonkiem.
— Należy także unikać słowa „chciałbym”. Zaklęcie „chciałbym być bogaty” nie będzie dobrze działało. A może ty wymyślisz poprawne zaklęcie niezawierające słowa „chciałbym”? — No to może… „jestem bogaty”? — spróbował nieśmiałym głosem Wiktor.
— Doskonale, mój synku. Jesteś bardzo pojętnym uczniem. — Tata był naprawdę zadowolony z syna. — Kiedy będziesz układał swoje własne zaklęcia, pamiętaj, aby umieścić w nich jakieś słowa związane z emocjami, na przykład: „czuję się świetnie” lub „jestem szczęśliwy”. Takie słowa zwiększają moc zaklęcia. Zresztą sam będziesz czuł, czy zaklęcie pasuje do ciebie czy też nie. Jeśli poczujesz, że coś z nim jest nie tak, to je zmień. Zaklęcie powinno być tak ułożone, aby pasowało do ciebie jak twój ulubiony szalik. Powinieneś czuć się ze swoim zaklęciem dobrze.
A teraz powiem ci, jakie było moje pierwsze magiczne zaklęcie. Mówiłem ci, że moim problemem była nieśmiałość. Chciałem pozbyć się tego problemu i móc jak inne zwierzęta swobodnie rozmawiać z przyjaciółmi, a nawet z nieznajomymi.
Siedziałem nad nim całe popołudnie. W końcu ułożyłem zaklęcie, które brzmiało w taki sposób (pamiętam je do dziś): „Czuję się szczęśliwy, rozmawiając bez skrępowania z każdym napotkanym zwierzęciem”. Powtarzałem je każdego dnia, rano i wieczorem, przy śniadaniu i przy obiedzie, kiedy myłem zęby i kiedy szedłem do szkoły. Powtarzałem to magiczne zaklęcie tak często, jak tylko się dało. A po kilku tygodniach stało się coś dziwnego. Otóż, pewnego dnia nasza nauczycielka, pani Wiewiórka, ogłosiła, że szuka chętnych do wzięcia udziału w konkursie recytatorskim. I wiesz, kto pierwszy podniósł rękę? Otóż, właśnie ja, mój synku. Twój nieśmiały tata. Pani Wiewiórka była zaskoczona.
„Jesteś tego pewien?” — zapytała mnie. A ja wstałem i przed nią oraz przed całą swoją klasą, bez zająknięcia się, z pewnością w głosie, powiedziałem „Tak jestem tego pewien, pani Wiewiórko”. Od tamtej pory moja nieśmiałość odeszła w zapomnienie i nigdy już nie wróciła. — Tato, a czy te magiczne zaklęcia podziałają również na mnie? — dopytywał się Wiktor. — Oczywiście. Ta metoda jest uniwersalna i działa na każdego, kto ją stosuje. — To świetnie — w oku Wiktora tata dostrzegł nieznaczny błysk. — Wiesz, tato, właśnie wymyśliłem swoje własne zaklęcie: „Każdego dnia świetnie bawię się z przyjaciółmi, sprawiając radość sobie i im” — czy takie zaklęcie jest odpowiednie? — To najlepsze zaklęcie, jakie w życiu słyszałem — odpowiedział tata, biorąc syna w objęcia. — A teraz chodźmy już do domu. Mama bardzo się o ciebie martwi. Nie pozwólmy jej dłużej na nas czekać.
I ojciec z synem ruszyli do domu przez zielony las. A wśród zielonego listowia widać było tylko przemykające szybko rude kształty, które wkrótce zginęły gdzieś w odległych zaroślach.
Jeszcze tego samego dnia, przed położeniem się spać, Wiktor powtórzył swoje nowo wymyślone zaklęcie i to dwadzieścia razy. To samo zrobił rano, zaraz po przebudzeniu. A i w ciągu dnia powtarzał je za każdym razem, gdy sobie o nim przypomniał.
Zaklęcie to nie zaczęło działać od razu. Nie zaczęło działać w ciągu pierwszego tygodnia ani nawet w drugim tygodniu. Lisek był jednak wytrwały.
Powtarzał je wciąż i wciąż, wierząc, że przyniesie spodziewane rezultaty. I przyniosło.
Pewnego dnia, gdy Wiktor siedział na ławeczce, przed szkołą, podbiegł do niego jeden z borsuków i klepnąwszy go w ramie, zakrzyknął: — Berek!
Wiktor zerwał się z ławki i pognał za uciekającym Szymonem.
— Nigdy mnie nie złapiesz! — krzyczał Szymon, śmiejąc się i odwracając głowę w kierunku goniącego.
— Berek. Mam cię! — Wiktor okazał się jednak odrobinę szybszy. Chwilę potem usłyszał kilka kolejnych wykrzykiwanych przez zwierzątka słów „Berek”. To kolejni przyjaciele włączali się do wspólnej zabawy. Ganiali się przez blisko godzinę
i pewnie robiliby to jeszcze dłużej, gdyby po Wiktora nie przyszedł tata.
— Muszę już iść do domu — powiedział Wiktor do przyjaciół. — Tata na mnie czeka.
— Szkoda — powiedział Szymon.
— Może jutro znowu pobawimy się w berka — dodał jego brat Bartek.
— Świetny pomysł. A więc do zobaczenia jutro.
— Pożegnał przyjaciół Wiktor.
— Cześć! — zawołały inne zwierzątka chórem.
Tata przyglądał się tej scenie z lekkim uśmieszkiem. Poruszał swymi długimi wąsami, co oznaczało, że jest dumny ze swojego syna. — Chyba magiczna sztuczka zadziałała? — zapytał synka.
— Tak, ale ja nazywam ją „Magią słów” — Wiktor chwycił tatę za łapkę i razem ruszyli do domu.
Opowieść pochodzi z książki „Bajki z sukcesem w tle” Sławomira Żbikowskiego.
No Comments