Archives:

e-biznes i sprzedaż

O walce o marzenie (cz. 3)

7 czerwca 2017

„Shippy mieszkał w trzypokojowym mieszkaniu z czterema innymi przyjaciółmi, stałem się więc lokatorem numer sześć. Miejsce nie było przyjemne. Nie miałem własnej sypialni; spałem na kanapie albo na podłodze, w zależności od tego, o której godzinie wracałem do domu. Nie miałem szafy. Miałem za to poduszkę i wszyscy wiedzieli, że należała tylko do mnie. Mój samochód nadal miał dziurę w desce podłogowej i nadal spalał więcej oleju, niż było mnie stać. Co gorsza, żywiłem się, korzystając z happy hour food.

Każdy bar, oferujący darmowe jedzenie w zamian za kupienie dwóch piw, stawał się moim ulubionym miejscem spożywania posiłków. Jedzenie było tanie i kaloryczne. Znasz te wszystkie dowcipy na temat grubego dzieciaka w bufecie? W ciągu roku przytyłem około czternastu kilogramów.

Nie zawsze byłem pewny siebie, ale dobrze się bawiłem. Nie zrozum mnie źle, ale naprawdę miałem radochę: wspaniali przyjaciele, wspaniałe miasto, wspaniała energia, piękne dziewczyny. No dobra, w tamtym czasie piękne dziewczyny nie interesowały się moim tłustym i rosnącym tyłkiem, ale to zupełnie inna historia…

Byłem zmotywowany, aby robić to, co kocham, tyle że nie zdawałem sobie sprawy, co to mogłoby być. Sporządziłem listę różnych prac, które chciałbym wykonywać (nadal ją posiadam), problem jednak polegał na tym, że nie miałem wystarczających kwalifikacji do żadnej z nich. A rachunki musiałem płacić.

W końcu znalazłem pracę w klubie jako barman. Przynajmniej jakiś początek, choć nie mogłem tego nazwać karierą. W ciągu dnia musiałem poszukać czegoś innego.

Po około tygodniu od przyjazdu odpowiedziałem na ogłoszenie w gazecie. Szukano kogoś do sprzedawania oprogramowania komputerowego w pierwszym sklepie detalicznym z oprogramowaniem w Dallas. Ogłoszenie zamieścił urząd pracy. Firma miała płacić za samo zgłoszenie się, więc postanowiłem zaryzykować…”

Fragment pochodzi z książki „Jak grać żeby wygrać w biznesie”, której autorem jest Mark Cuban (miliarder, który rozpoczynał od sprzedawania worków na śmieci i mleka w proszku, chodząc od drzwi do drzwi).

Zobacz też koniecznie dwie pierwsze części tej historii!

Część 1 >>>
Część 2 >>>

Chcesz poznać dalsze losy tego człowieka? Przeczytaj książkę „Jak grać żeby wygrać w biznesie” i poznaj pełną opowieść o spełnieniu swoich marzeń totalnie od ZERA!

inne

Wygrywamy z wrogiem — pomagamy osobie w depresji

6 czerwca 2017

„W każdej chwili może się do nas zwrócić ktoś, kto ma kłopoty z własnymi emocjami. Może to być każdy — przyjaciółka z dzieciństwa, sąsiad, kolega z pracy. Bardzo dużo osób nie chce jednak, aby im pomagano. Kryją się ze swoją chorobą, nie chcąc, aby kiedykolwiek wydostała się na światło dzienne. Uważają, że to ich prywatne sprawy, i nie chcą angażować w nie innych. Boją się, że fakt, że sobie nie radzą, zostanie poczytany za słabość.

Niestety, bardzo dużo osób tak właśnie myśli, dlatego nie szuka pomocy. A często naprawdę niewiele trzeba, żeby takiej osobie zrobiło się lżej. Ktoś pewnie zaraz powie, że to frazes, ale niekiedy wysłuchanie osoby, która choruje na depresję, może jej wiele dać. To nie zlikwiduje problemu jako takiego, ale może dodać tej osobie otuchy.

Zwracam się teraz do Ciebie jako do osoby, która może pomóc. Nie myśl sobie, że się nie nadajesz, że tylko pogorszysz sprawę. Jeśli będziesz dobrym słuchaczem, skoncentrujesz się na tym, co mówi do Ciebie druga osoba, możesz przynieść wiele dobrego. Nie oceniaj, nie potępiaj, nie krytykuj. Wiesz dlaczego? Bo któregoś dnia Ty też możesz się znaleźć w takim miejscu. Wstyd się przyznać, ale byłam bardzo mało wyrozumiała dla słabości, dopóki mnie samej to nie spotkało. Teraz już wiem, że nie wolno takich osób wrzucać do jednego worka, oceniać ich i wydawać krzywdzących komentarzy. Depresja to choroba, która nieleczona może doprowadzić do myśli samobójczych. Nigdy nie wolno jej lekceważyć, niezależnie od tego, kogo z naszego otoczenia dotyka.

Od razu Ci powiem, że bycie dobrym słuchaczem nie jest łatwe, zwłaszcza jeśli na depresję cierpi bliska nam osoba. Wiąże się z tym tak duży ładunek emocjonalny, że często nie możemy słuchać rzeczy, o których mówi nam chory człowiek. Podczas tej rozmowy w naszej głowie rodzą się tysiące pytań i myśli, a każde z nich oddala nas od tej osoby.

Najbardziej niebezpieczna sytuacja jest wtedy, gdy wiemy, że stadium depresji jest bardzo zaawansowane (pojawiają się skłonności samobójcze, chory rzadko kiedy miewa dobre dni), a bliska nam osoba nie chce iść do lekarza. Niestety, to bardzo częsty przypadek. Co wtedy zrobić? Wiem, że to trudne, ale nie wolno odpuszczać, tym bardziej jeśli osoba chora jest dla nas bliska. Wiem, że przez to może zakończyć się przyjaźń, wiem, że narażamy się na agresję i gniew, lecz mimo wszystko trzeba walczyć o to, aby chory udał się do lekarza i z nim porozmawiał. Dobry lekarz z pewnością pomoże. Jeśli zostawimy taką osobę samą, to jej stan się od tego nie poprawi. Depresja się nie cofa. Depresja postępuje. Nasze postępowanie musi być nacechowane taktem i delikatnością na tyle, na ile to możliwe w danej sytuacji. Trzeba dać do zrozumienia choremu, że robimy to z troski o jego życie i zdrowie.

Drugą istotną kwestią jest sytuacja, w której słyszymy o chęci popełnienia samobójstwa. Nigdy tego nie lekceważ. Zdaję sobie sprawę, że wiele osób tak mówi, żeby zwrócić na siebie uwagę, jednak przeważnie to jest wołanie o pomoc i nigdy nie wiesz, jak to się zakończy. Nie reaguj także lękiem i wycofaniem się. Taki człowiek powinien jak najprędzej udać się do specjalisty. Ludzie myślą o śmierci, gdy są smutni, źli, sfrustrowani. Często tacy ludzie nie widzą wyjścia i nie mają nadziei. Jeśli ta osoba jest wierząca, można jej zaproponować porozmawianie z księdzem. Na pewno nie wolno zostawić takiej osoby samej z własnym lękiem i poczuciem, że w jej życiu już nic lepszego się nie wydarzy. Nasza rola ponownie sprowadza się do słuchania i taktownej rozmowy.

Rozmowa i słuchanie kogoś, kto utracił wszelką nadzieję, są niezwykle trudne i wiele osób rezygnuje, tracąc zaangażowanie, nie czując się na siłach. Ludzie, którzy chorują na depresję, rzadko kiedy spotykają się ze zrozumieniem ze strony otoczenia. Bywa, że inni dziwią się, że ktoś może być tak przygnębiony, że nie ma siły wstać z łóżka, zwłaszcza gdy uważaliśmy go za osobę silną. Ponadto nie rozumiemy, czy depresja nie jest próbą zamaskowania faktycznego lenistwa (nie chce mu się pracować, więc mówi, że ma doła). Powoli osoby z otoczenia chorego zaczynają odczuwać frustrację i złość na to, że nie potrafi on poradzić sobie z własnymi emocjami. Chory bardzo często słyszy od bliskich osób słowa, których nigdy nie powinien był usłyszeć. Bliscy chcą zrozumieć taką osobę, lecz niejednokrotnie wykazują brak empatii i zrozumienia.

Brak wiedzy na temat depresji sprawia, że to słowo jest często nadużywane. Gdy ktoś mówi nam, że ma depresję, można usłyszeć, że ktoś inny też ją miał i udało mu się z niej wyjść. Otóż nie, z depresji nie wychodzi się tak łatwo jak z przeziębienia. Nie chodzi o chwilowe przygnębienie czy smutek. To jest taka sama różnica jak między smutkiem poporodowym a depresją poporodową. Smutek poporodowy to zaburzenie, które nie powinno się utrzymywać dłużej niż dwa tygodnie. Depresja poporodowa może być efektem nieleczonego smutku poporodowego i trwać latami, a nieleczona doprowadzić do psychozy. Taka jest właśnie różnica. Dlatego nie wolno bagatelizować, gdy ktoś mówi, że ma depresję, a my czujemy, że mówi prawdę, i widzimy, że od dłuższego czasu dzieje się z nim coś niedobrego.

Czego nie wolno mówić osobie, która choruje na depresję? Można wyróżnić kilka typowych zdań, które chyba każdy z nas choć raz w życiu usłyszał. Nikomu nie polepszają nastroju, a i tak wielu ludzi je stosuje, ponieważ uważa, że w ten sposób komuś pomoże. Niestety, tak nie jest.

„Ktoś ma gorzej niż ty”. Oczywiście jest to prawda. Niemal w każdej sytuacji jest ktoś, kto może mieć gorzej od nas. Mój mąż kiedyś powiedział, że jak ktoś mu rzucił taki tekst, to odpowiedział: „Jak mi źle, to mało mnie obchodzi, że dzieci w Afryce głodują”. Może jest to brutalne, ale prawdziwe. Jesteśmy egoistyczni i zazwyczaj gdy jest nam bardzo źle, nie myślimy, że ktoś gdzieś może mieć gorzej od nas. Skupiamy się na własnym bólu i cierpieniu. Takie rady tylko pogłębiają poczucie winy, ponieważ osoba chora może pomyśleć, że skoro są gdzieś ludzie, którym jest gorzej, to ona nie ma prawa się smucić, i będzie miała wyrzuty, że jednak to robi. Pomyśli sobie, że skoro się smuci, to musi być z nią coś nie tak, bo inni mają gorzej.

„Życie jest trudne”. Kolejna prawda, lecz nic nie wnosi. Nikt nam nie mówił, że życie będzie proste. To nie ma znaczenia. Znam osoby, którym niczego w życiu nie brakuje, nie mają żadnych problemów finansowych, rodzinnych, zdrowotnych, ale mają depresję.

„Nie użalaj się nad sobą/nie bądź dzieckiem/bądź mężczyzną i nie maż się/ogarnij się”. To słowa bardzo często używane, zwłaszcza przez bliskie osoby z otoczenia chorego, które niby powinny mu dać jak najwięcej wsparcia. Bardzo często depresja trwa na tyle długo, że bliskim kończy się cierpliwość i uważają, że chory użala się nad sobą i lubi być w centrum uwagi. Nie o to tutaj chodzi. Osoba chora nie zabiega o uwagę. Osoba chora najchętniej, by się zaszyła w jakiejś dziurze i nigdy z niej nie wychodziła. Czuje, że jej życie jest tak beznadziejne, że nic nie ma sensu. Ona stwierdza fakt, który dla niej wydaje się oczywisty, nie widzi pozytywnych stron. Nie ma w tym użalania się nad sobą.

„Będzie dobrze, przejdzie ci”. Nie, samo nigdy takiej osobie nie przejdzie. To nie jest choroba przejściowa. Nieleczona może mieć poważne konsekwencje.

„Czas leczy rany/po burzy wychodzi słońce”. To jedne z głupszych rzeczy, jakie można powiedzieć osobie, która choruje na depresję. Po pierwsze, czas nie musi wcale leczyć ran, to frazes, do tego pusty. Po drugie, nie jest powiedziane, że po złym czasie przyjdzie ten dobry, czasami zła passa trwa latami. Ale nie o to tu chodzi. Osoba, która choruje na depresję, nie wierzy, że będzie lepiej. Ona nie ma nadziei, nie widzi wyjścia z danej sytuacji. W miarę pogłębiania się choroby może popadać w coraz większe przygnębienie.

„Przestań być takim egoistą, świat nie kręci się tylko wokół ciebie”. Kolejne stwierdzenie, które bardzo często pada z ust najbliższych i powoduje poczucie winy u drugiej osoby.

„Ja też miałem depresję, to przechodzi”. Po raz kolejny powtarzam: depresja nie przechodzi jak katar po siedmiu dniach. Jeśli ktoś mówi, że miał depresję i mu przeszła, to znaczy, że nigdy nie miał depresji.

„Nie wymyśliłeś sobie tej depresji? Chyba przesadzasz”. Następne oskarżenie, które najczęściej pada ze strony bliskich osób. Takie zdanie to komunikat, że tak naprawdę nie interesuje Cię, co się dzieje z bliską osobą. Uważasz, że coś sobie wymyśliła i nie jest do końca pewna, co się z nią dzieje. W tym możesz mieć trochę racji, ponieważ osoby, które chorują na depresję, często nie mają świadomości, że dzieje się z nimi coś złego. Lecz na pewno niczego sobie nie wymyśliły.

„Wyjdź do ludzi”. Dla osoby, która choruje na depresję, taka rada jest bezwartościowa. To ostatnia rzecz, którą zrobi. Chory nie chce widywać nikogo, najchętniej zamknąłby się w pokoju i nie wychodził do końca życia. Nie interesuje go nic z tego, co interesowało go wcześniej. Przeraża go pojawienie się wśród innych ludzi i perspektywa wyjścia z domu.

„Nie mogę już na ciebie patrzeć, jak się męczysz”. Takie zdanie najczęściej wypowiadają rodzice do nastoletnich dzieci, które mają depresję. Oczywiście trudno ich nie zrozumieć. Żaden rodzic nie lubi patrzeć, jak ich dziecko cierpi, jednocześnie nie potrafiąc mu pomóc.

„Jesteś nienormalny/jesteś psychiczny”. Na końcu coś, co boli najbardziej. Dajemy do zrozumienia drugiej osobie, że jest inna, nienormalna i powinna coś ze sobą zrobić. Nasza wypowiedź jest nacechowana negatywnie, a osoba chora czuje się zła, gorsza od innych, mimo że to nie jej wina, że jest chora.

Ktoś mi zaraz powie: no dobrze, ale co w takim razie mówić? Osobie chorej można powiedzieć wiele rzeczy, byle z taktem i delikatnością.  Poniżej przedstawiam kilka zdań, których można użyć w rozmowie z osobą chorującą na depresję:

„Pamiętaj, że nie jesteś z tym sam”. To bardzo pozytywny przekaz. Dajemy drugiej osobie do zrozumienia, że nie jest sama ze swoim problemem i że jej nie zostawimy. To podnosi na duchu.

„Jesteś dla mnie ważny”. To zdanie jest priorytetem, zwłaszcza jeśli wcześniej nasze stosunki nie układały się najlepiej. Bardzo często rodzice zapominają to mówić własnym dzieciom, które myślą, że rodzice się nimi nie interesują. Mówmy to sobie codziennie. Mówmy to do partnera, mówmy to do dzieci, mówmy to do rodziców, rodzeństwa i przyjaciół.

„Czy mogę cię przytulić?/Chcę ci pomóc”. Pokazujemy, że chcemy pomóc, że nie jesteśmy obojętni na jego chorobę. Czujemy zaangażowanie.

„Nie zwariowałeś”. Dajemy do zrozumienia, że wiemy, że depresja jest chorobą i że nie można jej sobie wymyślić. Wiemy, że może dosięgnąć każdego z nas. Pokazujemy, że nie uważamy osoby chorej za inną niż wszystkie.

„Zawsze będę cię wspierać/nie zamierzam cię z tym zostawić”. Pokazujemy choremu, że jest nadzieja i że nie jest z chorobą sam, dajemy mu nasze wsparcie.

„Martwię się o ciebie”. Pokazujemy, że zależy nam na drugiej osobie i faktycznie przejmujemy się tym, co się z nią dzieje.

„Razem przez to przejdziemy/jestem obok”. Osoba chora musi wiedzieć, że nie jest sama, że zawsze jest ktoś, kto będzie ją wspierał, zarówno w walce z chorobą, jak i w procesie leczenia.

Co jest najważniejsze w pomocy choremu? Wsparcie i akceptacja. Nie jest to proste, wymaga bardzo dużej siły woli, niepoddawania się irytacji. Daj do zrozumienia takiej osobie, że z nią jesteś. Postaraj się zrozumieć, że takie zachowanie nie jest wyrazem lenistwa, a osoba chora nie chce zrobić Ci na złość. Jej choroba nie ma nic wspólnego z Tobą, to jest w niej. Aby choroba całkowicie odeszła, konieczne jest nie tylko leczenie, ale i praca nad sobą. Do tego potrzeba czasu. Nie oczekujmy od chorego rzeczy niemożliwych. Bardzo dobrze pokazuje to historia Anny.

Zaraz po urodzeniu dziecka nie miałam siły ani ochoty na nic. Wszystko robiłam automatycznie, ale w pewnym momencie ograniczyłam się tylko do opieki nad Stasiem. Nie sprzątałam, przestałam gotować, prać czy zmywać naczynia. Po prostu, tak z dnia na dzień, nie potrafię tego inaczej wytłumaczyć. Mąż twierdził, że robię mu na złość, bo uważam, że nic tylko zrzędzi, że jest zmęczony, i chcę mu pokazać, że on ma mi pomagać. A ja w ogóle o nim nie myślałam! Gdybym mogła, to cały czas bym spała. Nie cieszyłam się tym, że w końcu mam upragnione dziecko, nie odczuwałam przyjemności z przytulania go ani zajmowania się nim. Teściowa uważała, że się nad sobą rozczulam, i cały czas mi mówiła, jak to ona miała ciężko, bo wychowywała jednocześnie szóstkę dzieci, a ja mam jedno i nic mi się nie chce robić. Czułam się jak śmieć, ja, nic niewarta szmata do podłogi. Myślałam o sobie w najgorszy możliwy sposób. Bo co to za matka, która nie posprząta domu, która nie ugotuje obiadu, która nie wypierze? Jakaś wybrakowana. Dopiero moja siostra zauważyła, że jest coś ze mną nie tak, i zaprowadziła mnie do lekarza. Tam po raz pierwszy usłyszałam o depresji poporodowej. Mąż i teściowa nadal uważają, że jestem zwyczajnie leniwa, a depresja to wymysły konowałów i moja wymówka.

Bardzo często irytujemy się na bliskie nam osoby, że nie robią tego, co kochały wcześniej. Zamiast potęgować tak poczucie winy, warto powoli, w miarę polepszania się samopoczucia zachęcać do lubianych wcześniej aktywności — wyjść na spacer, razem coś ugotować, obejrzeć ciekawy film. Nic na siłę, ale jeśli zauważymy poprawę, można to wykorzystać. Chory czasami odmawia zrobienia czegoś, ponieważ myśli, że nie da rady. Nasza rola jest taka, aby go przekonać, że potrafi, a my w niego wierzymy.

Jedną z najważniejszych rzeczy, jaką musisz zrobić dla osoby chorej, jest motywowanie jej i zachęcanie do leczenia, jeśli nie chce tego zrobić. Podsuwaj jej materiały na temat depresji, rozmawiaj o tym, chodź do specjalisty, jeśli tego potrzebuje. Jeśli przyjmuje leki, postaraj się dbać, by je brała. Leki nie wyleczą nikogo od razu, na efekty terapii czeka się ok. trzech tygodni.

Musisz się także przygotować na wahania nastroju osoby chorej. Jednego dnia możesz dostrzec poprawę, chory sam chce podejmować wiele aktywności, nastaje widoczna zmiana na lepsze jego stanu, a następnego nie będzie mógł ani chciał wstać z łóżka. To się zdarza. Ten schemat jest powtarzalny i irytujący dla bliskich osób. Budzi nadzieję i zarazem rozczarowanie. Wtedy bardzo trudno jest nie okazać zniecierpliwienia, nie podnieść głosu, wspierać. Na tym właśnie polega okrucieństwo tej choroby — jest ona bezlitosna zarówno dla osoby chorej, jak i dla bliskich jej osób. Staraj się jak najmocniej okazać tyle ciepła, wyrozumiałości i wrażliwości, ile w sobie masz. Unikaj też przesadnej empatii, bo to może zachęcić do nadmiernego narzekania. We wszystkim trzeba znaleźć złoty środek. Tak samo jak osoba chora walczy ze swoją chorobą, tak samo Ty walczysz ze sobą, aby być empatycznym i nie dać się wciągnąć w pesymistyczne myślenie. Pamiętaj: nic na siłę. Jeśli osoba chora chce leżeć do południa w łóżku, niech leży. Jeśli nie chce iść na spacer, niech nie idzie. Nie chce rozmawiać, to jej nie zmuszaj. Ale nigdy nie zostawiaj jej samej. Niech wie, że jesteś przy niej, że ją wspierasz, kochasz i walczysz tak samo ciężko jak ona.

Następna bardzo ważna rzecz: nigdy nie ignoruj myśli samobójczych. Osoby, które chorują na depresję, niezwykle często interesują się tym tematem — porządkują swoje sprawy, spisują testament, rozmawiają o tym, podejmują się ryzykownych działań, gromadzą ostre przedmioty i dużą ilość leków. Wiele gróźb jest ignorowanych, ponieważ bliscy nie wierzą, że są one realne. Nie wszystkie myśli samobójcze kończą się próbą samobójczą, ale jeśli zaobserwujesz coś, co Cię niepokoi, to skontaktuj się z lekarzem chorego. Tylko psychiatra ma odpowiednią wiedzę, by stwierdzić, czy dana osoba może popełnić samobójstwo. Ustawa o ochronie zdrowia psychicznego mówi, że w ostateczności, w przypadku zagrożenia życia, chorego można leczyć wbrew jego woli. Tak jak mówię — jest to ostateczność, sytuacja, w której nie jesteś w stanie zagwarantować, że dana osoba sobie czegoś nie zrobi pod Twoją nieobecność. Nie jesteś w stanie przebywać z nią cały czas. Niekiedy nie ma wyjścia. Niekiedy w ciężkiej depresji szpital jest wybawieniem.

Do szpitala trafiają osoby, które nie potrafią już kontrolować swojego zachowania, mają natarczywe myśli samobójcze lub próby odebrania sobie życia za sobą. Zdecydowanie lepiej jest wtedy skierować chorego do szpitala, ponieważ sami nie potrafimy zapobiec nieszczęściu. Leczenie jest także wskazane, gdy pobyt w danej rodzinie jeszcze bardziej pogłębia depresję chorej osoby.”

Fragment pochodzi z książki „Depresja niewidzialny wróg” Joanny Jankiewicz.

e-biznes i sprzedaż

Zabójca sprzedaży nr 2 — pościg za wynikiem i realizacją celu

5 czerwca 2017

„Sytuacja Menedżerów sprzedaży jest jeszcze bardziej złożona. Osoba zajmująca takie stanowisko musiała wcześniej awansować, więc poziom pokory niebezpiecznie może się u niej zmniejszyć (kwestię pokory omówię za chwilę). Jak Menedżer może zabić sprzedaż? W prosty sposób. Aby go zaprezentować, posłużę się przykładem Dyrektora Handlowego, z którym miałem przyjemność prowadzić zajęcia coachingu biznesowego. Otóż spotkaliśmy się po roku, odkąd został ściągnięty do obecnej firmy na wspomniane stanowisko. Wyniki sprzedażowe firmy zakończonego właśnie sezonu były imponujące: 40-procentowy wzrost sprzedaży był największy w kraju spośród firm tej branży. Premia roczna dla niego i całego zespołu stanowiła uwieńczenie dobrej passy i z nadzieją można było wejść w kolejny rok i kolejne wyzwania. I w tym momencie przychodzę ja (ale nie „cały na biało”). Wielu z Was pewnie zastanowi się, po co Dyrektorowi z takimi wynikami Trener. Firma, która jest moim Klientem od wielu lat, postrzega jednak moje wizyty nie jako potrzebę naprawy czegoś, a przynajmniej nie tylko. Dyrektor „dostał” od swojego Przełożonego możliwość spotkań ze mną nie dlatego, że coś było nie tak. On miał się ze mną spotkać, bo sezon był aż za dobry. A taki sukces niesie wiele pytań i wyzwań na przyszłość. Zauważacie to u siebie? Zastanowiliście się, co będzie dalej u Was w pracy po świetnym pod względem wyników kwartale? Czy są sprawy, które można było zrobić lepiej? Co należy kontynuować, a co zostało zaniedbane w pędzie po wynik i premię? Nie ukrywajmy: jeżeli Wasz zespół albo Wy jako Sprzedawcy wyrabiacie bardzo wysokie plany, to zawsze znajdą się przestrzenie, które dla tego sukcesu poświęciliście (przypomnijcie sobie odpowiedzi, jakich udzieliliście na początku rozdziału). A jak było u mojego Klienta?

Marcin jest świadomym Menedżerem. Podczas pierwszego spotkania potrafił ocenić, że wynik sprzedażowy jest tak dobry, bo… on sam go podkręcił sprzedażą. Jeździł do Klientów z rejonu nowego pracownika, dodatkowo „podrzucał” gotowe tematy do domknięcia sprzedaży innym członkom zespołu z pozostałej części kraju. Marcin jest ekspertem w swojej dziedzinie, bardzo dobrze zna rynek i ma w sobie niesamowitą konsekwencję. Czy wszystko tu jest okej? Niestety nie. Otóż Dyrektor Handlowy nie jest tylko od sprzedawania i obsługi Klientów. Powinien jeździć na kluczowe spotkania, budować relacje z najważniejszymi, największymi i innymi „naj” Klientami. Ale Menedżer nie może wyręczać swoich Podopiecznych. Zrównuje się wtedy z nimi stanowiskiem i ma kłopot z wyrobieniem sobie autorytetu i np. z egzekwowaniem zadań. Przecież jak nie będę miał sprzedaży, to przyjedzie Marcin i pomoże, prawda? A Marcin jedzie, pomaga, sprzedaje, bo „goni cyfrę”. Sam przez to w swoim domu tylko śpi (ale wyłącznie w weekendy, i to nie wszystkie), życie prywatne zapewne ma na drugim albo trzecim planie, nie pamięta, co to urlop, i… zaniedbuje firmę. Mój Klient przyznał, że brakuje mu umiejętności planowania pracy i nie daje rady w kwestiach, nazwijmy to, biurowych. Spóźnia się z rozliczaniem faktur (niestety, nie tylko swoich, ale i Podopiecznych), narady i prezentacje przygotowuje na ostatnią chwilę, przekłada rozmowy miesięczne i roczne z pracownikami. Wszystko za cenę sprzedaży. Wprawdzie w pierwszym okresie ta sprzedaż oczywiście wzrośnie, ale już za chwilę (może to kwestia tygodni, miesięcy, może roku) wszystko się rozpadnie. Marcin widzi wyzwanie w tym, że za bardzo angażuje się w sprzedaż i przez to nie ma autorytetu Dyrektora i nie nadąża ze sprawami biurowo-organizacyjnymi. Coś jeszcze? Według Marcina reszta jest okej. W nowym roku chce podjąć decyzję, by więcej zarządzać, a mniej sprzedawać i dzięki temu nadążyć z tematami administracyjnymi. Czy wtedy będzie już wszystko w porządku?

Niestety, pęd za wynikiem pokazał kilka słabości, które w przyszłości mogłyby zabić dalszy rozwój i sprzedaż na takim poziomie. Po pierwsze, Dyrektor nie miał czasu dla swoich pracowników. Przez to nie zwracali się do niego ze swoimi problemami, a często albo robili w środku firmy bałagan, albo sprawa szła do Przełożonych Marcina (nie jako skarga, ale jako prośba o pomoc). Po drugie, Dyrektor, skupiony na wyniku sprzedażowym, który osiąga na tym polu sukcesy, nie słucha rad i opinii członków zespołu. Ma swoją wizję, która przecież się sprawdza, więc nawet jeśli pyta kogoś o zdanie, to i tak robi po swojemu. Przez to wydaje polecenia w ramach swojego planu, ale robi to bezrefleksyjnie, bez słuchania drugiej strony. Dlatego zespół przestaje wydawać opinie i wyrażać swoje zdanie. Po prostu im się nie chce. Co następuje? Marcin jest przemęczony, bo goni sprzedaż oraz namiastkę zarządzania zespołem. Nie ma pojęcia o narastających frustracjach zespołu ani o ewentualnych konfliktach i trudnościach, bo komunikacja w firmie omija go szerokim łukiem. Kiedy wynik nie jest już tak obiecujący jak wcześniej, zaczyna się wytwarzanie coraz większego ciśnienia u członków zespołu, aby sprzedawali jak najwięcej. Pierwsze pyskówki i kłótnie z Dyrektorem stają się faktem (gorzej, jeśli dzieje się to za pośrednictwem e-maili, które czyta reszta zespołu). Przecież Dyrektor jest tylko jednym z Handlowców. W końcu dochodzi do pierwszego zwolnienia się jednego z pracowników, i to bez rozmowy z Dyrektorem, który dziwi się, bo przecież premie się zgadzają, czyż nie? Następuje powolny rozpad i przemęczenie organizmu tak firmy, jak i samego Dyrektora. Sprzedaż powoli umiera i albo takiego Menedżera uratuje awans za wyniki (i z góry skupi się on już siłą rzeczy tylko na planowaniu strategii), albo się zwolni wyczerpany, bądź to jego zwolnią. A przecież zaczęło się od historycznego wzrostu! Niestety, zarządzanie sprzedażą jest wymagające i ma bardzo wiele zmiennych. Jeśli poczujemy się za mocni i pewni siebie, bo udało się osiągnąć cel i cyferki w Excelu się zgadzają, to nie oznacza, że już świat leży u naszych stóp. Nie dajmy się zwieść i nie twórzmy efektu Dunninga-Krugera w czystej postaci.

Z perspektywy Sprzedawcy niezdrowa pogoń za wynikiem ma dwa źródła:

1. Chęć coraz większego zarobku.
2. Presja Przełożonych.

Jeśli kierujemy się tylko chęcią zarobku, a każdy Klient jest niczym więcej jak tylko gadającym portfelem, to sygnał, że długo w Sprzedaży (przez duże S) nie popracujemy. Zamęczymy siebie, Klientów i jeśli szybko nie zaoszczędzimy konkretnej sumy, to będziemy musieli zmienić zawód. Ponadto takie podejście kieruje nas w stronę manipulacji. Łatwo poznać takie osoby — przez maksymalnie rok pracują w danej firmie i kiedy powoli zbliżają się konsekwencje za nieetyczną sprzedaż, po prostu się zwalniają i idą do podobnej firmy robić to samo, aż zrozumieją, że to nie może mieć sensu na dłuższą metę.

Presja Przełożonych może być równie niezdrowa. Jeżeli biedny Sprzedawca otrzymuje reprymendę od swojego Kierownika, za chwilę przyjeżdża Dyrektor Regionu i pyta, dlaczego wszystkiego jest tak mało sprzedane. Po nim odwiedza nas Dyrektor Makroregionu i kręci nosem, że sprzedaż jest za słaba. Na koniec mamy e-mail od Prezesa o coraz gorszych wynikach. Wiem, można oszaleć. Zbyt duża presja zabija dobrą obsługę. Jest tylko jedno „ale”: zbyt mała presja może też spowodować brak inicjatywy Sprzedawców, którzy (nie generalizując) mają tendencję do obijania się.

Trik

Macie wątpliwości, czy Wasi Handlowcy działają etycznie? Nie chodzi tylko o oszukiwanie Klientów, ale również o takie rzeczy jak kradzież rzeczy z biura, narażanie firmy na straty albo wyciąganie bazy kontaktów. W prosty sposób można ograniczyć takie zachowania poprzez… zamontowanie lustra. Zwykłego lustra, gdzie Wasi Podopieczni będą mogli spojrzeć na swoje oblicza. Badania wskazują, że spojrzenie w zwierciadło zmniejsza podkradanie słodyczy przez dzieci (z 33,7% do 8,9%) lub zwiększa pożądane zachowania wśród studentów (46% studentów wyrzuciło papier do kosza na śmieci, gdy spojrzeli w lustro, podczas gdy zrobiło to tylko 24% badanych, którzy nie widzieli swojego odbicia).

Fragment pochodzi z książki „Martwa sprzedaż” Tomasza Targosza, której patronuje AS Sprzedaży.

rozwój osobisty i osiąganie celów

Życie i szesnasty przyjaciel – Cierpliwość

17 maja 2017

„Miłość w dzisiejszych czasach została skomercjalizowana, sprowadzona do szybkich relacji, które skupiają się głównie na fizyczności. Ludzie nauczyli się wykorzystywać swoją zewnętrzność do uzyskiwania korzyści w budowaniu relacji. Zaczęli o siebie dbać. Chodzą na siłownię, do kosmetyczki, lepiej jedzą, medytują, uprawiają sport i częściej się uśmiechają. Poświęcają dużo czasu na to, aby poprawić swój świat zewnętrzny. Wydają często wiele pieniędzy, których w rzeczywistości nie mają, aby inni uznali ich za atrakcyjnych.

Jednak ważniejszy od pieniędzy stał się czas. Ludzie chcą wszystkiego natychmiast. Jest to pogoń narzucona przez otoczenie, z którym muszą się mierzyć każdego dnia. Jeśli nie jesteś szybki i się nie dostosujesz, to zginiesz. Ktoś Ci wmówił, że musisz ciągle biec i że wszystko musi być na już. To nieprawda. Życie to nie McDonald. Tu nie chodzi o najkrótszy czas wydania Big Maca. Mimo to wszyscy dookoła, zdyszani, chcą pokazać innym, że całe ich życie jest czymś lepszym. Brakuje im już tchu, porzucają swoje wartości w imię kiczu i czegoś na chwilę. Tak też jest z miłością i związkami. Na szybko, na niby, byle jak. Brak w nich cnoty, mojej przyjaciółki — Cierpliwości.

Cierpliwość to dziś towar deficytowy, który przestał mieć znaczenie. Wraz z jej utratą ludzie odsunęli od siebie piękno ich życia. A przecież natura i świat pokazują, że wszystko wymaga czasu. Pory roku, ruchy planet, dzień i noc, oczekiwanie na dziecko trwają. Na szczęście człowiek wielu rzeczy nie jest w stanie przyśpieszyć. Na pozostałe, na które miał wpływ, narzucił nienormalne już tempo. Dlatego przestała liczyć się wartość produktów, ludzkiego życia, miłości i współistnienia.

Oczekujemy, że już dziś ktoś nas pokocha. Od teraz chcemy lepszej pracy, a co najmniej wysokiej podwyżki. Autobus lub nasz samochód za wolno jadą, bo my już chcemy gdzieś być. Chcemy dorosnąć już od narodzin, a później odkrywamy, że zbyt szybko straciliśmy dzieciństwo. Biegniemy za karierą, a rodzina jest przy okazji. Liczy się wygląd, a zapominamy o duchowości i relaksie. Chodzimy na skróty, korzystając z szybkich kompromisów. Gubimy wartości, które w danej chwili powstrzymują nas od działania i zdobycia upragnionej rzeczy lub osoby. Odrzucamy prawdziwą miłość w imię tej, która jest, bo jest.

Po raz kolejny proszę: ZATRZYMAJ SIĘ!!! Jan Paweł II mówił: „Zatrzymaj się, to przemijanie ma sens, ma sens… ma sens… ma sens!”. Dlatego zdobądź tę cnotę i poszukaj w sobie cierpliwości. Weź głęboki oddech, kiedy czujesz, że zbytnio się śpieszysz.

Zatrzymaj się, kiedy:

  • Twój ukochany patrzy Ci w oczy;
  • Twoje dziecko mówi do Ciebie;
  • mijasz park i widzisz otaczające Cię drzewa, ptaki i mijających ludzi;
  • zamierzasz wykrzyczeć przyjacielowi to, czego później będziesz
    żałować;
  • budzisz się rano — podziękuj za dar nowego życia.

To wszystko nauczy Cię cierpliwości i szacunku do upływającego czasu. Będąc cierpliwym, zobaczysz, jak piękne może być życie. Przekonasz się, ile przeoczysz, kiedy stracisz kontakt z tą przyjaciółką.

„Nie trać nigdy cierpliwości; to jest ostatni klucz, który otwiera drzwi”.
— Antoine de Saint-Exupéry

Również dla mnie nie jest to łatwe, bo często czując nadarzającą się okazję, zapominam o cierpliwości. Ulegam pokusom, które po czasie okazują się niewarte porzucenia zasad. Jednak będąc świadomym, jak ona jest ważna, potrafię się zatrzymać i dostrzec sens korzystania z cierpliwości. To między innymi ona buduje mój spokój i pozwala podejmować decyzje długoterminowe. Łatwiej jest przyjmować postanowienia noworoczne, kiedy wyznacza się realny czas ich realizacji. Ustalone plany i marzenia przychodzą w odpowiednim czasie, który zapisaliśmy przy ich wymyślaniu. Wówczas cierpliwość wydaje się czymś oczywistym. Ze spokojem wykonujemy poszczególne elementy, które zaprowadzą nas do celu. Na przykład kobieta, która dowiaduje się, że jest w ciąży, od pierwszego dnia wie, że potrwa to około dziewięciu miesięcy. Przez ten czas zmienia dietę, sposób odżywiania się, a także swoje nawyki. Niczego nie robi szybciej, cierpliwie czeka na dzień porodu. Choć czasami nie jest to łatwe.

Szukaj jej więc w każdym oddechu, spojrzeniu, słowie i działaniu. Nie zapominaj o niej, kiedy wchodzisz do sklepu, a nie masz wystarczającej ilości pieniędzy na zakup wymarzonej pary butów. Pamiętaj o niej też, kiedy odrabiasz z dzieckiem lekcje lub uczysz je jeździć na rowerze. Daj sobie czas, który i tak upłynie.”

„Nigdy nie rezygnuj z celu tylko dlatego, że osiągnięcie go wymaga czasu. Czas i tak upłynie”.
— H. Jackson Brown junior

Fragment pochodzi z książki „Życie i 101 przyjaciół”, której autorem jest Krzysztof Liegmann.

inne

Długotrwały stres

12 maja 2017

„Najczęściej stres nie wywołuje depresji. Bardzo często każdy z nas się stresuje — dzieje się to niemalże codziennie, ale w pewnym momencie zapominamy o stresie, ponieważ nie jest on dominujący w naszym życiu. Problem zaczyna się wtedy, gdy jesteśmy narażeni na sytuacje stresowe przez cały czas. Jednym z przykładów może być mobbing, którego doświadczamy w miejscu pracy. Praca jest ważnym elementem naszego życia. Spędzamy w niej bardzo dużo czasu. Wyobraź sobie sytuację, w której kierownik Cię nęka, obraża, poniża, krytykuje za wszystko, nie daje się wykazać i ośmiesza. Oczywiście możesz odejść z pracy. Jednakże nie wszyscy mają taką możliwość. Osoba, która musi z jakiegoś powodu pracować w takim miejscu, z takim człowiekiem, bardzo szybko odczuje wpływ długotrwałego stresu nie tylko na swój organizm, ale także na swoją psychikę. Oto historia Klaudii, która nie pracuje już w takim miejscu od dwóch lat, ale do tej pory leczy się na depresję.

„Bardzo długo starałam się o pracę w pewnej firmie. Gdy w końcu mi się udało, bardzo się cieszyłam. W mojej branży ta firma to był prestiż. Wszyscy chcieli tam pracować, wszyscy się pchali. To, że wybrali mnie, to było wyróżnienie. Tak wtedy myślałam. Na początku było okej. Poznawałam ludzi, firmę, wprowadzano mnie powoli w nowe obowiązki. Gdy przedstawiono mnie Alicji, kierowniczce mojego działu, sądziłam, że jest bardzo miła. Sprawiała wrażenie kompetentnej, pewnej siebie i przyjacielskiej osoby. Nigdy w życiu bym nie powiedziała, że urządzi mi takie piekło. Gdybym wtedy wiedziała, nigdy nie podałabym jej ręki.

Jeszcze przez tydzień od momentu naszego zapoznania się był spokój. Przydzielała mi zadania, od czasu do czasu poprawiała mnie, ale bez żadnych złośliwości, jak to przełożony. Dzisiaj myślę, że ona mnie po prostu badała — na ile sobie pozwolę, czy można mnie zmiażdżyć, czy dam się podporządkować. Pierwsza lampka zapaliła mi się, gdy znajomi z pracy zapytali mnie, co sądzę o Alicji. Odpowiedziałam wtedy, zresztą zgodnie z prawdą, że wydaje się w porządku. Spojrzeli na mnie dziwnie, jedna osoba nawet się zaśmiała, ale nie kontynuowali tematu. Wtedy nie wiedziałam, o co im chodzi. Mam do nich żal, że mnie nie uprzedzili, a potem że nie stanęli po mojej stronie.

Bardzo szybko się przekonałam, o co im chodziło. W pewnym momencie Alicja zaczęła na mój widok reagować niemalże alergicznie. Wszystko, co robiłam, było źle. Każdy raport był do poprawy, mimo że robiłam go tak samo jak wcześniej. Po jakimś czasie codziennie słyszałam, że nie potrafię głupiego polecenia wypełnić jak należy, że to cud, że skończyłam studia, bo ona by mnie nie przepuściła nawet przez podstawówkę. Z dnia na dzień było coraz gorzej. Wykpiwała każdy mój pomysł, posuwała się nawet do tego, że głośno krytykowała sposób, w jaki się ubierałam, mimo że mój ubiór był zgodny z dress code’em firmy. Na początku postanowiłam być twarda. Pomyślałam sobie, że to przetrzymam, i nie reagowałam na zaczepki. Jak się okazało, to był błąd. Moja szefowa ewidentnie chciała, żebym jej odpyskowała, żeby mogła mnie wyrzucić. A ja tego nie robiłam.

Każdy dzień zaczynał się więc jej krzykiem o byle głupotę. Wystarczył jeden mały błąd, a potrafiła zrobić awanturę z wyzwiskami na pół firmy. Inni pracownicy nie reagowali. Stali i patrzyli, jak mnie obraża i ośmiesza. Wszyscy się jej bali, bo wściekła bywała nieprzewidywalna. Kiedyś widziałam, jak w furii podarła koledze cały projekt, nad którym siedział kilka dni, bo coś jej się nie podobało. Kontrolowała mój czas pracy, wiedziała, z kim rozmawiałam i ile czasu spędziłam na lunchu. Opowiadała o mnie niestworzone rzeczy innym pracownikom. Na każde moje pytanie reagowała niemalże agresją. A ja bałam się już pytać. Ciągle chodziłam spięta, przestałam jeść w pracy, żeby nie denerwować Alicji, nie rozmawiałam z nikim, całe dnie potrafiłam spędzać za biurkiem, bez żadnej przerwy, nawet na toaletę. Gdy wychodziłam z pracy, serce waliło mi jak młotem, bo bałam się, że mnie zatrzyma, wymyśli jakiś błąd i zostanę po godzinach. Bliscy widzieli, co się dzieje, ale nie chciałam ich martwić. Narzeczonemu opowiadałam jakieś historyjki o tym, że mam nawał pracy, nie chciałam, żeby się przejmował. Postanowiłam sama sobie poradzić. I podjęłam decyzję, która mnie najwięcej kosztowała. Poszłam do kierownika, który stał wyżej od Alicji, jej bezpośredniego przełożonego. Może ktoś nazwie mnie kablem, ale ja byłam wykończona psychicznie i kompletnie nie wiedziałam, jak sobie z nią radzić. Jej szef wydał mi się ostatnią deską ratunku.

Niestety, szef Alicji mnie zbył. Stwierdził, że on mi nie pomoże, bo do Alicji trzeba po prostu przywyknąć. Gdyby dał mi w twarz, poczułabym się wtedy lepiej. Dzisiaj wiem, że on wiedział, jak wygląda sytuacja, ale nic z tym nie chciał zrobić.

Po wizycie u szefa, która odarła mnie z jakiejkolwiek nadziei, przestałam porządnie sypiać. Budziłam się w nocy po kilka razy. Łykałam jakieś tabletki uspokajające, ale niewiele mi dawały. Cały czas myślałam, co ta jędza jeszcze wymyśli, w jaki sposób mnie obrazi lub skompromituje. Potrzebowałam tej pracy, nie mogłam odejść.

Miarka się przebrała, gdy pewnego dnia Alicja nawrzeszczała na mnie za jakiś błąd. Nawet nie pamiętam za co. Po prostu coś we mnie pękło. Zarzucała mi brak jakichkolwiek kompetencji i profesjonalizmu, podważała moje umiejętności, a na końcu stwierdziła, że wyrzuci mnie na zbity pysk i pies z kulawą nogą mnie nie zatrudni. Rozpłakałam się. Zaczęła mnie wyśmiewać, że tylko to potrafię robić, i kazała mi się wynosić do domu, bo i tak dzisiaj nie ma ze mnie żadnego pożytku.

Kiedy udało mi się jakoś dotrzeć do domu, zwymiotowałam z nerwów. Trzęsły mi się ręce, nie mogłam utrzymać w nich szklanki z wodą. W takim stanie zastał mnie narzeczony, który wrócił z pracy. Zabrał mnie do psychologa, któremu wszystko opowiedziałam. Dzisiaj już tam nie pracuję, zwolniłam się kilka tygodni później, w akompaniamencie wielkiej awantury. Byłam już wtedy tak otępiona lekami, że i tak miałam to gdzieś. Do dziś nie potrafię sobie ze sobą poradzić przez tę kobietę, a minęły już dwa lata.”

Klaudia znosiła mobbing przez ponad pół roku. Takie doświadczenie miało prawo ją przytłoczyć, mimo że sądziła, że poradzi sobie sama. Presja ze strony kierowniczki była tak silna i długotrwała, że spowodowała u kobiety załamanie nerwowe, które musiała leczyć farmakologicznie. Była bezbronna, pozostawiona sama sobie, ponieważ inni pracownicy udawali, że nic nie widzą, i nie chcieli jej pomóc.

Długotrwały stres może wynikać z wielu sytuacji, nie tylko związanych z pracą. Każdy stres, który utrzymuje się przez dłuższy czas, może doprowadzić do pojawienia się zaburzeń emocjonalnych. Nie wolno tego lekceważyć. Jeśli znajdziesz się w takiej sytuacji i poczujesz, że to Cię przytłacza, to zaczniesz myśleć, że nie dasz sobie sam rady i nic nie możesz poradzić na zaistniałą sytuację. Takie właśnie myśli prowadzą prosto w ramiona depresji. Pojawia się rezygnacja, a potem odrętwienie.”

Fragment pochodzi z książki „Depresja niewidzialny wróg” Joanny Jankiewicz.

e-biznes i sprzedaż

O walce o marzenie (cz. 2)

8 maja 2017

„Kiedy ukończyłem uniwersytet w Indianie, z pewnością nie marzyłem o posadzie w banku. Chciałem dostać pracę, w której będę mógł nauczyć się czegoś więcej o komputerach, dlatego rozpocząłem pracę w Mellon Bank w Pittsburgu. Pomagałem w adaptacji systemów, czyli zmienianiu dotychczasowych instrukcji obsługi w małych bankach w zautomatyzowane systemy. Choć nie byłem w tym dobry, praca okazała się niezłą zabawą przez kilka pierwszych miesięcy, a ja pracowałem ze świetnymi ludźmi, którzy lubili spotykać się i wychodzić po pracy na piwo.

Ale mijały miesiące i podobało mi się coraz mniej. Niejednokrotnie musiałem przypominać sobie, dlaczego tam się znalazłem. Płacono mi, abym uczył się, jak działają komputery, jak funkcjonują duże firmy i jak pracują menedżerowie średniego szczebla – to było dużo lepsze niż płacenie za czesne w celu zdobycia edukacji biznesowej.

Wytrzymałem dziewięć miesięcy. W kolejnej firmie, Tronics 2000, wytrzymałem prawie osiem.

Misją Tronics było tworzenie punktów franczyzowych w branży napraw telewizyjnych. Firma miała być przedsiębiorcza i iść w kierunku koncesji napraw komputerowych (w wolnym czasie kazano mi napisać analizę możliwości rozwoju przedsiębiorstwa w tym zakresie). Jak się okazało – żadne z powyższych twierdzeń nie było prawdziwe. Ale płacono mi 1500 dolarów miesięcznie i nauczyłem się bardzo dużo.

Co się okazało? Firma sprzedała JEDNĄ franczyzę. A właściwie – ja ją sprzedałem, mimo że wciąż daleko mi było do zostania pracownikiem miesiąca zbyt dużo czasu spędzałem na dobrej zabawie kosztem pracy. Pojawianie się w pracy raz w tygodniu na kacu też nie było zbyt dobrym posunięciem z mojej strony.

Praca bywała również frustrująca. Ciągłe dzwonienie do sklepów naprawiających telewizory i niełatwe próby wytłumaczenia zalet franczyzy. Nauczyłem się, jak dzwonić w ciemno. Nauczyłem się, jak sięgać po książkę telefoniczną, wybierać numer i nie bać się tego.

W pracy miałem możliwość rozmawiania z weteranem branży telewizyjnej, Larrym Menaughiem. Larry podpisał pierwsze kontrakty usługowe. Nie rozmawialiśmy zbyt wiele o firmie lub samej branży, ale o tym, jak wykonać moją robotę. Dawał mi uczciwe i konstruktywne komentarze na temat zadań, którymi się zajmowałem. Już wtedy wiedziałem, że były właściwe, bo pochodziły od Larry’ego. Chciałbym móc cofnąć czas, by mu podziękować.

Po odejściu z pracy wystartowałem do Dallas w Teksasie w poszukiwaniu zabawy, słońca, pieniędzy i kobiet. Miałem 23 lata. Byłem bez grosza. Fiat 77, który posiadałem, miał dużą dziurę w desce podłogowej i pochłaniał olej szybciej, niż ja byłem w stanie pochłaniać piwo. Nocowałem na kawałku podłogi u przyjaciół, którzy przeprowadzili się z akademika do wieżowca zwanego Village.

Nie wiedziałem, co przyniesie przyszłość. Byłem bezrobotny. Nie miałem jakichkolwiek perspektyw, ale przecież wziąłem kilka lekcji w prawdziwym świecie biznesu, w którym zapłacono mi za „czesne”; w Dallas miałem zamiar robić to samo, dopóki sprawy nie ułożą się tak, jak należy.

Greg Schipper, do którego udałem się zaraz po przyjeździe do Dallas, najwyraźniej nie zakładał, że się wprowadzę. Nie miałem jednak wyjścia – był jedyną osobą w mieście, którą znałem.”

Fragment pochodzi z książki „Jak grać żeby wygrać w biznesie”, której autorem jest Mark Cuban (miliarder, który rozpoczynał od sprzedawania worków na śmieci i mleka w proszku, chodząc od drzwi do drzwi).

Chcesz poznać dalszą część tej historii? Już niebawem na naszym blogu 🙂

Zobacz też jej początek! Tutaj znajdziesz część pierwszą >>>

inne

NIE BIĆ GŁOWĄ W MUR: SZTUKA WŁAŚCIWEGO DZIAŁANIA — KRIJA JOGA (JS II.1 – II.2)

27 kwietnia 2017

„Odnosząc się do rozumienia metod praktyki, jakie zaprezentowałem na początku poprzedniego rozdziału, krija jogę możemy postrzegać jako metodę usuwania podstawowych zaburzeń funkcjonowania umysłowego, które przeszkadzają w dalszej praktyce. Oczywiście jest to spore uproszczenie, a nawet trywializacja, ale teza ta w dużej mierze znajduje swoje odzwierciedlenie nie tylko w sutrze II.2, która podkreśla, że celem krija jogi jest osłabienie negatywnych tendencji (kleśi) i przygotowanie do medytacji, ale też w samym charakterze praktyk. Warto zwrócić uwagę, że praktyki, które przedstawia Patańdźali w ramach jogi ośmioczłonowej (astanga joga), wymagają od ucznia zdolności do stawiania sobie zadań i ich realizowania. Dzięki realizacji kolejnych zadań w praktyce uczeń przechodzi na wyższą hierarchię celów. Jednakże nie każdy uczeń potrafi postawić sobie zadanie do realizacji, nie mówiąc już o praktycznym zrealizowaniu tego zadania. Dlatego właśnie Patańdźali na początku drugiego rozdziału (drugiej pady) Jogasutr przedstawia praktykę przygotowawczą w postaci krija jogi, która ma charakter — można by powiedzieć — psychoterapeutyczny.

W sutrze II.1 przeczytamy: Umiarkowanie, rytuały religijne i ofiarowanie swoich czynów Bogu stanowią jogę w formie działania [tapassvadhyayeśvarapranidhanani kriyayogah]. Termin „krija” zawiera rdzeń kr i oznacza „działanie”, „czynność”. Najwybitniejszy współczesny egzegeta Jogasutr, Sankhja-jogaczarja swami Hariharananda Aranya (1869 – 1947), tak tłumaczy etymologię terminu „krija joga”: działanie z zamiarem osiągnięcia jogi jest krija jogą.

Pierwszą praktyką konstytuującą krija jogę jest tapas — praktyka umiaru, głównie w mowie i jedzeniu. Wjasa w swoim komentarzu do sutr Patańdźalego (Jbh II.1) pisze: Kto nie praktykuje umiaru (tapas), nie osiąga jogi. Zanieczyszczenia umysłu, pstre od nieświadomych impulsów, skutków naszych uczynków i uciążliwości (…), bez praktyki umiarkowania nie ulegają rozbiciu. Ostrzega jednak, że tapas należy stosować na tyle, na ile nie zakłóca uciszenia (oczyszczenia) świadomości. Niewątpliwie brak umiaru powoduje złe samopoczucie i brak kontroli nad sobą. Jednakże przesadna samodyscyplina, w postaci np. wycieńczających do granic możliwości ćwiczeń fizycznych, długotrwałego głodowania, też nie prowadzi ani do stabilizacji stanu umysłu, ani do zdrowia. Hariharananda Aranya dodaje: W filozoficznym kontekście tapas oznacza dużo więcej niż po prostu kształtowanie fizycznej wytrzymałości. Oznacza tryb życia i postępowanie wymagające intelektualnej, moralnej i emocjonalnej dyscypliny w celu urzeczywistnienia prawdy o świecie i o sobie samym. Tapas w krija jodze jest swego rodzaju praktyką wprowadzającą wątki abhjasy i vairagji (zob. JS I.12 – I.16). Przypomnijmy, że abhjasa jest nieprzerwanym wysiłkiem w celu osiągnięcia stanu spokoju umysłu i powinna być kontynuowana ze szczerym oddaniem; natomiast vairagja jest stanem, kiedy umysł traci całe swoje pożądanie do obiektów widzianych lub opisanych w pismach. Tezę tę wydaje się potwierdzać cytat z Bhagawatapurany (Śrimad-Bhagavatam), gdzie jest napisane: kama tyaga tapah ucyate — tapas (umiarkowanie) jest tym, co uwalnia cię od pragnień.

Kolejnym elementem praktyki krija jogi jest svadhjaja, która w tym wypadku oznacza świadomy i zaangażowany udział w rytuałach danej religii. Wjasa komentuje (Jbh II.1): Svadhjaja polega na powtarzaniu modlitw lub mantr (…) i czytaniu nauk o wyzwoleniu z cierpienia. Realizacja rytualnych praktyk ma przygotować umysł do kolejnej praktyki, jaką jest iśvarapranidhana.

Termin „iśvarapranidhana” jest tłumaczony przez Wjasę w następujący sposób (Jbh II.1): Iśvarapranidhana polega na ofiarowaniu Iśvarze (Bogu) wszystkich czynów lub na wyrzeczeniu się ich owoców. Iśvara (z sanskr. Pan), jak zauważa Patańdźali w sutrze I.24, jest szczególnym puruszą, całkowicie wolnym od uciążliwości, nieskalanym działaniami oraz nietkniętym przyczyną i skutkiem. W kolejnych sutrach kodyfikator jogi pisze że Iśvara jest nieprzewyższalnym zalążkiem wszechpoznania i pierwszym nauczycielem.

Krija joga to niezwykle doniosła praktyka, w której dążymy do tego, by akceptować owoce naszych czynów, zanim tych czynów dokonamy. Zatem iśvarapranidhaną nie jest pogodzenie się z negatywnymi rezultatami naszego działania (ponieważ nie ma innego wyjścia). Iśvarapranidhana to zaakceptowanie efektów naszego działania, jakiekolwiek by były: pozytywne czy negatywne, zanim podejmiemy to działanie. Choć nie jest łatwo wdrożyć tę praktykę, nietrudno się zorientować, jak transformujące może być jej działanie. Dlatego Patańdźali czyni tę właśnie praktykę kulminacją krija jogi.

W sutrze II.2. Patańdźali tłumaczy efekty krija jogi: Praktyka ta zmniejsza uciążliwości i prowadzi do skupienia [samadhibhavanarthah kleśatanukaranarthaś ca]. Wjasa komentuje to w następujący sposób (Jbh II.2): Gdy krija joga jest właściwie praktykowana, prowadzi umysł do skupienia (samadhi) i znacząco osłabia uciążliwości (kleśe). Ogień wiedzy różnicującej spala osłabione kleśe. Gdy uciążliwości są osłabione, nie mogą dłużej zaciemniać różnicy między buddhi a puruszą. Urzeczywistnienie tego sprawia, że guny przestają się manifestować.

Swami Hariharananda Aranya wyjaśnia, w jaki sposób krija joga zmniejsza uciążliwości i prowadzi do skupienia: Spokój ciała i zmysłów [uzyskuje się] poprzez tapas, predyspozycje do urzeczywistnienia prawdy poprzez svadhjaję, a stabilność umysłu poprzez iśvarapranidhanę.”

Fragment pochodzi z książki „Psychologia jogi…”, której autorem jest Maciej Wielobób.

rozwój osobisty i osiąganie celów

Życie i dziewiąty przyjaciel — Dzieciństwo

27 kwietnia 2017

„Kiedyś czytałem pewne badania, w których podano, że 80% ludzi odcina się od swojego dzieciństwa. Uznałem, że w tej informacji musi być coś głębszego. Zacząłem analizować temat i zrozumiałem, że też należę do tej grupy ludzi. Może w tym tkwi klucz do naszego istnienia.

Tym raportem rozpocząłem swój powrót do przeszłości, trochę inny niż w znanym filmie o tym tytule. Nie przeniosłem się tam fizycznie, a wracałem tam myślami, szukając istoty swojego życia. Ta wędrówka to opowieść o dziewiątym z moich przyjaciół, czyli Dzieciństwie odkrywanym na nowo. Możesz już na tym etapie przerwać czytanie, uznając, że nie ma to większego sensu. Tym samym dalej będziesz wśród tych 80% ludzi, którzy tak właśnie uważają. Jednak 20% ludzi, którzy sądzą, że w tym myśleniu jest źródło ich sukcesów, to w dużej mierze najbogatsi ludzie na świecie.

Zadaj sobie pytania: kiedy byłeś tak naprawdę szczęśliwy? Który okres swojego życia wspominasz najlepiej? Kiedy zabawa sprawiała Ci frajdę? A kiedy ostatnio byłeś sobą? Większość odpowiedzi nasuwa nam okres dzieciństwa, ale są i takie z czasów tak zwanej dorosłości. Tylko że również w dorosłym życiu w chwilach radości i spełnienia bawiłeś się i czułeś się jak dziecko, które robi coś po raz pierwszy lub doznaje emocji do tej pory nieznanych. Do dziś nosimy w sobie dziecko i zawsze będziemy je nosili.

W dzieciństwie nie baliśmy się marzyć, choć czasami nie było ono łatwe. To okres wiary we własne siły i w możliwości, które sprawiały, że kreowanie rzeczywistości dawało nam wielką frajdę. Potrafiliśmy z pozornie najprostszej zabawy uczynić wielką przygodę. Z pudełka po butach konstruowaliśmy domki lub garaże, a z większych pudeł powstawały telewizory lub sceny teatrzyków. Wszędzie dostrzegaliśmy możliwości, które budowały w nas poczucie, że wszystko jest dla nas.

Okres dzieciństwa, nawet bardzo smutny, uczył nas wszystkiego, co robimy dziś. Wszystko to, co dzisiaj mamy, jest efektem nasiąkania skorupki. To zbierane doświadczenia i zasłyszane przekonania były początkiem zmian w naszym życiu, które wiedziemy dziś. Oczywiście były to przekonania ludzi starszych i otoczenia. To nie były nasze przekonania. Ale skoro mogliśmy się ich nauczyć, to możemy się ich także oduczyć.

To właśnie podczas obserwacji dzieci zrozumiałem, że przekonania nie są nam dane raz na zawsze i nie musimy być przywiązani do doświadczeń i wartości, które przez wiele lat nie pasowały do naszego postrzegania świata. Krok po kroku zacząłem oduczać się nawyków będących szkodnikiem w moim umyśle i działaniu.

Ważne stało się też dla mnie nauczenie się marzyć, ale nie tak, jak robią to „dorośli”. Przestałem ważyć i oceniać swoje marzenia. Nie odnosiłem ich do rzeczywiści, a powiedzenie „zejdź na ziemię”, które pewnie większość z nas słyszała, przestało mieć znaczenie. Oddawanie się marzeniom i kreowaniu swojej rzeczywiści najpierw w umyśle, a później na papierze przeobraziło się w określone działania.

Czytałem wiele książek o miliarderach. Ich wspólnym mianownikiem były marzenia bohaterów, w które wierzyli z dziecięcą ufnością. Tworzyli coś w umyśle, aby później trzymać to w dłoni. Ponosili setki upadków, ale to ich nie zatrzymywało. Wiedzieli, że skoro mają już obraz tego, czego chcą, to musi mieć to swoje odzwierciedlenie w rzeczywistości. Przez wielu krytykowani i niezrozumiani, stawiali temu czoła i osiągali swoje sukcesy.

„Co należy zrobić po upadku? To, co robią dzieci: podnieść się”.
— Aldous Huxley

Inna nauka z moich obserwacji jest taka, że dzieci uczą się przez naśladowanie, a to tworzy w nich nawyk. Obserwują tych, którzy osiągnęli to, czego one chcą, i robią dokładnie to samo. W ten sam sposób funkcjonujemy w świecie dorosłych. Najlepsze wyniki osiągają nie teoretycy, ale praktycy, którzy wszystko, czego się dowiadują, muszą sami sprawdzić, wypróbować lub przećwiczyć. Tak robią chociażby sportowcy, powielając wyniki swoich mistrzów i doskonaląc nabyte wcześniej umiejętności.

Ten mój dziewiąty przyjaciel pokazał mi, jaki mam talent. Przez kilkanaście lat w ogóle go nie dostrzegałem. Odkryłem go na nowo z chwilą zanurzania się w swoje fantazje, widząc to, co najbardziej kochałem w dzieciństwie. U każdego z Was talentem jest to, co najbardziej lubiliście robić w najmłodszych latach.

Według mnie najlepiej byłoby nie dorastać, jak w filmie Kapitan Hook. Kiedy Piotruś Pan wydoroślał, zapomniał o całym swoim szczęściu. Musiał znaleźć w sobie jedną pozytywną myśl, która sprawiła, że znów stał się dzieckiem w skórze dorosłego. Na nowo wszystko straciło ograniczenia, a świat stał się pełen możliwości, których Piotruś wcześniej nie dostrzegał.

Przestaliśmy być dziećmi, kiedy ktoś wmówił nam, że mamy dorosnąć, tylko dlatego, że sam zapomniał o miłości, którą w dzieciństwie otaczał cały świat. Odrzucił moc, jaką dają marzenia. A później sam zaczął zabijać w swoich dzieciach wielkie pragnienie życia wykreowanego w umyśle.

Odkrywając to, otworzyłem swój umysł na setki pomysłów, na kreatywne postrzeganie możliwości, a problemy stały się wyzwaniami do podjęcia. Każdy dzień to nowa przygoda, która zaczyna się wschodem słońca, a kończy w chwili zaśnięcia z wyczerpania po wspaniałym dniu. Jeśli ktoś mówi mi, że zachowuję się jak dziecko, to słyszę największy komplement, jaki może mi dać.

Od siedmiu lat obserwuję swoją córeczkę i razem z nią poznaję świat na nowo. Zacząłem się cieszyć tym, co już znam, jakbym widział to po raz pierwszy. Zobaczyłem, że świat ma więcej kolorów niż nam się wmawia. Dałem sobie szansę na tworzenie w wyobraźni tego, czego jeszcze nie otrzymałem. Ty również robiłeś to samo w dzieciństwie, więc dlaczego nie masz robić tego nadal? To Twoje życie i możesz zrobić z nim, co tylko chcesz. Jedna z piosenek Piotra Rubika mówi o tym, co masz prawo robić.

„Masz prawo kochać, masz prawo śnić
Masz prawo śpiewać, masz prawo żyć
Masz prawo marzyć teraz i tu
Na przekór kłamstwu, na przekór złu”.

Pomyśl. Skoro robią tak najbogatsi, to musi coś w tym być. Dlaczego zatem niewiele się o tym mówi? Jak sądzisz? To sekret dla wielu jeszcze nieodkryty. Dlatego nie wszyscy są w tych 20%, a ja właśnie przekroczyłem tę granicę i należę do szczęśliwych ludzi, którzy uwierzyli, że świat to niekończąca się opowieść o dzieciństwie.

„Dziecko może nauczyć dorosłego trzech rzeczy: cieszyć się bez powodu, być ciągle czymś zajętym i domagać się — ze wszystkich sił — tego, czego się pragnie”.
— Paulo Coelho

Jeśli nadal nie wierzysz, to zajrzyj do książek, przeczytaj zawarte tam prawdy i zastosuj je w swoim życiu! Bądź pełen wiary, a znajdziesz w sobie siłę, aby zmieniać swoje życie. Nawet z najtrudniejszej sytuacji ludzie wychodzili, bo widzieli siebie w nowym, lepszym życiu. Znaleźli tę jedną pozytywną myśl, która popychała ich do działania.

Czujesz, że nadal jesteś dzieckiem? To trzymaj się tego. Masz dzieci? To żyj i ucz się od nich świata na nowo. Dostrzeżesz, że świat wokół Ciebie jest lepszy niż ten, który wykreowałeś sobie w głowie. Robiłeś to nieświadomie, a teraz świadomie możesz to zmieniać i malować na swój lepszy sposób.

Weź kredki i maluj… swoje nowe życie!”

Fragment pochodzi z książki „Życie i 101 przyjaciół”, której autorem jest Krzysztof Liegmann.

inne

Depresja nie wybiera

26 kwietnia 2017

„Depresja nie wybiera. Dotyka także osób, które do tej pory miały udane życie. Nikt nie jest na nią odporny. Na depresję mogą zachorować ludzie z różnych środowisk — wiele się słyszy o sławnych aktorach czy piosenkarzach, którzy mieli rozmaite zaburzenia, od anoreksji i bulimii poczynając, na depresji kończąc. Nieważne są pieniądze, mało znaczy prestiż. Jeśli chodzi o depresję, wszyscy jesteśmy równi.

Kilka wydarzeń może poprzedzić wystąpienie choroby. Jednym z nich może być strata bliskiego człowieka — to wydarzenie najczęściej prowadzi do depresji. Nie jest ważne, czy bliską osobę traci się przez wypadek, długotrwałą chorobę, czy też w wyniku rozwodu lub rozstania. Bardzo często w ciągu całego życia kogoś tracimy. Pamiętam, jak moja koleżanka po odejściu męża do innej kobiety powiedziała mi, że czuje się, jakby mąż nie odszedł, a umarł. Nie jest to rzadka sytuacja. Liczba rozwodów rośnie z roku na rok, codziennie na świecie ktoś zostaje sam w wyniku śmierci bliskiej osoby. Tracimy przyjaciół, rozstajemy się z partnerami, kłócimy z rodziną. Najczęściej na stratę reagujemy żalem, który jest jednym z najbardziej bolesnych uczuć. Wielu ludzi nie potrafi się z niego otrząsnąć. Statystyki pokazują, że ok. 25% osób, które straciły w ostatnim czasie kogoś bliskiego, choruje na depresję. Biorąc pod uwagę, jak często kogoś tracimy, wynik tego badania jest zatrważający. Największym problemem dla takiej osoby są wymagania społeczne, które określają, jak długo powinniśmy cierpieć. Wiele razy słyszałam, że kobiety po poronieniu powinny szybko dochodzić do siebie, bo przecież nawet nie widziały dziecka na oczy. Nieprawda. Każdy cierpi po swojemu. Więcej, każdy ma prawo cierpieć indywidualnie i samemu określać, jak długo będzie opłakiwał śmierć rodzica, odejście męża, rozstanie z partnerką. Nikt nie ma prawa nam mówić, jak długo mamy trzymać w sobie żałobę.

Żałoba dzieli się zazwyczaj na trzy etapy. Przy etapie pierwszym jesteśmy zaskoczeni, przerażeni. Czujemy ogromy żal, smutek i rozgoryczenie. Pojawia się odrętwienie i cierpienie. Może pojawić się także zaprzeczenie. Etap drugi to ten, w którym czujemy się samotni. Osoba, która jest pogrążona w żalu, czuje, że jej życie już nigdy nie będzie takie samo jak kiedyś. W tym etapie pojawia się także złość — na los, że wszystko potoczyło się tak, a nie inaczej, na siebie, że mogliśmy coś zrobić, a nie zrobiliśmy (często te oskarżenia są całkowicie bezpodstawne), albo na innych, że mają lepiej od nas. Wbrew temu, co sądzi wielu ludzi, ten okres może trwać bardzo długo. Zależy wyłącznie od predyspozycji danej jednostki do radzenia sobie z trudnymi sytuacjami. Bywa, że ten etap trwa kilka lat. Nie powinno się tutaj niczego przyspieszać, do niczego przekonywać. Trzeba jedynie wspierać drugą osobę i dać jej poczucie, że nie jest sama.

Ostatni, trzeci etap to etap pogodzenia się ze stratą, który może (ale nie musi) przynieść ostateczne ukojenie. Bardzo dużo ludzi przez wiele lat nosi ból w sercu po stracie danej osoby. Napady smutku mogą zdarzać się rzadziej, aż życie wróci do normalności. Wiele osób mówi, że ból po takiej stracie nigdy nie mija.

„To jest taki ból, jakby ci wyrwano serce. Z korzeniami. Gdy mi powiedzieli, że Adam miał wypadek i że nie żyje, poczułam się tak, jakby mi wyrwali właśnie serce.” (Anna — jej narzeczony zmarł w wypadku samochodowym przed dwoma laty).

„Gdy żona odeszła do innego, nie byłem w stanie pozbierać się przez lata. Nikomu nic nie mówiłem, działałem jak na autopilocie. Praca, dom, znajomi, praca, dom, znajomi. A wewnątrz wszystko we mnie wrzeszczało. Przyjaciele mówią, żebym ruszył dalej, chcą mnie swatać. Ja nie chcę nikogo innego, nie chcę przechodzić ponownie tego bólu, z którego się do tej pory nie wyleczyłem.” (Arek — żona zakochała się w innym mężczyźnie i zostawiła go).

„Kiedy rozstałam się z Tomaszem, myślałam, że po czymś takim już się nie podniosę. Równie dobrze mógłby mnie zabić. Spędziłam z nim 10 lat, a on przekreślił je jednym zauroczeniem.” (Kinga — niedawno rozstała się z długoletnim narzeczonym, który zakochał się w innej kobiecie).

„Kiedy przyszedł do nas lekarz i powiedział, że mu przykro, już wiedziałam. To było moje trzecie poronienie. Jak się okazało, ostatnie, bo lekarze powiedzieli, że nie będę mogła mieć więcej dzieci, że zwyczajnie nie donoszę. Wszędzie widzę moje dzieci, słyszę je, jak mnie wołają. Każdy taki dźwięk sprawia, że wewnątrz wyję z bólu, ale na zewnątrz muszę to ukrywać. Mąż mówi, że powinniśmy żyć dalej. A jak tu żyć, kiedy ty już nie czujesz, że masz serce? Moje pękło na milion kawałków.” (Mariola — trzy razy poroniła, po trzecim razie lekarze nie dają jej nadziei na to, że kiedykolwiek urodzi dziecko, leczy się na depresję).

Utrata nadziei na jakąś zmianę, utrata szacunku do samego siebie również może być przyczyną pojawienia się depresji. Idealnie obrazuje to historia Agaty:

„Wyszłam za mąż bardzo młodo — miałam 19 lat. Wiem, smarkula byłam. Ale zakochałam się jak wariatka. On też za mną szalał, a ja widziałam wszystko tylko w różowych barwach. Nie chciałam widzieć tego, że pije. Nie chciałam widzieć, że nie szanuje swojej matki ani siostry i bardzo prawdopodobne, że nie będzie szanował również mnie. Wtedy o tym nie myślałam. Zaczęło się zaraz po ślubie.

Wszystko było nie tak. Źle uprałam, niedobrze ugotowałam, nie posprzątałam jak trzeba. Powtarzał mi, że jestem głupia, że nie potrafię wykonać prostego polecenia. Gdy miałam jakiś pomysł na spędzenie razem czasu, mówił, że tylko ja mogłam taką głupotę wymyślić. Sam z siebie nie potrafił zaproponować nic. Gdy się upił, mówił, że ożenił się ze mną z litości, bo nikt inny by nie zechciał takiej maszkary. Nie bił mnie, ale jego słowa raniły mnie bardziej. Nie mogłam zrozumieć, jak to mogło się stać, byliśmy tacy szczęśliwi.

Gasłam w oczach. Doszło do tego, że bałam się chodzić po domu, żeby go nie obudzić, bo mógłby mnie wyzwać. Obiad próbowałam po kilka razy i zastanawiałam się, czy mu będzie smakował. Nie wychodziłam z domu, nie miałam przyjaciółek, bo uznał, że one są głupie, więc jak z nimi jestem, to sama głupieję jeszcze bardziej. Dałam się zdominować. Któregoś dnia zdenerwował się na mnie tak, że rzucił we mnie talerzem. Uchyliłam się na szczęście, a on się przestraszył i obiecał poprawę. Następnego dnia przyniósł kwiaty. Kilka dni był taki jak kiedyś. Byłam głupia po raz kolejny, uwierzyłam mu. Takie sytuacje powtarzały się wiele razy. Unosił się, przepraszał, kupował kwiaty, po czym znowu mnie znieważał. I tak w kółko. A ja cały czas wierzyłam, że on się zmieni.

Miarka się przebrała, gdy obraził mnie przy rodzinie. Były urodziny mojej siostry. Starałam się o pracę w pewnej firmie. Mój mąż przy wszystkich powiedział, że nie nadawałabym się tam nawet na sprzątaczkę, bo nie umiem porządnie sprzątać i on nie rozumie, po co ja tam chcę iść. Popłakałam się i na piechotę wróciłam do siebie, szłam 10 kilometrów. Nie pamiętam, jak długo szłam. Ale wtedy coś we mnie pękło. Chyba umarła moja nadzieja.

Wiem, że się nie rozwiodę. W mojej rodzinie jest to nieakceptowane. Przez wiele lat nie pracowałam, mąż nas utrzymywał. Czuję, że nie poradziłabym sobie bez niego. Nie chce mi się jeść, nie mogę spać. Nic mnie nie cieszy. Zrezygnowałam ze starania się o pracę, straciło to dla mnie sens. Patrzę na mojego męża i już nawet nie słyszę, jak ze mnie drwi. Chyba bardziej go denerwuje, że milczę. Rozpowiada teraz po rodzinie, że jestem głucha. Nie obchodzi mnie to. Nic mnie nie obchodzi.”

Przypadek Agaty dokładnie pokazuje, w jaki sposób człowiek może stracić nadzieję i jednocześnie szacunek do samego siebie. Mąż Agaty pozwolił jej uwierzyć w kilka rzeczy: że ją kocha, że jej nigdy nie skrzywdzi i że ją szanuje. A potem tę wiarę zdeptał. Wielu ludzi mówi, że przemoc psychiczna czasami jest gorsza od tej fizycznej, że boli bardziej. Z powodu słów męża Agata uwierzyła, że do niczego się nie nadaje, że nic nie może zrobić dobrze i nie dostanie wymarzonej pracy, w związku z tym przestała się o nią starać. Gdy popełniała jakiś błąd, długo sobie wyrzucała, że jest idiotką. Nawet nie zaczęła zauważać, że sama siebie znieważa. Zapomniała, że każdy z nas może popełnić błąd. W miarę trwania przemocy psychicznej ze strony męża depresja zaczynała się ujawniać i pokazywać swoje niebezpieczne oblicze.”

Fragment pochodzi z książki „Depresja niewidzialny wróg” Joanny Jankiewicz.

e-biznes i sprzedaż

O walce o marzenie (cz. 1)

24 kwietnia 2017

CZĘŚĆ PIERWSZA: MARZENIE

Też to robiłem. W każdy weekend przejeżdżałem obok dużych domów i zastanawiałem się, kto w nich mieszkał; czym zajmowali się ich mieszkańcy; z czego się utrzymywali; w jaki sposób zarabiali pieniądze. „Kiedyś – mówiłem sobie – też będę mieszkał w takim domu”. Czytałem książki o ludziach sukcesu. Czytałem każdy magazyn, który wpadł mi w ręce. Przekonywałem siebie, że wystarczy jeden dobry pomysł, że od jednej książki może zależeć, czy uda mi się czy nie. (Mam nadzieje, że ta książka będzie miała dla ciebie znaczenie!).

Pracowałem w miejscach, których nie lubiłem. Pracowałem w miejscach, które kochałem, choć nie miałem szansy na zrobienie w nich kariery. Pracowałem w miejscach, z których pensja ledwie wystarczała na opłacenie czynszu. Wykonywałem tyle zajęć, że moi rodzice zastanawiali się, czy kiedykolwiek zatrzymam się w jednym miejscu. O większości z tych prac nie wspominam w swoim życiorysie, ponieważ albo zajmowałem się nimi przez krótki czas, albo okazywały się na tyle głupie, że zwyczajnie się ich wstydziłem. Nie chciałbyś pisać w swoim CV o sprzedawaniu mleka w proszku lub franczyzie serwisów telewizorów, prawda?

Każdą pracę, niezależnie od tego, czy ją kochałem czy nie, próbowałem usprawiedliwiać, przekonując samego siebie, że płacono mi, abym się uczył, i że każde doświadczenie okaże się dodatkową zaletą w momencie, kiedy zdam sobie sprawę z tego, kim chcę być, gdy „dorosnę”.

Zakładałem, że jeśli kiedykolwiek „dorosnę”, będę zarządzać własnym biznesem – to właśnie powtarzałem sobie każdego dnia. W rzeczywistości miałem równie wiele wątpliwości, co pewności siebie. Żywiłem jedynie nadzieję, że pewność siebie wygra z wątpliwościami i zaowocuje czymś dobrym.

Wszyscy pragniemy wykonywać wymarzoną pracę lub prowadzić własny biznes. Łatwo powiedzieć, trudniej zrobić. Potrzebujemy pracy, która opłaci nasze rachunki, dlatego nie możemy czekać i w nieskończoność poszukiwać idealnej sytuacji. Wszystko sprowadza się do jednego pytania: jaką pracę powinieneś wykonywać, skoro nie znalazłeś jeszcze tej wymarzonej?

Nie wszystkie sytuacje są takie same, ale dla świeżo upieczonych absolwentów, dla bezrobotnych, dla osób, które nie lubią swojej pracy, odpowiedź wydaje się prosta (a przynajmniej taka wydawała mi się, gdy kończyłem szkołę średnią): kontynuacja edukacji.

Nie tędy droga. Powrót do szkoły? Nie. Zdobycie tytułu magistra zarządzania? Nie!

Większość świeżo upieczonych absolwentów spędziła ostatnie cztery lata, opłacając czesne, aby zdobyć edukację. Teraz, gdy są absolwentami, nadszedł czas, aby to im zapłacono za naukę. A co, jeśli nie jesteś świeżo upieczonym absolwentem? Zastosuj tę samą logikę.”

Fragment pochodzi z książki „Jak grać żeby wygrać w biznesie”, której autorem jest Mark Cuban (miliarder, który rozpoczynał od sprzedawania worków na śmieci i mleka w proszku, chodząc od drzwi do drzwi).

Chcesz poznać dalszą część tej historii? Już niebawem na naszym blogu 🙂

rozwój osobisty i osiąganie celów

Dar czasu życia

20 kwietnia 2017

„Kto chwyta szanse, prędzej czy później osiąga swoje cele. Dobrze. Sukcesy osiągamy tylko dzięki pewnym czynom. Jasne. A czyny zdefiniowane są poprzez ich wyniki. Słusznie. A do wyników dochodzi się przez pracę. Z powyższym każdy się zgodzi. Tyle że ten sposób widzenia rzeczy jest bardzo pobieżny i z gruntu zły. Brakuje tu pewnego zasadniczego składnika!

Kiedy wykonujemy dobrze jakąś pracę, czyli czynność, to osiągamy w niej dobre wyniki. To też się zgadza. Pytanie tylko, kiedy osiągamy te wyniki?! Przecież to żadna sztuka naprawić po mistrzowsku auto, zostać słynnym pianistą, wylądować za życia na Marsie. Aby naprawić po mistrzowsku auto, potrzebowałbym tylko kilku lat. Aby zostać słynnym pianistą – tak ze 30 lat. A wylądować za życia na Marsie – no, na to potrzebowałbym ze 300 lat, tak myślę. Nie jest to żadne osiągnięcie, żaden wyczyn, to każdy potrafi! Wszystko jest możliwe i każdy potrafi wszystko – wszystko jest tylko pytaniem o czas… Pytanie o czas – właśnie.

„Każdy potrafi wszystko” – długo uważałem to powiedzenie za zwariowane. Każdy potrafi wszystko? Im jestem starszy, tym bardziej mnie ono jednak przekonuje. Każdy potrafi wszystko, tak, ale dopóki żyje. Bez tego tak zasadniczego a tak ograniczającego składnika – czasu – nic przeciwko temu powiedzeniu nie przemawia. Nie ma nierealnych celów, są tylko nierealne terminy. I nie jest to też kwestia pieniędzy, bo do ich zdobycia również potrzebny jest czas. Potrzebujecie miliona na ten projekt? Żaden problem, bo w ciągu kilkuset lat każdy to zrobi, naprawdę – każdy w takim czasie zbierze tyle pieniędzy. Większym wyczynem byłoby zebrać tyle w ciągu jednego miesiąca, nie mówiąc już o jednym dniu…

„Nie ma nierealnych celów, są tylko nierealne terminy.”

Wyniki nie zależą tylko od pracy. Chociaż większość pracobiorców opłacanych jest za pracę, a więc za to, że wykonują pracę, którą daje im pracodawca. Oto coś, o czym zapominają wszyscy: aby osiągnąć dobre wyniki, nie wystarczy wykonać coś dobrze. Wyniki, czyli prawdziwe osiągnięcia – to praca wykonana w określonym czasie.

Kiedy wyznaczam sobie jakiś cel, muszę podać też jakiś termin, w innym wypadku nie ma to sensu. Każdy cel – bez wyjątku – każdy cel jest limitowany w czasie, bo limitowane w czasie jest nasze życie. Czy w głowach członków naszego społeczeństwa jest na to miejsce? A gdzie tworzenie pewnej wartości – będącej naszym roszczeniem także w stosunku do czasu?

„A gdzie tworzenie pewnej wartości – będącej naszym roszczeniem także w stosunku do czasu?”

Pracobiorcy całymi dniami i godzinami piszą listy firmowe w różnych sprawach. Dlaczego? Ponieważ chcą to zrobić dobrze. Co nadzwyczajnego jest w tym, że ktoś napisze jeden tego rodzaju list w ciągu trzech długich dni? Ano – nie ma w tym nic dobrego, a tym bardziej nadzwyczajnego. Jest coś wręcz fatalnego, źle świadczącego o autorze i w ogóle tego listu nie trzeba czytać. Uczeń szkoły podstawowej, który napisze odpowiedni do swego wieku list w pięć minut, osiągnął w tym momencie więcej!

Oto każdej niedzieli ludzie w spokoju ducha, powoli myją ręcznie swoje samochody. Oto na lotniskach ludzie gapią się w powietrze, stojąc na ruchomym chodniku. Na Boga, czyż tym ludziom czas nie jest drogi? Czas ich życia? Czy ich życie nie jest dla nich nic warte? Ludzi z wigorem, temperamentem rozpoznacie po tym, że wchodzą i schodzą po ruchomych schodach, że idą po ruchomych chodnikach i stale coś robią, nawet wtedy, kiedy siedzą gdzieś i czekają – czy to w pociągu, czy to w poczekalni do lekarza.

Zatrzymać własny ruch do przodu – wyłącznie dlatego, że jadę na ruchomym chodniku – to można porównać z pasywnością, która paraliżuje nasze społeczeństwo. Zawsze, kiedy sądzimy, że jesteśmy „niesieni” przez społeczeństwo, kolektyw, gminę – w tym celu wystarczy się po prostu „nie wychylać” i robić to, co wszyscy – dopuszczamy się pasywnej postawy i zaprzestajemy naszych własnych usiłowań. Stajemy na ruchomym chodniku i rezygnujemy z odpowiedzialności za własny ruch do przodu – cokolwiek to znaczy, a także dosłownie. „Wstępujemy” do opiekuńczego państwa, godząc się na cały pakiet opieki socjalnej – i zwalamy na nie odpowiedzialność za wszystkie życiowe ryzyka. Związani jesteśmy z Agencją Pracy i pozwalamy, aby to ona odpowiadała za kształtowanie naszego życia zawodowego. Wiemy, że nasi pracodawcy opłacają nam różne kursy i treningi i pozwalamy, aby to nasz szef odpowiadał za nasze dalsze kształcenie i rozwój. Wiemy doskonale, że system szkolny opłacany jest z naszych podatków i godzimy się na to, aby ten tak niedoskonały twór był odpowiedzialny za kształcenie naszych dzieci i przygotowanie ich do życia. Zawsze są jacyś „inni”, którzy nas mają wspierać, nieść do przodu, wieźć itd. A przecież tymi, którzy na to czekają, zawsze jesteśmy właśnie „my”.

Większość ludzi nie dostrzega przede wszystkim w ogóle osi czasu. Tylko z tego powodu możliwe jest tworzenie stanowisk pracy, które polegają na nicnierobieniu. Na lotnisku w Monachium, już w strefie bezpieczeństwa, siedzi ośmiu mężczyzn z krwi i kości, których zadaniem jest wyłącznie patrzenie i pilnowanie, aby wszyscy przeszli przez tę strefę i nie zatrzymywali się, i aby nikt nie wracał. Wszyscy, jak wiadomo, przechodzą do hali wylotów. Ile czasu traci tych ośmiu ludzi! Każdego dnia, w każdej godzinie! Oni nie robią nic! Proste urządzenie techniczne, jakaś bramka z kołowrotkiem czy coś podobnego spełniłoby dokładnie to samo zadanie!

Dopóki istnieją takie stanowiska pracy, dopóty będą ludzie, którzy tracą godziny, lata swojego życia na coś takiego, a nam, jako społeczeństwu, nie będzie się dobrze wiodło. Gdyby przynajmniej byli to ludzie studiujący, którzy w czasie swojej pracy mogliby coś powtarzać, czegoś się uczyć… Może zarząd lotniska mógłby wykorzystać ich siłę roboczą choćby w ten sposób, aby posadzić ich za biurkiem i zlecić im przepisywanie tekstów, bo ja wiem… Ale ludzie, którzy zabijają czas – nie, na to po prostu nie mogę patrzeć. Robi mi się wręcz niedobrze, kiedy jestem skazany na konfrontację z czymś takim. Czy ci ludzie nie widzą, jak czas przecieka im przez palce i bezpowrotnie znika? Zawsze, kiedy o nich myślę, wydaje mi się, że muszę przedzierać się przez bagno martwego czasu, aby dobrnąć do jakiejś śluzy i wyminąć tych zombie.

„Czy ci ludzie nie widzą, jak czas przecieka im przez palce i bezpowrotnie znika?”

Przecież ja tylko przechodzę obok nich na lotnisku… A jeśli muszę iść do toalety i widzę siedzącego tam pana lub panią… dlaczego on czy ona nie robi choćby swetra na drutach? A obok stoi biedny talerzyk z paroma groszami.

Naprawdę nie chodzi mi o nieustanne tworzenie wartości dla zasady albo o maksymalne wykorzystanie każdej sekundy. Chodzi mi o pojedynczego człowieka, który może nawet czytać jakąś dobrą powieść! Ciągle się boję, że nasz rozum zapadnie na suchoty, jeśli nie będziemy go odpowiednio karmić.

Czas oczekiwania to czas martwy. Wiem, że czasem trzeba czekać całymi latami, aż coś zostanie skończone albo na nadejście właściwego czasu. Nie jestem w tym dobry. Jestem „stale za wcześnie”, takie mam wrażenie. Kiedyś, na przykład, napisałem książkę pod tytułem „Każdego dnia jest wyprzedaż” – poradnik na temat handlowania i targowania się. Opublikowałem tę książkę, jeszcze zanim weszła w życie ustawa o rabacie, bo nie mogłem już się tego doczekać. Książka sprzedawała się całkiem dobrze – i niesłychanie mnie to denerwowało, bo gdyby pojawiła się na rynku później, po wejściu ustawy, mogłaby się sprzedać w dwukrotnie albo nawet trzykrotnie wyższym nakładzie.

W taki sposób za wcześnie byłem już iks razy. Wolę rzucić się na coś natychmiast, niż czekać, aż nadejdzie odpowiedni czas i rzecz dojrzeje. Najważniejsze: działać! Właśnie dlatego, że nie znajduję w sobie cierpliwości, aby poczekać trzy dni, ciągle coś psuję. Nie jestem dobrym przykładem sztuki czekania na odpowiedni moment. Z drugiej jednak strony, w większości wypadków właśnie dzięki mojej niecierpliwości osiągnąłem tak wiele sukcesów – po prostu dlatego, że załatwiałem sprawy natychmiast, kiedy tylko się pojawiały, za jednym zamachem.

„Zły wynik, ale osiągnięty i zaprezentowany natychmiast, to dobry wynik.”

W swoim słynnym przemówieniu z 26 kwietnia 1997 roku ówczesny premier Niemiec Roman Herzog użył słowa Ruck dokładnie jeden raz. Słowa „szansa” użył natomiast siedem razy. Co nam po szansach, jeśli za jednym zamachem ich wszystkich – albo przynajmniej jednej – nie chwycisz? Słowo ruck oznacza po prostu „natychmiast, zaraz, teraz oddać coś, co jest jeszcze niekompletne, nieskończone”. Zły wynik, ale osiągnięty i zaprezentowany natychmiast, to dobry wynik. No, prawie…”

Fragment pochodzi z książki „Dzieci szczęścia”, której autorem jest Hermann Scherer.

rozwój osobisty i osiąganie celów

Życie i trzeci przyjaciel — Wyobraźnia

19 kwietnia 2017

„Ktoś ostatnio powiedział, że żyję w swoim świecie. Tak, żyję i z dnia na dzień jest on coraz piękniejszy i coraz bardziej mój.

Kiedyś straciłem pewnego przyjaciela, choć jako dziecko uwielbiałem się z nim bawić. Był bardzo kreatywny, pełen wiary i pasji, a przez to niczym nieograniczony. Jednak kiedy dorastaliśmy, usłyszałem od moich rodziców i otoczenia, że mam zejść na ziemię. Konsekwencją tego było to, że relacje z moim przyjacielem znacznie się pogorszyły.

Dałem sobie narzucić wolę i przekonanie innych, że on ma na mnie zły wpływ i że przez niego w przyszłości niczego nie osiągnę, choć doskonale wiedziałem, że dzięki tej znajomości już od podstawówki robiłem wiele dla siebie i dla innych. On napędzał mnie do działania i tworzenia, wspierania i poszukiwania rozwiązań, które mogą sprawić, że mój świat przyniesie odrobinę radości innym.

Dzięki niemu byłem przewodniczącym w szkole, udzielałem się w wielu przedsięwzięciach. Kierowałem różnymi projektami, wśród nich Młodzieżową Radą Miasta Wałbrzycha. Miałem możliwość jeszcze przed dwudziestką przemawiać do ponad tysiąca ludzi. Wszędzie, gdzie podejmowałem pracę, dawałem z siebie wszystko, wnosząc kreatywne pomysły i zaangażowanie, często nie bacząc na własne potrzeby.

Kiedy spoglądam wstecz, widzę, jak wiele zawdzięczam sobie, a przede wszystkim mojemu trzeciemu przyjacielowi. To moja Fantazja. Wyobraźnia. Tam spotykam się z chłopcem, z którym pogodziłem się po latach. Tak naprawdę trzeci przyjaciel nigdy mnie nie opuścił, bo przez 34 lata mojego życia wspierał mnie w każdej sekundzie. Negowałem to, co mi podsuwał, doprowadzając się do trudnej sytuacji zawodowej, finansowej i rodzinnej. Kiedy go nie słuchałem, traciłem wszystko, na co wiele lat pracowałem. Oddałem się rzeczywistości, bo tak było „doroślej” i poważniej. Po co marzyć? To bez sensu!

Tak wielu z nas porzuca swoje marzenia i chwile, w których oddaje się poszukiwaniu w sobie inspiracji na całe życie. Dajemy sobie wmówić, że to śmieszne i żałosne, bo marzenia się nie spełniają.

No tak. Gdzieś przeczytałem, że marzenia się nie spełniają, tylko marzenia się spełnia.

„Marzenia wydają się głupie tylko ludziom, którzy ich nie mają”. — Peter Reese

Słowa Petera Reese’a utkwiły mi w pamięci, a także stały się kluczem jedności z moim trzecim przyjacielem. I tak od kilku lat na nowo bawimy się w tworzenie i rozwijanie tego „innego” świata. Mojego (naszego) i na moich (naszych) zasadach. Wiem, jak za parę lat będzie wyglądało moje życie. Na powrót spełniam swoje marzenia i realizuję swoje pasje. Nauczyłem się wykorzystywać swój talent, a to sprawiło, że uwierzyłem w siebie i jestem sobą.

Oddawanie się marzeniom to najpiękniejszy element mojego życia. Mam pewność, że to, co powstanie w mojej głowie, już niebawem będę trzymał w ręce. Może ktoś nie wierzyć, ale nie dbam o to. Dzięki marzeniom powstały fundacja Bezpieczny Brzuszek i projekt Architekci Umysłu. Pomogłem wielu osobom w tworzeniu ich biznesu lub stawianiu go na nogi, bo stracili wiarę. Każdego dnia w mojej wyobraźni powstają nowe obrazy, pomysły i plany. Jestem otwarty i za każdym razem dziękuję za nową moc, którą otrzymuję.

Dzięki marzeniom można zmieniać siebie, swój świat, ale również życie innych ludzi. Jeśli to szalone, to kompletnie się tym nie przejmuję, bo tylko szaleni zmieniają ten świat. A ja nie mam ograniczeń, a jedynie wielką chęć transformacji mojego życia, z którego skorzystają inni ludzie.

Jeśli czytasz dalej, to chcę Ci powiedzieć: nie marnuj czasu. Nie wstydź się swoich marzeń. Podsycaj ogień, który się w Tobie tli, aby powstał płomień, który porwie Cię do życia. Wspieraj go doznaniami, emocjami, uczuciami, zapachami, dotykiem, smakiem, dźwiękiem lub ciszą. Buduj w sobie poczucie, że dojdziesz tam, gdzie chcesz. Będzie tak od dnia, w którym na nowo polubisz swojego przyjaciela i swoje marzenia. Pokochaj je i uwierz w nie.

Dziś, po kilku miesiącach marzeń o własnej gazecie, układania w głowie wszystkich elementów i faktów, przyszła niespodziewana wiadomość. Wiedziałem, jak moja gazeta ma wyglądać, co ma w niej być, przeglądałem w wyobraźni wszystkie strony pierwszego numeru. Widziałem piękne zdjęcia i czytałem teksty autorstwa ludzi, którzy wspierali mnie przez lata. Brakowało mi tylko odpowiedzi na pytanie: „JAK?”. „Jak” przyszło samo. Jeśli w coś mocno wierzysz, a podpowiedziała Ci to Twoja wyobraźnia, to nie musisz od razu wiedzieć „jak”. Do mnie po latach odezwał się kolega, któremu opowiedziałem o moim kolejnym pomyśle. Powiedział, że wchodzi w to. Zdziwiłem się, a wówczas on powiedział, że jest redaktorem jednego z największych czasopism w Polsce. Pisząc to, jeszcze jestem podekscytowany. Zapamiętam ten dzień jako dzień, w którym znów „jak” przyszło samo.

Mój przyjaciel nazywa się Fantazja. To dzięki niemu mam wszystko, czego mi trzeba, aby być szczęśliwym w moim własnym świecie.”

Fragment pochodzi z książki „Życie i 101 przyjaciół”, której autorem jest Krzysztof Liegmann.

Różności

W ten świąteczny czas…

16 kwietnia 2017

W ten świąteczny czas...

Nadszedł ten moment. Ten świąteczny moment, kiedy z radością zasiądziemy przy stole wspólnie z najbliższymi nam osobami.

Z tej okazji życzymy Ci, aby te Święta upłynęły Ci w ciepłej, rodzinnej atmosferze. Niech będą niezapomnianymi chwilami, do których chętnie będziesz wracać myślami 🙂

Życzymy Ci również pozytywnego naładowania energią i powrót do nas z jeszcze większą motywacją!

Wesołych Świąt!

inne

Koncepcja sześciu smaków w ajurwedzie

13 kwietnia 2017

„Przyglądając się bliżej kwestii smaków, można zauważyć, że ich wpływ na ludzki organizm jest ogromny.

Abstrahując od nauk ajurwedy, każdy po zjedzeniu czegoś słodkiego (zmysłowo rozpływająca się czekolada z dużymi kawałkami orzechów, kusząca i aromatyczna tarta cytrynowa) odczuwa chwilę przyjemności, zapomnienia i rozluźnienia. Gdy jednak do naszych ust dostanie się ostra zupa z kawałkami chili, od razu czujemy, że nasz zmęczony umysł i ciało zaczynają lekko ożywać.

Bez względu na to, co udaje nam się zarejestrować, pożywienie, a dokładniej mówiąc‚ jego smaki, wywołuje pewien efekt w naszym ciele i umyśle.

Rozsądna ilość smaku słodkiego działa łagodząco na umysł i nerwy oraz bierze udział w budowaniu tkanek ciała; smak słony nawilża tkanki, podkreśla smak danej potrawy oraz wzmaga trawienie; smak kwaśny pobudza apetyt i rozgrzewa organizm; smak ostry wspomaga spalanie tkanki tłuszczowej oraz pobudza trawienie; smak gorzki jest przydatny, gdy chcemy oczyścić organizm z toksyn (większość ziół ma m.in. smak gorzki); smak cierpki oczyszcza krew oraz ma właściwości lecznicze.

Każdy ze smaków stosowany z umiarem będzie działał pozytywnie na ludzki organizm. Stosowany w nadmiarze będzie nadmiernie stymulował daną doszę‚ doprowadzając do jej zaburzenia.

Partap Chauhan podkreśla w swojej książce Eternal Health. The Essence of Ayurveda, że o ile znajomość koncepcji trzech dosz jest konieczna do postawienia dobrej diagnozy, o tyle zrozumienie koncepcji sześciu smaków jest konieczne, by wyleczyć dane zaburzenia. Ale nawet nie będąc lekarzem ajurwedyjskim, będziemy w stanie pomóc sobie w prostych dolegliwościach‚ które nas dopadają każdego dnia‚ jeśli poświęcimy odrobinę czasu na zaznajomienie się ze smakami oraz tym‚ w jaki sposób oddziałują na ludzki organizm — to one najmocniej stymulują dosze.

Najlepszym smakiem równoważącym dla doszy vata jest słony, ze względu na mocne właściwości nawilżające, rozgrzewające oraz naturalną ciężkość. Kolejne równoważące dla vaty smaki to kwaśny oraz słodki. Kwaśny będzie rozgrzewał oraz dodatkowo nawilżał, co jest bardzo przydatne w przypadku suchości vaty. Słodki w niewielkim stopniu nawilża oraz zwiększa właściwości ciężkości. Dla gorącej i lekkiej pitty najlepsze będzie pożywienie o smaku cierpkim, ponieważ smak ten niesie ze sobą jakość mocnego wychłodzenia, osuszenia oraz ciężkości. Korzystny jest także smak słodki, który zwiększa ciężkość i wychłodzenie, oraz smak gorzki, który również ma zimną i osuszającą naturę. Najmocniej działającym smakiem na doszę kapha jest ostry, ze względu na dużą ilość żywiołu ognia i powietrza, których zdecydowanie brak u kaphy. Właśnie dlatego gorąco i mocne osuszenie jest tym, co najmocniej redukuje kapha. Średnie działanie w przypadku tej doszy ma smak gorzki, ponieważ osusza i przyczynia się do zwiększenia lekkości ciała, oraz smak cierpki‚ który ze względu na swoją ściągającą naturę sprzyja zmniejszeniu masy tkanek.

Rasa

Rasa to smak. Pierwszy kontakt pożywienia z naszym językiem to właśnie rasa. Smak, który odczuwamy w jamie ustnej‚ jest wzmagany przez obecność śliny. W mniej lub bardziej subtelny sposób możemy wyczuć sześć smaków: słodki, słony, kwaśny, ostry, gorzki oraz cierpki. Każdy smak ze względu na obecność żywiołów wpływa na dosze, zmniejszając lub zwiększając ich poziom w naszym ciele. (…)

Smak słodki (madhura)

Na smak słodki składają się elementy wody i ziemi, co czyni go najcięższym ze smaków. Słodki ma zimne virya, co oznacza, że wkrótce po zjedzeniu czegoś słodkiego poczujemy działanie wychładzające na organizm, a przy tym spowalniające trawienie. Słodki vipaka oznacza, że na dłuższą metę właściwości słodkiego będą spotęgowane. Ze względu na swoje właściwości słodki wpływa pozytywnie na dosze vata oraz pitta, natomiast znacznie podnosi poziom kapha. Pobudza rozwój tkanek w ciele (dhatu), a także — dzięki zwiększaniu jakości wilgoci — nawilża i ujędrnia skórę i włosy, oczy, nos oraz gardło‚ wpływając tym samym na poprawę stanu skóry, nawilżenia włosów oraz „zmiękczenia” głosu. (…)

Smak słony

Smak słony powstaje poprzez wzajemne pomieszanie się elementów wody i ognia. Element ognia wpływa na rozgrzewające virya, przez co wspomaga proces trawienia. Natomiast element wody odpowiedzialny jest za nawilżający charakter smaku słonego. Vipaka tego smaku to słodki, co oznacza, że pokarmy kwaśne po strawieniu są mocno nawilżające oraz równoważące pod względem właściwości gorący – zimny oraz lekki – ciężki.

Stosowanie słonego smaku z umiarem nawilża tkanki ciała, utrzymuje równowagę wodno-elektrolitową w organizmie oraz zmniejsza skurcze i ból okrężnicy. Sól również zwiększa wydzielanie śliny, podnosi walory smakowe potrawy, wspomaga trawienie, wchłanianie oraz eliminację elementów odpadowych z organizmu. Ponadto zmniejsza sztywność i działa przeczyszczająco. (…)

Smak kwaśny

Smak kwaśny jest połączeniem żywiołu ziemi i ognia. Rozgrzewające virya oznacza, że pierwszym wrażeniem po spożyciu smaku kwaśnego jest uczucie ciepła. Kwaśny vipaka odnosi się do przedłużenia wrażenia rozgrzania ciała, wzmożenia wilgoci oraz ciężkości.

Umiarkowana ilość tego smaku wpływa pozytywnie na wzmocnienie apetytu, ilość wydzielanej śliny oraz poprawę trawienia. Kwaśny pobudza perystaltykę jelit, nawilża pokarm oraz pomaga w prawidłowym wchłanianiu składników odżywczych z pożywienia, zwłaszcza żelaza. Ponadto uwydatnia smak potrawy, działa odświeżająco, zwiększa pragnienie‚ jak również zwiększa ilość tkanek w ciele, wzmacnia serce i stymuluje umysł. (…)

Smak ostry

Smak ostry powstaje z połączenia dwóch lekkich żywiołów: powietrza oraz ognia. Jest najgorętszym ze smaków oraz najmocniej stymuluje trawienie, zwiększając agni (ogień trawienny). Ostry vipaka oznacza, że na długo po spożyciu pokarmów o smaku ostrym smak ten nadal wpływa na nas rozgrzewająco, osuszając i nadając lekkość (dlatego smak ten mocno podrażnia doszę vata, za to doskonale równoważy doszę kapha). Z drugiej strony — jeśli zrównoważy się smak ostry smakiem o działaniu nawilżającym‚ np. kwaśnym, słodkim lub słonym‚ wtedy idealnie rozgrzewa on osoby typu vata, nie dopuszczając do nadmiernego wysuszenia i pobudzenia umysłowego. (…)

Smak gorzki

Smak gorzki jest połączeniem żywiołu powietrza i eteru. Uważany jest za najlżejszy i najbardziej wychładzający smak. Jego vipaka jest ostry, co oznacza‚ że ostatecznie spożycie pokarmów o dominującym smaku gorzkim będzie miało działanie osuszające i redukujące masę ciała. Dzięki tym właściwościom smak ten zalecany jest dla zrównoważenia doszy kapha. Z drugiej strony — ochłodzenie‚ jakie daje smak gorzki‚ oraz suchość dobrze wpływają na doszę pitta.

Gorzki jest smakiem mało znanym w naszej (zachodniej) kuchni i mało lubianym. Jednak ze względu na swoje właściwości powinien znaleźć się w każdej kuchni. Jak podaje Caraka sanhita‚ smak gorzki ma działanie oczyszczające organizm z toksyn, antybakteryjne i bakteriobójcze. Najlepiej pośród smaków łagodzi podrażnienia i stany zapalne skóry, sprawiając‚ że skóra staje się jędrna, zaspokaja pragnienie, zmniejsza gorączkę oraz usuwa nadmiar wody z organizmu. (…)

Smak cierpki

Smak cierpki powstaje z żywiołów ziemi i powietrza. Poprzez mocne działanie osuszające, a zarazem wychładzające nie nadaje się dla osób z przewagą doszy vata. Natomiast pozytywnie schładza rozgrzaną doszę pitta i osusza wilgotną doszę kapha. Energia smaku cierpkiego jest wychładzająca, co oznacza, że gdy zjemy go za dużo, to wpłynie on hamująco na trawienie. Podobnie jak smaki ostry i gorzki, smak cierpki również ma ostry vipaka, co oznacza, że długoterminowym działaniem smaku cierpkiego będzie osuszenie organizmu z nadmiaru wilgoci.

Cierpki, podobnie jak gorzki, również nie należy do lubianych smaków. W odpowiedniej ilości pomaga jednak oczyścić krew, delikatnie stymuluje trawienie oraz dzięki właściwościom osuszającym i ściągającym pomaga w przypadku biegunek, nadmiernego pocenia się oraz krwawienia. Dodatkowo w ziołolecznictwie stosowany jest przy leczeniu trudno gojących się ran, skaleczeń oraz kontuzji. Istnieje wiele ziół cierpkich w smaku‚ np.: bazylia, rozmaryn, pokrzywa, ogórecznik, krwawnik. (…)”

Fragment pochodzi z książki „Ajurweda w praktyce” (Agnieszka Wielobób, Maciej Wielobób).

rozwój osobisty i osiąganie celów

Wyobraź sobie, że nie żyjesz

11 kwietnia 2017

„Nic nie jest tak pewne, jak to, że nadejdzie ostatnia chwila. Trafi nas szlag albo piorun, albo doniczka z 15. piętra spadnie nam na głowę. Pożre nas niedźwiedź albo rak, utoniemy, udusimy się, zamarzniemy, umrzemy z głodu, z pragnienia, spalimy się albo zostaniemy zastrzeleni przez szaleńca. Przepuszczą nas przez magiel, uduszą, zatłuką. Byk weźmie nas na rogi, pijany dorożkarz zmiecie z drogi, w dodatku z bułką na śniadanie w ręku. Przez 25 lat będziemy nędznie zdychać. Podróż życia kończy się śmiercią.

„Podróż życia kończy się śmiercią.”

Statystyka przewidywanej długości życia też jest zwodniczą nadzieją – mamy złudzenia co do faktu, że możemy umrzeć dziś. Jak chcemy wypatrywać kostuchy z kosą? Czy ona jest dobra, czy zła, czy jaka? W tutejszym świecie zdania na ten temat są podzielone. Są tacy, którzy twierdzą, że nie może być ani zła, ani dobra. Inni mówią, że owo „zgaśnięcie” jest całkowitym odcięciem tego, co obecne i przyszłe, co oznacza worst case i blady strach.

Są tacy, którzy mówią, że śmierć jest błogosławieństwem, bo byłoby śmiertelnie nudno żyć wiecznie.

Jeśli umiera ktoś, kogo znamy, jest nam żal. Nie zobaczy już słońca, nie poczuje zapachu chleba w tosterze. Koniec wszystkich dobrych rzeczy w życiu jest z pewnością powodem do smutku. Chcemy więcej i więcej wszystkiego, co tak w życiu cenimy. Czy to jednak wystarcza, aby wyjaśnić ogrom strachu, który ludzie odczuwają przed śmiercią?

Myśl, że świat bez nas będzie trwał dalej, jest trudna do zniesienia. Właściwie to zabawne, bo przecież akceptujemy, że istniał jakiś czas przed naszym przyjściem na świat.

Śmierć wydaje się nam czymś niewyobrażalnym. Nie jest to jednak do końca prawda. Z wewnętrznej perspektywy nie możemy sobie wyobrazić śmierci; nie możemy poczuć, jak to jest być kompletnie nieświadomym. Koniec nie jest jednak czymś kompletnie nie do pomyślenia. Chcąc wyobrazić sobie własne nieistnienie, możemy wybrać perspektywę zewnętrzną i w ten sposób przeżyć własny pogrzeb – oglądając jego uczestników. Oczywiście żyjemy z tą myślą, ale nie stanowi ona dla nas problemu, podobnie jak świadomość tego, że kiedyś zabraknie nam świadomości.

Wyobraźcie więc sobie Wasze ciało, w którym zgasło wszelkie odczuwanie. Prowadzi to natychmiast do uznania dualizmu ciała i duszy. Pamiętacie reklamę zajączków Duracell? Jak bateria jest w środku, zajączek bębni, jak nie – koniec bębnienia. Jeśli posiadamy nieśmiertelną duszę i śmiertelne ciało, to jesteśmy niczym ten zając z pojemnikiem na baterie. Można pomyśleć, jakie byłoby życie po śmierci: stary zając z nową baterią? Nowy zając ze starą baterią? Zając bez baterii? Wszystko jest możliwe, jeśli tylko da się wymienić baterię (dlatego iPhone jest wyjątkowo złym przykładem).

Jeśli nasz duch miałby być związany z fizycznymi procesami w naszym organizmie, to rzecz robi się skomplikowana. Jeśli bowiem baterie wbudowane są na stałe, to raz i kiedy tylko zając przestanie bębnić – koniec. Nic w zającu nie skłoni go do bębnienia. Lecimy na śmietnik.

Moglibyśmy spróbować jednak zostać w tej bawialni, aż baterie zostaną kiedyś naładowane. Może się to stać rzeczywistością; od 30 lat Amerykanie zamrażają się – po śmierci oczywiście… – w przekonaniu, iż technika i nauka pójdą tak daleko, że możliwe będzie przywrócenie do życia. Inni z kolei gorączkowo śledzą badania prowadzone nad meksykańską jaszczurką zwaną aksolotlem, która ma niezwykłe właściwości: jej młode egzemplarze mogą odtwarzać utracone kończyny i organy ciała w wypadku ich straty. Kiedy mechanizm wyjaśniający to zjawisko zostanie ujawniony, może będziemy mogli regenerować nasze ciała i usuwać skutki nawet ciężkich zranień, włącznie z paraplegią, czyli porażeniem poprzecznym, prowadzącym do całkowitego paraliżu. Może nawet uporamy się ze śmiercią. Są tacy, którzy wierzą, że dzięki postępowi technologii informatycznej będzie można naszego ducha kiedyś „osadzić” w maszynie… Ja w każdym razie nie uważam, że przezwyciężenie przez ludzkość śmierci jest niemożliwe. Oto nasza wieczna nadzieja! Raj zmarłych jest w głowach żyjących!

„Raj zmarłych jest w głowach żyjących.”

Dążenie do nieśmiertelności jest tak nierozerwalnie związane z człowiekiem, jak strach przed nicością. Każde pokolenie wypracowuje własne, zgodne z aktualną modą środki kulturalne w celu prezentacji owej nadziei. Przedstawienie wniebowstąpienia Chrystusa, ponownych narodzin duchów niemogących zaznać spokoju albo właśnie świat wysokich technologii. Pewni tego wszystkiego być jednak nie możemy. Nadzieja ta była jednak napędem dla wszystkich religii w historii ludzkości.

Trudno stwierdzić, czy nasze dusze są nieodłączną częścią ciała, czy też wolnym bytem. Zebrane dotychczas dane wskazują na to, że nasze życie przed śmiercią bardzo zależne jest od tego, co dzieje się w naszym systemie nerwowym. Jeśli nie jesteśmy religijni, a mamy, lub sądzimy, że mieliśmy, kontakty z duchami zmarłych, to nadal nie ma jednak dotąd oczywistego dowodu, który pozwoliłby na stwierdzenie faktu istnienia życia po śmierci.

„Ale – z pewnością jest życie przed śmiercią!”

Czy to jednak wystarczy, aby wierzyć w coś dokładnie odwrotnego – że potem nie ma życia? Na to pytanie musicie sami sobie odpowiedzieć. Czasami dziwię się tylko, że większość ludzi przyjmuje fakt istnienia życia po śmierci za tak oczywisty. Świadczy o tym przynajmniej ich stosunek do obecnego życia – przed śmiercią. Jeśli życie miałoby rozciągnąć się po śmierci w bliżej nieokreślonym czasie, to życie przed śmiercią nie wydaje się być takie pilne – i istotne. Ale – z pewnością jest życie przed śmiercią!”

Fragment pochodzi z książki „Dzieci szczęścia”, której autorem jest Hermann Scherer.

rozwój osobisty i osiąganie celów

Martwe konie

5 kwietnia 2017

„Nie potępiajcie mnie. Każdy z nas ma swoje pierwsze życie. Ja mam swoje, z którym się szarpię, Wy macie swoje. U każdego jest inaczej. Niektórzy cenią najwyżej sukces finansowy, dla innych zasadnicze znaczenie ma władza, dla jeszcze innych znowu seks, uznanie, jakieś dzieło, nad którym pracują. Każdy jednak ma w życiu coś, przy czym ma gęsią skórkę, coś, przy czym czuje, że naprawdę żyje. I o to właśnie chodzi. Nie o to, aby dać życiu więcej dni, tylko dniom – więcej życia. Wartość życia nie jest mierzona jak największą liczbą oddechów, tylko tymi chwilami, w których właśnie brakuje nam tchu.

Jeżeli coś się dla was naprawdę liczy, to ile jesteście w stanie dla tego czegoś poświęcić czy zaryzykować? Droga, którą przebyliśmy, już nie istnieje. Skąd wiecie, że zmierzacie we właściwym kierunku? Jedno jest pewne: w tej ostatniej godzinie, jeśli będzie nam dane przeżyć ją świadomie, nie będziemy denerwować się z powodu tego, co nam nie wyszło, nie udało się, lecz będziemy żałować tego, na co się nie odważyliśmy. Nie ma dla mnie niczego bardziej godnego pożałowania, niż uczucie typu: „Ach, że też tego nie spróbowałem, nie zjadłem, nie zrobiłem etc.!” w owej chwili oglądania się za siebie, na bezpowrotnie minione lata i dni. Jestem pewien, że prędzej czy później coś takiego przeżyję, bo przegapiłem niejedną chwilę, w której powinienem był otworzyć oczy na szansę.

„Nie chodzi o to, aby dać życiu więcej dni, tylko dniom – więcej życia.”

No risk, no fun, no life (Bez ryzyka nie ma zabawy, ani życia). Lecz nasz problem polega na tym, że chcemy, aby risk wynosiło zero, a fun – sto, a przecież potrzebujemy i tego, i tego: maksymalnego ryzyka i maksymalnej życiowej frajdy. Musimy więc na jedną kartę położyć wszystko – także nasze życie. Gdybyśmy dokładnie wiedzieli, czego chcemy, to zrobilibyśmy to, ale my jesteśmy w stanie permanentnego poplątania, rozproszenia czy też jak to nazwać. Wynika to stąd, że droga prowadząca do celu nigdy nie jest prosta. W dodatku leży na niej mnóstwo kamieni i to one chcą nas sprawdzić, pytając: „Czy naprawdę tego chcesz? Jeśli tak, to sprzątnij nas! Usuń z drogi!”. A na poboczu owej życiowej drogi leżą oferty specjalne naszego życia, wyjątkowe promocje. One szarpią nas także, kiedy próbujemy iść prosto, zachęcają, jak mogą: „Weź lepiej mnie!” – bo przecież tańsze, łatwiejsze.

I tak idzie człowiek, który czegoś chce: na przykład przedsiębiorca. O, będzie ciężko. Nie ma przecież nikogo, kto pokazałby takiemu biedakowi właściwą drogę; w Niemczech nie ma też szkoły, która kształci kogoś w kierunku „bycia przedsiębiorcą”. Najpierw próbuje więc on swoich sił w ubezpieczeniach. Wreszcie potrzebuje także jakiegoś know-how, klientów i kapitału do założenia własnej firmy. Rusza więc w drogę, tylko że wszędzie leżą kamienie. Ciężko. Innym sprzedaż idzie lepiej. Nasz przedsiębiorca nie może wystartować i zaczynają go ogarniać wątpliwości. Kto właściwie powiedział, że to jest dobra droga? Może, mówiąc w przenośni, drabina stoi przy niewłaściwym drzewie? Tak sobie myśli ów przedsiębiorca i słyszy gdzieś ofertę pracy jako doradca finansowy. Brzmi dobrze. Wypowiada więc pracę tutaj i wysyła tam swój list motywacyjny, ale tam też są kamienie. Kolejne przystanki na jego drodze: Tupperware, potem Herbalife. Wszystko cudowne przedsięwzięcia, ale on biega od jednej oferty specjalnej do drugiej, bo wszędzie leżą te kamienie, a on ich nie chce! Trzeba je sprzątnąć z drogi. A właśnie z kamieni, które ktoś nam rzuca pod nogi, albo które po prostu na tej drodze ot, tak, leżą, można zbudować coś pięknego; coś, co ma przyszłość. Superoferty są tanie, ale do niczego się nie nadają. To tak, jakbyście znaleźli promocję w supermarkecie, gdzie coś będzie o 5 centów tańsze, ale trzeba tam jechać dobre 20 kilometrów! Superoferty, promocje są właśnie po to, aby odwrócić naszą uwagę od właściwej drogi, aby nas uwieść i nabrać, że możemy dostać więcej, niż będziemy mogli wziąć. Więcej niż potrzebujemy. Wiem to aż nadto dobrze, w końcu zajmowałem się długo handlem detalicznym.

„Może drabina stoi przy niewłaściwym drzewie.”

Jest takie słynne powiedzenie Indian Dakota: „Jeśli stwierdzisz, że jedziesz na martwym koniu, to zsiądź czym prędzej!”. Wiele osób powtarza często to, co opisałem – ale zupełnie źle to rozumie. Traktuje jako wymówkę, aby nie mieć skrupułów, dać się skusić życiowej superofercie, porzucić raz obraną drogę, zamiast iść nią konsekwentnie do końca, tak jak zamierzaliśmy.

Tak, nie jest łatwo być przedsiębiorcą. Kiedyś ten koń, na którym jedziecie, może okazać się martwy. Ale co dokładnie jest najtrudniejsze? Martwy koń? Długa i ciężka droga? A może jej kolejny zakręt? I właściwie, skąd wiadomo, że koń jest martwy?

„Koło Fortu Defiance, zaraz obok Window Rock, mój koń padł. I co wtedy?”

Spróbowałem wyobrazić sobie, że jestem kowbojem na Dzikim Zachodzie i jadę konno do Santa Fe. Koło Fortu Defiance, zaraz obok Window Rock, mój koń padł. I co wtedy? Przecież ciągle mam zamiar dostać się do Santa Fe! Nie będę zmieniał celu podróży tylko dlatego, że padł mi koń! Ani wracał! Zmieniam więc w forcie konia – ale nie cel podróży! Nie zmieniam i nie rezygnuję z moich oczekiwań, nie zmieniam celu – zmieniam tylko strategię!”

Fragment pochodzi z książki „Dzieci szczęścia”, której autorem jest Hermann Scherer.

finanse i inwestowanie

Akurat tyle pieniędzy, żeby nic nie zostawało

4 kwietnia 2017

„Być może znajdujesz się na Poziomie Czerwonym, bo Twoje życie kręci się wokół Twojej pracy albo firmy, a nie wokół własnych finansów i własnego dobrobytu. Być może znajdujesz się tu, bo nawykowo wydajesz wszystko, co zarobisz, albo zamrażasz swoje pieniądze w inwestycjach i nie masz okazji poczuć flow pieniędzy. Być może znajdujesz się tu, bo pomagają Ci rodzice albo współmałżonek. A może dlatego, że masz niezbyt dobrze płatną pracę i nie wiesz, jak zarobić więcej.

Bez względu jednak na Twoją sytuację czy wiek, bez względu na to, czy Twoje przedsiębiorstwo odnosi sukces czy nie, słowem, bez względu na powód, dla którego znajdujesz się na Poziomie Czerwonym, jesteś Ocalałym, ponieważ wszystkie pieniądze przeznaczasz na przetrwanie, a nie na inwestycje, lub na grę pozorów, gdzie pokazujesz innym, że na coś Cię stać (nawet jeśli jest inaczej).

Już nie toniesz, ale pływasz w miejscu. Instalacja jest drożna, kran jest odkręcony, ale nie ma wtyczki abyś mógł się do tej instalacji podłączyć. Masz akurat tyle, żeby starczyło Ci na rachunki, może nawet na odrobinę luksusu czy lekką nadwyżkę finansową; to jednak nie pozwala Ci zbudować bogactwa, natomiast może wywołać u Ciebie rozproszenie. W efekcie masz poczucie, że możesz „iść na całość” i zainwestować na giełdzie, w nieruchomości czy w idee — jednak bez względu na to, jak często będziesz próbować robić to na tym poziomie, wrócisz zawsze do zera, do punktu wyjścia, czyli nic Ci nie zostaje.

Nie ma nic złego w inwestowaniu w swoje pomysły, biznes, akcje czy nieruchomości, ale na Poziomie Czerwonym działanie takie nie przynosi trwałych efektów. Kiedy żyje się z tygodnia na tydzień, podejmuje się wyłącznie krótkoterminowe decyzje. To zaś może wywoływać frustrację i poczucie bezradności, bo człowiek nie jest w stanie pójść dalej.

Dlatego właśnie na Poziomie Czerwonym pojawia się poczucie ulgi i zrezygnowania. Jak wspominałem wcześniej, pozostawanie na tym poziomie przypomina skakanie na trampolinie. Możesz co prawda podskoczyć wyżej — czasem nawet bardzo wysoko — ale nigdy nie zostaniesz na górze; zawsze spadniesz do punktu wyjścia. Aby przenieść się na Poziom Pomarańczowy i wyżej — aby naprawdę zbudować bogactwo — nie możesz podskakiwać jak na trampolinie, tylko musisz się wspinać. W tym celu potrzebne Ci to, czego potrzebuje każdy budowlaniec: stopnie drabiny.

Prawda jest taka, że od miliona dolarów dzieli Cię teraz tylko dziesięć stopni. Wiem, bo sam je pokonałem. Korzystając ze swojego geniuszu, możesz pokonać te dziesięć stopni wiodących na górę Latarni Bogactwa. Skoro wyszedłeś już z Poziomu Podczerwonego, wydobyłeś się z podpiwniczenia, to możesz wejść na pierwszy ze stopni wiodących na szczyt.”

Fragment pochodzi z książki „Strategia Milionera” Rogera Jamesa Hamiltona.

e-biznes i sprzedaż

Kapitan statku wie, co robić, kiedy jego statek tonie!

30 marca 2017

„Budujesz własną firmę, która zyskuje status twojego kolejnego dziecka? A może zamierzasz ją dopiero założyć i rozwijać, by prosperowała przez lata? Zaczynasz o niej myśleć jak Golum z „Władcy pierścienia” Tolkiena – firma staje się twoim skarbem jak pierścień dla Goluma? A widmo jej utraty napawa smutkiem, lękiem lub złością?

Jeśli tak, uważaj, najprawdopodobniej budujesz firmę, która stała się twoją pasją. Zdziwiony? Bo przecież nie budowałeś firmy opartej na pasji. No tak, lecz pamiętaj, że możemy tworzyć firmy oparte na naszych pasjach, ale również sama firma może się nią stać kiedy budujemy ją, rozwijamy i doglądamy.

Niezależnie od tego, czy twoja firma stała się twoja pasją, czy była budowana na pasji, ważne jest to, że obydwu sytuacjach wstępujesz na niebezpieczną drogę. Wszystko będzie dobrze póki kondycja twoja i twojej firmy będzie dobra. Ale mam złą wiadomość. Ten stan nie będzie trwał wiecznie!. Co więcej im bardziej emocjonalnie związany jesteś ze swoja firmą, tym większe prawdopodobieństwo, że szybciej jej spektakularny koniec nastąpi.

Dlaczego? Zacznijmy od tego, że im bardziej zależy ci na firmie tym z czasem coraz trudniej podejmować Ci decyzję o potrzebnych czasem gruntownych zmianach dotyczących dalszego rozwoju firmy. Co więcej masz coraz większą świadomość, że w tak zmieniającej się sytuacji jaką mamy teraz na rynku, każda duża zmiana w mikro czy małej firmie wiąże się z dużym ryzykiem, często utratą płynności finansowej. Zaś lęk przed ryzykiem szybko potrafi doprowadzić do ograniczania możliwości rozwoju firmy i wykorzystywania nadarzających się okazji. Zaczynasz zamykać firmę w swojej strefie komfortu i skazujesz ją w ten sposób na powolny upadek.

Z drugiej strony patrząc, to emocjonalne przywiązanie do firmy sprawia, że przedsiębiorcy nie widzą tego, że ich firma tonie. Często spotykam się z tym, że nawet patrząc na twarde dane, przedsiębiorcy zaprzeczają faktom i nie przyjmują do wiadomości jednej prostej rzeczy – „Czas opuścić pokład”, zająć się ratowaniem tego co się da uratować i… i czas budować kolejny statek!

Bowiem firmy nie są wieczne, niektóre przeżyją rok inne i 80, jednak z reguły rzadko kiedy pierwsza czy druga firma staje się tą wieloletnią. Jednak najważniejsza jest nie firma i to czy ona przetrwa ale Ty! Ty jako przedsiębiorca, człowiek który wie, że firmy mogą upadać i bankrutować, że jest to naturalne zjawisko występujące w przyrodzie. Jeśli jednak nie odejdziesz do tego zjawiska właściwie, firma może pociągnąć na dno Ciebie. Jeśli to zrobi (a gdy jesteś mocno emocjonalnie z firmą związany zwiększasz tego prawdopodobieństwo) nie zbuduje on kolejnej firmy!

Dlatego z mojej perspektywy przedsiębiorcy jeśli już coś ma się stać moją pasją to biznes sam w sobie lecz nie pojedyncza firma. Wtedy jako przedsiębiorcy nie grozi mi upadek a jedynie firmom jakie tworzę, a przez to mam czas na naukę, eksperymentowanie i budowanie firmy, która faktycznie rozwinie się i albo będzie firmą wieloletnią albo firmą, którą będę mogła sprzedać. – Wybór będzie należał do mnie!”

Autorką tego artykułu jest Anna Kupisz-Cichosz (autorka książki „Moja Pasja Moją Firmą”).

rozwój osobisty i osiąganie celów

Nie jesteś swoją emocją

29 marca 2017

Ile razy mówiłeś sobie lub nawet głośno „jestem smutny”, „jestem zmęczony”, „jestem beznadziejny”?

Co się wtedy dzieje? Czy powiedzenie czegoś takiego pomaga Ci w życiu, czy raczej jeszcze bardziej ciągnie Cię w dół? Nie czujesz się wtedy jak w „spirali śmierci”, która nakręca się coraz szybciej, coraz mocniej Cię dołuje i nie widzisz już szansy na pozytywne wyjście z sytuacji?

Ile czasu potrzebujesz, żeby znów odzyskać stabilność, spojrzeć optymistyczniej na świat i zacząć coś robić? Ile czasu BEZPOWROTNIE TRACISZ, działając w ten sposób?

No dobrze… Tylko jak obydwoje wiemy, Ty i ja, to tak naprawdę nie chcesz się tak zachowywać. To się dzieje samo, automatycznie, bezrefleksyjnie. Co więc możesz zrobić, żeby przestać się nakręcać negatywnymi emocjami i bardziej pozytywnie patrzeć w przyszłość?

Po pierwsze dobrze by było, gdybyś sobie uświadomił, że Ty nie jesteś swoją emocją. Emocja jest wytworem myśli. Gdy pojawia Ci się w głowie negatywna myśl, to za nią idzie emocja, którą uznajesz za nieprzyjemną. Jednak Ty jako osoba nie możesz się utożsamiać z tą emocją. Zauważ, że ona istnieje gdzieś w Tobie, ale nie jest Tobą.

Uświadomienie sobie tego faktu jest bardzo ważne, ponieważ to pierwszy, najważniejszy krok, żeby rozpocząć szczęśliwsze życie. Dlaczego? Ponieważ Ty trwasz, jesteś, jakiekolwiek zmiany zachodzą bardzo powoli. Natomiast emocję można zmienić dużo szybciej. Jest to o wiele łatwiejsze.

Przekładając to na działania, gdy już będziesz w stanie oddzielić się od emocji, to zamiast stwierdzenia „jestem smutny” możesz zacząć mówić „czuję się smutny” czy „czuję się zmęczony”.

Zauważ, że już samo stwierdzenie zawiera mniejszy ładunek emocjonalny. Od razu widać, że jest to stan przejściowy. Teraz możesz czuć się smutno, ale to nie oznacza, że za krótką chwilę nie będziesz tryskał optymizmem. Natomiast jeśli mówisz, że JESTEŚ smutny, to bardziej to określa Ciebie jako istotę i wymaga dużo większej energii, aby ten stan odmienić.

Zwróć więc uwagę na to co mówisz. Na to co mówisz do innych, ale przede wszystkim na to, co mówisz do siebie. Nie oceniaj się tak surowo stwierdzając, że jesteś zmęczony. Chwilowo możesz czuć się zmęczony, ale to przejdzie, gdy chwilę odpoczniesz.

A gdy przestaniesz być zmęczony, smutny, zniechęcony, to automatycznie łatwiej będzie o szczery uśmiech na Twej twarzy. A o to przecież chodzi.

e-biznes i sprzedaż

Od czego zacząć budowanie biznesu opartego na pasji?

29 marca 2017

„Dość często słyszę to pytanie od osób, które chcą rozpocząć swoja przygodę z pasjo biznesem. Najczęściej odnoszę jednak wrażenie, że zadając mi to pytanie chcą usłyszeć potwierdzenie ich własnych wyobrażeń, na temat tego jak zaczyna się budowanie własnej firmy. Kiedy słyszą ode mnie odpowiedź jakiej się nie spodziewali reakcje bywają różne. Od zaskoczenia po wyraźne danie mi do zrozumienia, że według nich absolutnie się na tym nie znam i oni wiedzą lepiej. Tak syndrom, wiem od Ciebie lepiej (i nieważne jest tu moje zerowe a twoje 10 – letnie doświadczenie na rynku) i udowodnię Ci że mam rację jest wśród nas mocno rozpowszechniony.

Myślę, że sporo osób reaguje na zasadzie zaprzeczenia, ponieważ nie spodziewają się jak naprawdę wyglądają realia budowania własnego biznesu. A budowanie własnego biznesu, w tym pasjo biznesu zaczyna się na długo zanim formalnie założysz własną firmę. To od czego musisz zacząć i co musisz zrobić zanim firmę założysz to rozpoznanie rynku! Co to znaczy?

Zakładając pasjo-biznes z góry masz w jakimś stopniu skrystalizowany pomysł na produkt lub usługę. Najczęściej wydaje się przedsiębiorcom-pasjonatom, że ich usługa czy produkt jest tak fantastyczny, że wszyscy będą chcieli go kupić. Ja zatem powiem – Sprawdzam! Podziel tych wszystkich ludzi na różne grupy docelowe klientów i idź i sprzedaj im swój produkt lub usługę!

Sprzedaj zanim wyłożysz pieniądze na produkcję ogromnych ilości, sprzedaj zanim poniesiesz koszty strony internetowej, logotypu, komputera itd. A jeśli okaże się, że nie jesteś w stanie dotrzeć do tych ludzi, do poszczególnych grup klientów, nie licz na to, że formalne założenie firmy coś zmieni. Jesteś niegotowy na prowadzenie firmy z sukcesem.

Jeśli potrafisz ich odnaleźć ale nie potrafisz sprzedać swojego produktu, nadal jesteś niegotowy na otworzenie firmy. Sprawdź czy to kwestia twoich umiejętności sprzedażowych czy gorzej – kwestia produktu, który np. trzeba zmodyfikować lub kompletnie zmienić.

Dopiero, gdy zbadasz rynek, gdy masz niezbity dowód na to, że faktycznie twoja pasja jest produktem lub usługa sprzedawalną, masz już konkretne zamówienie i jedyne czego Ci brakuje to podmiotu technicznego do wystawiania rachunków lub faktur – załóż formalnie firmę. Wtedy mogę z pełnym przekonaniem powiedzieć – jesteś GOTOWY na to by zacząć!”

Autorką tego artykułu jest Anna Kupisz-Cichosz (autorka książki „Moja Pasja Moją Firmą”).

e-biznes i sprzedaż

Jeden z najważniejszych mitów dotyczących Pasjo-przedsiebiorców

24 marca 2017

„Zawsze gdy przychodzą do mnie przyszli właściciele pasjo-biznesów, by skonsultować swój pomysł, pytam się ich dlaczego zdecydowali się na budowanie biznesu na swojej pasji i jakie mają wyobrażenia dotyczące prowadzenia biznesu.

Niezmiennie otrzymuję w 95% taką samą odpowiedź. Kocham to robić (cokolwiek to jest czy produkt jaki wytwarzają, czy usługa jaką dostarczają), chcę tym się zajmować na co dzień i jestem przekonany, że mogę też z tego się utrzymywać. Czasem dochodzą jeszcze zdania typu mam dość swojej obecnej pracy, albo w przypadku kobiet będących na urlopach rodzicielskich, nie chcę wracać do swojej pracy, chcę się zająć w końcu tym co kocham robić.

W swojej głowie mają prosty schemat, polegający na otworzeniu firmy (zazwyczaj jednoosobowej działalności gospodarczej) i pozwoleniu sobie na pełne oddanie się swojej pasji zaraz po tym jak powstanie logotyp firmy, jej strona internetowa, projekt wizytówki. Do tego dorzućmy jeszcze radosne powiadomienie w mediach społecznościowych o tym, że nasz pasjo-przedsiębiorca właśnie rozpoczął nową przygodę w swoim życiu.

Na czym polega zatem jeden z największych mitów o jaki wcześniej czy później rozbija się pasjo-przedsiebiorca? Zazwyczaj już po kilku miesiącach w porywach do roku odkrywa, że albo wykonuje swoją pasję tworząc np. piękne produkty lub świadcząc usługi za darmo, albo zaangażuje się w stawanie się przedsiębiorcą z krwi i kości, zacznie patrzeć na zestawienia kosztów i przychodów, zostanie najlepszym sprzedawcą jakiego może mieć i…i nie będzie miał prawie w ogóle czasu na wykonywanie swojej pasji.

Co więcej przekonuje się, że najważniejszym „działem” w jego firmie nie jest ten, który tworzy produkt czy świadczy usługę, ale ten który pozyskuje klienta. A ponieważ jest to biznes, który powstał z pasji, osobą potrafiąca oczarować klientów, opowiadającą w sposób niezwykły o produkcie i usłudze, doskonale znającą problem i potrzebę na którą produkt, usługa odpowiada jest właśnie właściciel firmy.

Nagle okazuje się, że jedyną osobą, która może rozwinąć firmę jest osoba, która najbardziej na świecie chciała wykonywać swoja pasję a jest najbardziej potrzebna w innych aktywnościach związanych z prowadzeniem biznesu.

Firma potrzebuje nie pasjonata, ale właściciela, który potrafi myśleć finansowo, potrafi podejmować decyzje biznesowe, potrafi docierać do klientów, nawiązywać partnerstwa biznesowe, a przy tym ogarnia podstawy administracyjno – księgowe.

Czasem jednak wydaje mi się, że największym zaskoczeniem i odkryciem początkującego pasjo – biznesmena jest przekonanie się o tym, jak dużo łatwiej jest zatrudnić ludzi do tworzenia produktu, lub świadczenia usługi niż znalezienie sprzedawcy, który dorówna mu wiedzą o produkcie i charyzmą w rozmowie z klientem.

To co dzieje się dalej, zależy już od konkretnego człowieka. Zależy od tego czy powołał firmę nie tylko opartą na pasji lecz również z misją dzielenia się swoją pasją nawet jeśli sam nie miałby jej dostarczać, czy też nie jest w stanie się z tym pogodzić. Jeśli najbardziej na świecie zależy mu by samemu wykonywać swoja pasję, biznes ma małą szansę na przetrwanie i rozwinięcie się. Jeśli jednak jest gotowy na zmniejszenie swojego udziału w wykonywanej pasji i zaangażowanie się w inne aspekty biznesu, szansa firmy na przeżycie zaczyna rosnąć!”

Autorką tego artykułu jest Anna Kupisz-Cichosz (autorka książki „Moja Pasja Moją Firmą”).

e-biznes i sprzedaż

Na początek autorka i jej, nie tylko radosne, wnioski z pracy z przedsiębiorcami

22 marca 2017

„Już od ładnych paru lat obserwuję narastający trend opuszczania pracy na etacie (w największych miastach, głównie w korporacjach międzynarodowych lub bardzo dużych firmach), by rozpocząć swój własny biznes. W zależności od człowieka jest to biznes na większą lub mniejszą skalę, czasem z kapitałem własnym, czasem nie. Oczywiście, na wzrost liczby działalności gospodarczych przez ostatnich kilka lat wpływ miały również bezzwrotne dotacje z Unii Europejskiej.

To co mnie zaniepokoiło, to fakt, że wśród tych działalności rosła liczba biznesów opartych na pasji, przy jednoczesnym braku wiedzy i doświadczenia w prowadzeniu firmy.

W przeciągu ostatnich 5 lat odbyłam mnóstwo rozmów z pasjonatami garncarstwa, jubilerstwa, mechaniki itd., którzy niemal z dnia na dzień rzucali etat i bez większego przygotowania rejestrowali się jako bezrobotni, by pozyskać dotację z Unii Europejskiej. Następnie otwierali działalność i zaczynali realizować swoją pasję, z dumą określając się jako przedsiębiorcy.

Słynne jest już hasło „Jeśli robisz to co kochasz, to nie przepracujesz ani jednego dnia” głoszone przez przedsiębiorców-pasjonatów. Problem polega jednak na tym, że o ile twoją pasją nie jest prowadzenie biznesu, to twoje życie jako przedsiębiorcy będzie składać się z szeregu rzeczy innych, niż wykonywanie twojej pasji, które nie koniecznie będziesz lubić. Okaże się, że niemal każdego dnia pracujesz i to ciężko. A jeśli tak nie jest, to bardzo prawdopodobne, że za chwilę znikniesz z rynku.

Nagle wychodzi na jaw, że wielu z tych pasjonatów absolutnie nie jest przygotowanych do prowadzenia biznesu i kiedy tylko przychodzi codzienność przedsiębiorcy okazuje się, że decyzja o założeniu firmy była przedwczesna. Nie poprzedziły jej w zasadzie żadne przygotowania, z wyjątkiem przygotowań do stworzenia własnej pracowni czy zakupu materiałów do tworzenia produktów. Nawet strona internetowa dopiero zaczyna się tworzyć (budowana raczej najtańszym kosztem, wzorowana na innych istniejących, bez zadania sobie pytania: jaki cel ma ona realizować?).

Innymi słowy, rezygnacja z etatu i założenie własnej firmy jest obarczone ogromnym ryzykiem. Jest to szczególnie ryzykowne w przypadkach, gdy nie było pracy koncepcyjnej (choćby nad modelem biznesowym), nie stworzono żadnej strategii rynkowej, co więcej nie sprawdzono założeń w praktyce przed rozpoczęciem działalności, a koszty „lecą” od niemalże pierwszego jej dnia. Bo i księgową trzeba opłacić, no i ten ZUS, że o materiałach do produkcji nie wspomnę. Koszty rosną, a przychodu jak nie było przed otworzeniem firmy, tak nie ma.

Do tego dochodzą przeróżne wyobrażenia o tym, jak to jest być przedsiębiorcą, Panem siebie i własnego czasu. Na wielu spotkaniach, konferencjach, webinarach słychać jakie to cudowne uczucie, gdy jesteś sobie sam „sterem, okrętem, żeglarzem”. Wydawałoby się, że na spotkaniach networkingowych pojawiają się tylko przedsiębiorcy, którzy odnoszą sukcesy, że właściciele start-upów od razu wskoczyli na wielotysięczne zyski i nic tylko zrywać się z etatu i zakładać własną firmę, bo tam jest góra złota.

Rzadko jednak wyraźnie słyszę na tych konferencjach czy seminariach o tym, że fakt – jesteś sobie „sterem, okrętem, żeglarzem”, ale płyniesz żaglóweczką po oceanie, bez kompasu i mapy, a sztormów, mielizn i innych pułapek roi się jak pszczół w ulu. Rzadko słyszę o codzienności przedsiębiorcy, o wyzwaniach z jakimi przychodzi mu się mierzyć.

Kiedy jednak po moich prelekcjach, najczęściej słodko-gorzkich, dotyczących prowadzenia swojego biznesu, spotykałam się z przedsiębiorcą-pasjonatem sam na sam, okazywało się, że świat rzeczywisty bardzo odbiega od jego wyobrażeń. A przekonania, z którymi wszedł w biznes lub „złapał” na przeróżnych eventach bardziej utrudniały mu życie, niż pomagały.

Jednak okazywało się, że prowadzenie firmy to praca i w momencie, gdy miał tworzyć coś, co do tej pory tworzył w ramach pasji, hobby, odreagowania, nie sprawiało mu to już takiej radości jak kiedyś. Nagle okazało się, że czekanie na wenę twórczą nie zawsze jest możliwe, czasem trzeba coś po prostu zaprojektować i wykonać na konkretny czas i to jeszcze pod dyktando klienta.

A w dodatku Ci klienci co mieli walić drzwiami i oknami, jakoś nie walą. A Ci znajomi co mówili – to jest super, Ty na tym biznesie powinieneś zarobić, też jakoś sami nie kupują. Podsumowując, wyobrażenia legły w gruzach  w zderzeniu z rzeczywistością. A przekonania?

No cóż, najczęstszym jest (oczywiście nie wypowiedzianym wprost, bardzo powiązanym z nadzieją czy myśleniem życzeniowym), że mój produkt sam się sprzeda. Jest tak fantastyczny, tak piękny i cudowny, z taką jakością wykonany, tyle serca w niego włożone, że nie będę musiał sprzedawać. Lub, że sam Internet w postaci strony internetowej i pozycjonowania, na który będę łożył co miesiąc gigantyczne pieniądze wystarczą. A z reguły nie wystarczają!!

A jeśli pełni nadziei i radości szliśmy w ten projekt, który pochłania pieniądze, lecz ich nie oddaje, a obok nas nie ma drugiej osoby, która nas utrzyma lub oszczędności na koncie niebezpiecznie się kurczą, to nie ma bata, pojawia się frustracja, smutek, żal, złość, ale też i bezsilność.

Biznes–pasja – został założony przez człowieka, stał się jego dzieckiem, oczkiem w głowie, reprezentuje często skryte marzenia i nadzieje, a jego zamknięcie jest dużo bardziej bolesne, bo trudno zamyka się biznes, w którym mieliśmy realizować siebie, w którym mieliśmy robić to co kochamy.

Stąd też często odkładana jest ta chwila, gdy trzeba się z niego wycofać. Niestety czasem jej odkładanie wiąże się z bolesnymi kosztami, na które dłużej nas już nie stać. Robią się zaległości w ZUS-ie czy u kontrahentów. Kończą się pieniądze, a wrócić na etat, co będzie w naszej mentalności przyznaniem się do tego, że nam nie wyszło, czy to przed sobą czy przed przyjaciółmi, jest bardzo ciężko.

Czy zatem chcę powiedzieć, że otwieranie firmy opartej na pasji, na tym co kochamy robić najbardziej jest błędem (o ile nie jest to pasja do prowadzenia biznesu)? I absolutnie nie należy tego robić? Nie! Gdyby tak było, skończyłabym na napisaniu 3 stronicowego artykułu na ten temat i basta!

Właśnie dlatego, że wierzę, że można prowadzić biznes oparty na pasji z sukcesem, zdecydowałam się napisać tę książkę. Wierzę, że jest to możliwe, bo spotkałam się z ludźmi, którym się to udało, ale…

ale sposób w jaki do tego podeszli, sposób w jaki to realizowali, odbiegał od powszechnie występującego i tego, z jakim się spotykam niezmiernie często.

Dlatego książka jest o tym, jak podejść do otworzenia i prowadzenia biznesu opartego na pasji ze szczególnym uwzględnieniem pułapek, jakie czyhają na przedsiębiorców-pasjonatów. Tak, właśnie tak, bo dla nich, poza problemami przed jakimi stają przedsiębiorcy-nie pasjonaci, dołączyć trzeba kilka dodatkowych, z jakimi inni nie muszą się mierzyć, a przynajmniej nie w takiej skali.

Zapraszam Cię zatem do lektury, lecz nie zwyczajnej . Nie będzie to poradnik, ale pewna opowieść, a nawet bajka . Oczywiście będzie ona pewnym uproszczeniem, jak to bajka, ale jestem przekonana, że lepszą formą od poradnika będzie zabranie Cię w świat nierzeczywisty, w którym prawidła naszego świata świetnie działają. A pokazując Ci proces budowania firmy opartej na pasji oraz związane z tym pułapki poprzez historię dwóch mini ludków i ich firm, wspomaganą obrazkami, wierzę, że łatwiej przyswoisz sobie biznesową praktykę i albo ją odrzucisz, albo przyjmiesz, albo zmodyfikujesz . Jeśli znajdziesz tu choć jedno prawidło, które choćby w najmniejszym stopniu wesprze Cię w prowadzeniu firmy, to mój cel został osiągnięty !”

Autorką tekstu jest Anna Kupisz-Cichosz (autorka książki „Moja Pasja Moją Firmą”).

inne

Rytuały

20 marca 2017

„Miałam 14 lat, gdy z własnej woli dałam się ubrać w granatowy mundurek (spódnica 6 cm za kolano) i włożyć sobie do ręki różaniec. Miałam 18 lat, gdy śpiewałam mantry, liczyłam oddechy i biłam pokłony, ubrana z kolei w buddyjską szatę. Potem poszłam na jogę. I to taką, w której znów liczy się oddechy, a sekwencja ruchów jest powtarzalna. Rytuały. Matematyka. Symetria. Mam do nich słabość. Jestem lekko autystyczna albo aspergerowa, albo obsesyjno-kompulsyjna — tak zawsze o sobie myślałam. Liczę kroki, oddechy, słowa, litery w słowach — od zawsze. Lubię, gdy jedzenie na talerzu nie styka się ze sobą. Nie znoszę jeść posiłków złożonych z dwóch dań. Ani dań, w których nie rozpoznaję składników. Zanim zrobię pierwsze powitanie słońca, moja mata musi leżeć idealnie względem klepek na podłodze. Potrafię ją wyrównywać kilka razy w czasie praktyki. Mam kłopot z relacjami. Bywa, że prawie przestaję oddychać, żeby… nie było mnie słychać, nie było mnie widać. Mam kłopot z emocjami. Czasem czuję się totalnie zamrożona. Jak Rain Man. Albo ten chłopak z genialnej książki Przypadek psa nocną porą.

I pewnie dlatego lubię rytuały. Dają mi poczucie bezpieczeństwa? A może je kocham, żeby się czasem wyłamać i poczuć radość rewolucjonistki? Hipisowską euforię? A może dlatego, że łatwo przy nich wpaść w trans? A może dlatego, że łatwo je ułożyć w łańcuszek i wtedy stają się kotwicą i motywacją do praktyki. Bo wystarczy zrobić powitanie słońca A, żeby potem B samo przyszło. A nawet… wystarczy rozłożyć matę. A nawet — w moim wypadku — wystarczy zaparzyć kawę w białym kubku, tym, który zawsze biorę sobie na drogę do szkoły jogi, żebym już do tej szkoły wyruszyła.

Ty na pewno też masz jakieś swoje rytuały, a kiedy wkręcisz się mocno w jogę, pojawią się nowe. Pewne rzeczy robi się podczas praktyki zawsze tak samo. I są też takie rzeczy, które robi się zawsze tak samo, i w dodatku się z nimi nie dyskutuje. Niektórzy lubią dyskutować i analizują treść mantry początkowej albo to, dlaczego ta pięta ma być w jednej linii z tamtą piętą, a linia w dodatku ma być równoległa do długiego krańca maty. Dlaczego tę asanę wykonuje się zawsze po tamtej? Z reguły takie analizy mają sens i rytuały w jodze daje się wytłumaczyć. Co nie znaczy, że trzeba się w ten sens wgłębiać. Nie wszystko trzeba wiedzieć. Mnie na przykład nie jest to niezbędne. Czasami po prostu jestem posłuszna. Daję się wkręcić w ten trans.

Powtarzalność praktyki wkłada moje życie w pewne ramy. Nadaje mu rytm. Zaznacza granice. A gdy mamy granice, owszem, czujemy się ograniczeni, ale czujemy się też bezpiecznie. To tak jak z bandami na ringu bokserskim. Czy z siatką na trampolinie. Wiemy, że nie wypadniemy. Możemy skakać.

Różaniec, koany czy liczenie w sanskrycie uspokaja. Ekam — wdech. Dłej — wydech. I tak dalej. To jak bandy na ringu bokserskim, szczebelki w łóżeczku dziecięcym, limit na karcie kredytowej. Wiem, jakie są granice. Wiem też, co będzie dalej. Wiem, ile zostało do końca. Wiem, czego mogę się spodziewać za cztery oddechy. Mniej więcej. I to jest to mniej więcej, które lubię.

To samo mniej więcej, które pozwala mi rano wstać, zaparzyć sobie kawę, wlać ją do białego kubka i jechać na jogę. Rozkładam matę i… ekam… wdech. Tak zaczynam dzień, a co stanie się potem… wiem mniej więcej. Czy tym razem złapię się za stopę w kapotanasanie, mostek będzie łatwy czy trudny, pojawią się ból, pot i łzy, a może mój nauczyciel da mi akces do nowej asany — tego nie wiem. I to jest ten element niespodzianki, który jest OK. Jest coś starego i coś nowego. Coś niezmiennego i coś nieokreślonego. Zamykanie całego życia w rytuały, schedule, plan lekcji nie jest dla mnie dobre, już to odkryłam. Bo wtedy buntuje się moja wewnętrzna hipiska i czasem obraca się to przeciwko mnie. Wpadam w depresję, tracę energię do życia, pojawia się smutek, panika albo totalne zmęczenie.

Jednak brak rytuałów też działa na mnie źle. Nie mam się czego przytrzymać, nie mam za czym tęsknić, nie mam na czym się oprzeć, nie mam za co się chwycić, gdy fale zaczynają mnie znosić tam, gdzie niekoniecznie mam ochotę płynąć. Nie mam deski ratunkowej, czyli mojej maty, w zasięgu wzroku. Łatwo mi się wtedy zgubić.

Kiedy z jakichś powodów nie mogę pojechać do szkoły, rozkładam matę w domu, w hotelu czy w innym miejscu, w którym akurat jestem. Moim rytuałem jest wtedy turkusowa travel mat Manduki, na której widać już smugi — wspomnienia praktyki w różnych miejscach świata. Czasem zapalam świecę, czasem nie. Staram się jednak podążać za rytuałem.

Sztuka w tym, by ilość (i jakość) tych rytuałów dobrać sobie do siebie. Nie przesadzić w żadną stronę.

Pewne rytuały dotyczące jedzenia (trochę już o tym pisałam) wpędzają mnie w ortoreksję. Pewne schematy małżeńskie — dotyczące spędzania weekendów, świąt, seksu, wizyt w teatrze, sprzątania, gotowania i tak dalej — również się nie sprawdziły. Granice, które stawiałam swoim dzieciom, też nie wszystkie były sensowne.

Trzeba z rytuałami postępować ostrożnie. Trzeba je także aktualizować. Kto wychodzi rano z psem? Kto ubiera choinkę w tym roku? Kto nastawia pranie? Kto ma ostatnie słowo w kwestii urlopu? Nie musi być zawsze tak samo. Rytuały wymagają update’u.

Choćby po to, żeby się nie rozleniwić. Bo każdy kodeks postępowania zwalnia z myślenia. A co, jeśli jest ograniczenie do 50 km/h, a na drodze pojawia się tchórzofretka? Trzymać się przepisów? Przejechać tchórzofretkę?

Wybierz sobie to, czego chcesz się trzymać bezwzględnie, co możesz traktować z elastycznością, a jaki zwyczaj, zasadę lub normę chcesz odrzucić. Jakie rytuały chcesz pokochać i przyjąć, a jakie traktować z rezerwą. W jodze często mówi się o wewnętrznym nauczycielu. Ogólnie rzecz biorąc, asany zostały przetestowane w ciągu tysiąca lat przez miliony joginów. Działają. Działają właśnie wtedy, kiedy jedna pięta z drugą piętą… i tak dalej. Ale czasem pojawia się na macie ktoś, kto ma takie ciało i taki umysł, które wymagają modyfikacji asany albo rezygnacji z niej. I czasem tylko ty i twój wewnętrzny nauczyciel jesteście w stanie zauważyć, czy to jest właśnie ten przypadek.

No i czasem fajnie jest być rewolucjonistką. Spontanicznie. Przespać mysore. I pójść na wegańskie gofry. Wegańskie, ale z konfiturą wiśniową, która prawdopodobnie ma cukier. Prawdopodobnie, nie sprawdzałam. Nie sprawdzam wszystkich norm. Czasem wrzucam na luz. I czasem zostaję też cztery oddechy w janu sirsasanie. Albo sześć. Albo nie pamiętam.

A kiedyś, o zgrozo, w cudownym warszawskim „Sklepie z goframi” zabrakło wegańskiego ciasta i zjadłam na niewegańskim, kakaowym. Polecam. Ale polecam też powrót do rytuałów po takiej niesubordynacji, i to dość szybko.

PRACA DOMOWA: W ciągu dnia obserwuj, ile z rzeczy, które robisz, to rytuały, nawyki, wypełnianie norm. Mycie zębów? Ten sam autobus do pracy? Ta sama latte po drodze? Zastanów się i wskaż rytuały dające ci poczucie bezpieczeństwa, które ci służy, oraz dające ci poczucie (złudnego) bezpieczeństwa, które cię ogranicza. Może coś zmienisz?”

Fragment pochodzi z książki „13 lekcji jogi” Agnieszki Passendorfer.

inne

Pierwsza pozycja

8 marca 2017

„Asana — tak mówimy na pozycję w jodze. Na przykład paścimottanasana — skłon do przodu. To była moja pierwsza asana ever. No, może nie pierwsza, bo przecież na WF-ie też się pojawiało coś z jogi i robiłam świecę po obejrzeniu Wojny domowej, i medytowałam w lotosie na warsztatach zen, a potem ćwiczyłam, patrząc na obrazki w książce Milana… No ale chodzi o pierwszą pozycję na zajęciach, które nazywały się „joga” właśnie.

Paścimottanasana. Mało przyjemna — wtedy. To było rano, po nie do końca przespanej nocy w samochodzie. Byłam zdezorientowana nową sytuacją. Bolały mnie pośladki, tyły nóg, plecy, ramiona i dłonie, ściskające pasek, bo z prostymi kolanami nie byłam w stanie przytrzymać się za stopy, a takie było zalecenie mojego pierwszego nauczyciela. Pasek był fioletowy. Kupiony na metry w pasmanterii na Śniadeckich w Warszawie. Na kilometry powinni sprzedawać te paski do jogi, bo czasem do stóp jest bardzo daleko.

Bolało mnie wszystko. Przez okno widziałam twarze chłopców z domu dziecka, bo ten ekskluzywny yoga retreat Anno Domini 1993 odbywał się w domu dziecka. Nie wiem, kto komu bardziej współczuł.

W końcu ja (sierotka?) cierpiałam na własne życzenie i za własne (choć częściowo pożyczone) pieniądze. Moi rodzice nie mieli z tym nic wspólnego — nie pili, nie bili mnie, nie porzucili, jak pewnie było w przypadku tych chłopców. Ja cierpiałam na własną odpowiedzialność. I w dodatku akceptowałam to cierpienie bez komentarza. Gdyby nasz nauczyciel — Jurek — niczym Christian Grey przykuł nas kajdankami do drabinek w sali gimnastycznej i prał nas pejczem za każdy błąd w asanie, też bym nie komentowała. No bo wrzuciłam już pierwszy bieg, ruszyłam z parkingu i chciałam jechać. Nie zamierzałam się poddać po pierwszym kilometrze. A raczej — centymetrze, jeśli liczyć odległość postępami na pasku.

Chociaż… nie tak miało być. Jadąc na jogę, wyobrażałam sobie raczej, że pierwsza asana oznacza błogi spokój, „Om” rozlewające się przyjemną wibracją po całym ciele i jednorożca, która zaniesie mnie na swoim grzbiecie do krainy wiecznej nirwany. Nie tak było. Ale nie poddawałam się. I tobie też nie radzę.

To się zdarza, że w trakcie jest różnie. Brakuje ci nie tylko rąk (żeby dotknąć nimi stóp), ale także cierpliwości, siły i oddechu. Drżą mięśnie. Nie do końca jesteś w stanie ogarnąć instrukcje. Które żebra są środkowe? Gdzie udo ma szczyt? Jak unieść kość ogonową i postawić łonową? Na czym?

W trakcie bywa niewygodnie, męcząco i niefajnie, ale to jeszcze nic nie znaczy. Najważniejsze, jak jest „po”. Ktoś kiedyś powiedział, że ćwiczymy po to, żeby potem poleżeć w śavasanie, pozycji trupa, czyli relaksie. Z poczuciem dobrze wykonanej pracy. Albo w ogóle wykonanej pracy. Ale ćwiczymy też po to, żeby potem żyć. I życie po sesji jogi jest zdecydowanie lepsze niż przed sesją jogi.

Joga w dość bezpiecznych w sumie warunkach (zapomnij o Greyu) wprowadza nas w pozycje niewygodne, trudne, wymagające, podnosi nam poprzeczkę, wystawia na próbę. Tak samo jak życie. Tylko że życie robi to czasem znienacka. Jeśli wcześniej mamy to przećwiczone na macie — jak to jest, gdy nie jest super, jak to jest przekraczać swoje granice, zmęczyć się do bólu, przetestować swoją elastyczność — to potem w realu jest łatwiej.

Serio. Albo jak mówił osioł ze Shreka: serio, serio.

Dlatego ja cieszę się z mojej pierwszej asany. I cieszę się z każdej kolejnej. Im dłużej ćwiczę jogę, tym więcej mam siły, elastyczności, wytrwałości, żeby żyć. I przyjąć każdą pozycję, którą narzuci mi tak zwane real life.

Cieszę się też z każdej asany, która nie wychodzi. Bo przyjemnie jest obserwować postęp. To słowo nielubiane w jogowym środowisku (podobnie jak „rywalizacja”), bo — oczywiście — w jodze nie chodzi o postępy, a przynajmniej nie te widoczne w ciele. Bardziej chodzi o oddech, spokój, komfort, panowanie nad umysłem. Ale… jednak. Gdy pojawia się swobodniejszy oddech, swobodnieje też ciało i miło jest obserwować, jak odpuszcza sztywność, a nadchodzi siła.

Nawiasem mówiąc, z definicji asana jest pozycją, w której czujemy się dobrze i w której dobrze nam się oddycha. Więc moja paścimottanasana nie była asaną w pełnym tego słowa znaczeniu. Większość początkowych pozycji nie jest. Dążymy jednak do tego, by stały się one asanami ASAP.

I w trakcie tego dążenia fajnie jest zaobserwować postępy. Tak, poczucie komfortu na pewno, ale także te widoczne, fizyczne, czyli centymetr dalej, jeden oddech dłużej… Bo one przekładają się na postępy duchowe, wierzę w to. Tak jak siła fizyczna na psychiczną, elastyczność na macie na elastyczność w życiu, równowaga w utthita hasta padangusthasanie na równowagę emocjonalną. To wszystko jest zlinkowane. I kiedy najpierw nie wychodzi, a potem wychodzi, zastrzyk endorfin jest ogromny. I właśnie dlatego nie szkodzi, że nie wychodzi. Trzeba tylko się postarać, żeby ta pierwsza asana nie stała się ostatnią. Albo raczej żeby ta pierwsza pozycja stała się asaną tak szybko, jak to możliwe. I żeby kolejne pozycje — na macie, w życiu — też stawały się coraz wygodniejsze.”

Fragment pochodzi z książki „13 lekcji jogi” Agnieszki Passendorfer.

e-biznes i sprzedaż

Uczciwość

7 marca 2017

„Jakich wartości potrzebuje współczesny biznes? Które wartości decydują o moralnym sukcesie organizacji? Pewnie jest ich sporo, ale niezwykle ważną cechą jest uczciwość.

Uczciwość dotyczy kilku sfer. Przede wszystkim wymagają jej zarówno relacje wewnętrzne, jak i zewnętrzne. W ramach relacji wewnętrznych uczciwość dotyczy sposobu traktowania pracowników, tworzenia systemów wynagrodzeń, zasad postępowania zarówno wtedy, kiedy efekty tego postępowania są wyraźne, jak i wtedy, kiedy ich nie widać. W relacjach z kontrahentami i klientami uczciwość to solidne, zgodne z deklaracjami i ofertą działanie (w ramach usługi) lub wytwarzanie produktów (w ramach produkcji). W skrócie jest to poszanowanie prawa w relacjach z klientami i kontrahentami, wywiązywanie się z umów, zgodność naszych intencji z działaniami i rzetelne informowanie o swojej działalności.

Uczciwość to prawość. Prawość to zgodność tego, co myślimy, z tym, co mówimy i robimy. Zdaniem Nathaniela Brandena prawość jest jednym z sześciu filarów poczucia własnej wartości i wymaga pielęgnowania i rozwoju (podobnie jak do utrzymania zdrowia potrzebna jest aktywność fizyczna). Prawość pomaga nam stać na straży naszych postaw i zachowań. Mamy w tym wolny wybór i możemy decydować, jakie postawy chcemy wybierać. „Kiedy widzimy, że uznawane przez nas normy zaczynają prowadzić nas ku autodestrukcji, nadszedł czas, aby je zakwestionować, a nie godzić się z życiem pozbawionym prawości”.

Uczciwość wymaga codziennego potwierdzania i codziennej praktyki. To wartość, która powinna być wnoszona przez każdego szefa, bo tylko wtedy jest szansa, że taką postawę przejmą od niego pracownicy niższego szczebla. Dzięki uczciwości pracowników klient może być nośnikiem dobrej opinii o organizacji i jej produktach.

Uczciwość jest wartością fundamentalną w dzisiejszym biznesie. Bez niej nie stworzymy długotrwałego sukcesu, nie zainspirujemy pracowników, nie zachęcimy klientów i nie zbudujemy zaufania kontrahentów i partnerów gospodarczych. Uczciwość to przestrzeganie reguł nawet wtedy, kiedy inni tego nie widzą i nie oczekują. Uczciwość to szanowanie prawa i wywiązywanie się z wzajemnych umów.

Maciej Osuch, trener i wykładowca, w swojej książce pt. „Uczciwi Inaczej” pisze o tym, jak łatwo stać się sprawcą kradzieży w sprawach drobnych, jak kartka papieru, większych z udziałem osób wpływowych i największych realizowanych przez duże instytucje międzynarodowe. To poruszająca książka, która przy odrobinie autorefleksji pomoże prawidłowo wybierać i dostrzegać to, z jaką łatwością odchodzimy od wartości w życiu codziennym.

W dzisiejszym biznesie panuje prymat intelektu nad wartościami. Ludzie nieuczciwi są nazywani zaradnymi, sprytnymi i przenikliwymi tylko dlatego, że potrafią wymyślić rozwiązanie, które będzie skutkowało dochodami niezależnie od etyki takiego postępowania. Sukces ekonomiczny jest dla nich jedynym celem. Uczciwość staje się powodem do wykazywania słabości i „niedopasowania do realiów życia” dla tych, którzy tak chcą postępować. Patologia takiego myślenia bierze się stąd, że dążenie do zysku zostało pozbawione sensu recenzji etycznej. Uczciwość w biznesie powoduje, że rośnie duma z tego, co robimy.”

Fragment pochodzi z książki „Naturalnie o biznesie” Andrzeja Kowalczyka.

inne

PIĘĆ ŻYWIOŁÓW (ETER, POWIETRZE, OGIEŃ, WODA, ZIEMIA)

6 marca 2017

„W ajurwedzie podkreślony jest nierozerwalny związek między człowiekiem a otaczającym go światem. Wnętrze ludzkiego organizmu jest odzwierciedleniem świata zewnętrznego. Według ajurwedy cały wszechświat oraz to‚ co się w nim znajduje (rośliny, zwierzęta, drobnoustroje ludzie, itp.)‚ powstaje z pięciu elementów (żywiołów). Są to eter (akaśa) — czasem określany też jako przestrzeń, powietrze (vaju), ogień (tedżas), woda (ap) oraz ziemia (prithivi). Ajurweda skupia się na właściwościach konkretnych żywiołów i ich przejawach zarówno w świecie, w którym żyjemy‚ jak i w organizmie człowieka.

Żywiołów nie należy rozpatrywać dosłownie: żywioł ziemi nie oznacza tylko gleby‚ po której chodzimy, a żywioł powietrza nie oznacza tylko wiatru, który czujemy. Chodzi o pewne typowe właściwości każdego żywiołu, którego materialną formę możemy zaobserwować w przyrodzie i wnętrzu naszego organizmu, np.: drzewo jest twarde i stabilne, a zatem żywiołem dominującym w jego przypadku jest ziemia; galaretka jest wilgotna, płynna i miękka, dlatego jej dominującym żywiołem będzie woda; włosy mogą być suche, lekkie i łamliwe, co świadczy o dominacji żywiołu powietrza; żołądek może być gorący, co wskazuje na dominację żywiołu ognia.

Element eteru zawiera w sobie wszystkie kolejne żywioły, ale nie jest żadnym nich. To kwintesencja, przestrzeń. Jego cechy to miękkość, lekkość oraz subtelność. Często jest odnoszony do medytacyjnego stanu umysłu. Z punktu widzenia indyjskiej medycyny występuje w pustych przestrzeniach wewnątrz ciała: w ustach, w nosie, w brzuchu, w klatce piersiowej (płucach), w krtani, w przewodzie pokarmowym, układzie oddechowym, w naczyniach krwionośnych i limfatycznych oraz w komórkach i tkankach. To element, który zawiera w sobie wszystkie pozostałe elementy, ale jest czymś więcej niż tylko ich zbitką.

Element powietrza jest materią w stanie gazowym o cechach: ruch, dynamiczność, lekkość, suchość, a także zimno, ostrość (szorstkość) i subtelność. Obecność żywiołu powietrza możemy poczuć podczas oddychania, gdy rozprzestrzenia się wewnątrz naszego ciała‚ lub podczas wietrznego dnia, gdy liście drzew poruszają się. W ciele człowieka powietrze zarządza wszelkim ruchem. Wszelkie ruchy mięśni‚ jak bicie serca, skurcze płuc oraz perystaltyka jelit i przepływ impulsów nerwowych, związane są z tym żywiołem.

Element ognia jest siłą, która może przekształcić materię w stan płynny (topnienie lodu) lub gazowy (wyparowanie wody) i na odwrót. Cechami tego żywiołu jest gorąco, subtelność, ostrość, lekkość, przejrzystość oraz suchość. W ciele człowieka ogień związany jest z procesami metabolicznymi — wszelkimi przemianami na poziomie fizycznym‚ takimi jak przekształcanie pożywienia w tłuszcz, mięśnie oraz energię, utrzymanie odpowiedniej temperatury ciała, kontrola funkcji trawiennych — oraz przemianami na poziomie umysłowym‚ takimi jak przetwarzanie danych czy wyciąganie wniosków.

Element wody jest materią w stanie płynnym. Jego cechy to: ciekły, wilgotny, miękki, powolny i zimny. Występuje w błonie śluzowej, plazmie i cytoplazmie. Odpowiada za wydzielanie soków trawiennych, prawidłową pracę organów wewnętrznych oraz gruczołów ślinowych.

Element ziemi jest przejawem najbardziej stałej materii. Przykładem mogą tu być góry‚ których siła, stabilność oraz trwałość są w stanie przetrwać ataki innych żywiołów. Element ziemi jest ciężki, szorstki, twardy, stabilny, trwały, gruby oraz powolny. W naszym ciele żywioł ten również reprezentuje stałe struktury, takie jak kości, chrząstki, paznokcie, tkanki tłuszczową i mięśniową, ścięgna, skórę i włosy.

Żywioły są obecne w świecie zewnętrznym, ale również w świecie wewnętrznym — w organizmie każdego człowieka. Rozmaite proporcje i związki między żywiołami w naszym organizmie decydują o indywidualności każdego z nas. Zachowanie dynamicznej równowagi pięciu elementów (szerzej napiszę o tym w podrozdziale o trzech doszach) zapewnia zdrowe i harmonijne życie. Jej zaburzenie będzie przyczyną powstawania chorób. Przykładowo: zbyt  dużo elementu ziemi przyczyni się do powstania ogólnej ciężkości fizycznej i umysłowej; zbyt dużo elementu ognia sprzyja powstaniu stanów zapalnych oraz złości, zbyt dużo elementu powietrza często kojarzone jest z lękiem oraz pobudzeniem nerwowym.”

Fragment pochodzi z książki „Ajurweda w praktyce” (Agnieszka Wielobób, Maciej Wielobób).

Wyszukano w Google m.in. przez frazy:

finanse i inwestowanie

Dlaczego Podczerwony zabija?

2 marca 2017

„Odczuwane na co dzień stres, panika i niepewność sprawiają, że Poziom Podczerwony to stan kryzysowy. Otaczający nas ludzie potrafią wyczuć, że znajdujemy się na Poziomie Podczerwonym. Postępujemy, myślimy i wypowiadamy się inaczej. Podobnie jak wszyscy ludzie znajdujący się na Poziomie Podczerwonym, za każdym razem, gdy sam się na nim znajdowałem, byłem wyczerpany, częściej narzekałem, częściej wydawałem opinie i oceny dotyczące najmniejszych drobiazgów i czułem, że muszę tłumaczyć się ze swoich pomysłów.

Dlatego właśnie Poziom Podczerwony nazwany jest poziomem Ofiary. Nie budujemy poczucia własnej wartości na swoich sukcesach, więc odwracamy własną uwagę najróżniejszymi ocenami, opiniami czy pomysłami, bo potrzebujemy ich, aby czuć, że cokolwiek znaczymy. Albo też ze spuszczoną głową harujemy bez wytchnienia, bo naszym zdaniem tylko w ten sposób uda nam się związać koniec z końcem. W rezultacie ludzie nie chcą poświęcać nam tyle czasu co kiedyś, a my zamykamy się na możliwości, które wcześniej się przed nami otwierały.

Dlatego właśnie jedyny cel, jaki stawiamy sobie na Poziomie Podczerwonym, to wyrwać się za wszelką cenę na bardziej pozytywny teren. Tylko w ten sposób można odzyskać kontrolę i przewidywalność i przejść na poziom czerwony.

Być może znajdujesz się na Poziomie Podczerwonym z tego samego powodu co ja: Twoja praca nie zapewnia Ci na tyle dużych zarobków, żeby wystarczyło Ci na życie. Być może straciłeś pracę, przeżywasz ogromne trudności finansowe z powodu kosztów leczenia lub długów albo zwyczajnie nie znasz własnej sytuacji finansowej. Ludzie z Poziomu Podczerwonego mogą wręcz z pozoru wyglądać na ludzi sukcesu. Bez względu na to, czy nie masz pracy, czy też dysponujesz portfelem o wartości wielu milionów, jeśli przepływ Twoich prywatnych środków pieniężnych jest co miesiąc ujemny, znajdujesz się na poziomie podczerwonym. Aby zbudować zrównoważony majątek, trzeba przede wszystkim ustabilizować swój przepływ pieniężny.

Dobra wiadomość jest taka, że kiedy już zobowiążesz się do zmiany, odetniesz się od tego, co Cię dekoncentruje, i pójdziesz za głosem swojego geniuszu, to w trzy miesiące — lub nawet szybciej — wyjdziesz z Poziomu Podczerwieni. Wystarczy, że wykonasz trzy konkretne kroki związane z pieniędzmi, czasem i relacjami.

Trzy kroki pozwalające wyjść z Poziomu Podczerwonego

Jak sam zobaczysz w historiach, które za chwilę poznasz, każdy z czterech rodzajów geniuszu musi wykonać te same trzy kroki, aby wydostać się z podczerwieni w naturalny dla siebie sposób. Musi:

1. Zarządzać swoimi pieniędzmi: jakie są przychody, a jakie wydatki? Jaki jest przepływ Twoich prywatnych środków pieniężnych? Pierwszy krok nie polega jedynie na zdyscyplinowanym podejściu do przepływu pieniędzy, ale również do przepływu czasu i uwagi. W przypadku tych z nas, którzy spadli do podczerwieni z wyższego poziomu
Latarni Bogactwa, oznacza to rezygnację z zasad obowiązujących na poprzednim poziomie.

2. Zobowiązać się do działania: jeśli mają się zmienić Twoje nawyki, muszą się też zmienić stosowane na co dzień zasady. Trzeba postawić na solidność i konsekwencję. Zmiana zachodząca w Twoim postępowaniu polega na tym, że przestajesz oczekiwać, iż sam poprawisz swoją sytuację, a zamiast tego łączysz się z innymi, którzy czerpią już z przepływu na rynku.

3. Wywiązać się ze swoich obowiązków: bez zdyscyplinowanego podejścia do swoich obowiązków Twoja sytuacja w dalszym ciągu będzie się pogarszać. Jeśli nie zmusisz się do tego, aby samemu wziąć odpowiedzialność za wprowadzenie zmiany w swoim życiu, nic się w nim nie zmieni. To nie pora na to, żeby kosztem dyscypliny postawić na swoje pasje. To nie pora na zbawianie świata. Tak jak w samolocie: w razie awarii należy najpierw założyć maskę tlenową sobie, a dopiero potem pomagać innym. Będziesz miał na to mnóstwo czasu po tym, jak sam zapewnisz sobie dopływ tlenu i odzyskasz czas!

W teorii możesz rozumieć te kroki — być może nawet gdzieś o nich czytałeś lub słyszałeś — ale pamiętaj, że informacje różnią się od wskazówek, jak była mowa na początku tej książki: wielu z nas utyka, ponieważ patrzy na całą mapę, zamiast iść drogą odpowiadającą naszemu rodzajowi geniuszu. Posługujesz się swoim geniuszem jak kompasem, a każdy z czterech rodzajów geniuszu ma inną formułę sukcesu, choć aby wyjść z podczerwieni, korzysta z tych samych kroków.

Poniżej zobaczymy, w jaki sposób każdy z czterech rodzajów geniuszu pokonuje powyższe kroki. Bez względu na to, jakim rodzajem geniuszu dysponujesz, zapoznaj się najpierw ze ścieżką Geniuszu Dynamo, aby się dowiedzieć, jak potoczyła się dalej moja historia i w jaki sposób pokonałem kroki, które mają zastosowanie we wszystkich rodzajach geniuszu, aby wyjść z poziomu podczerwonego. Potem możesz przejść do opisu własnego geniuszu — przeczytaj jednak opisy wszystkich czterech rodzajów, aby się dowiedzieć, w jaki sposób różnią się od siebie naturalne strategie.”

Fragment pochodzi z książki „Strategia Milionera” Rogera Jamesa Hamiltona.

rozwój osobisty i osiąganie celów

10 przykazań przeznaczenia

28 lutego 2017

„10 przykazań według autora:

1. Nie zapominajcie o tym, kim jesteście. Spróbujcie ustalić, na jakim etapie w tej chwili jesteście, i zaakceptować to. To pozwoli Wam zrozumieć, co dzieje się w Waszym życiu. Zróbcie to samo z Waszymi bliskimi, a lepiej zrozumiecie ich oraz łączące Was relacje. Możecie skorzystać z kalendarza Majów lub książki, którą cytowałem, lub w inny sposób. Pamiętajcie, że to tylko zarys, bo tej wiedzy w stu procentach nie posiada na ziemi chyba nikt. Ale nie klasyfikujcie i nie oceniajcie nikogo.

2. Nie szukajcie winnych wokół siebie (nikt nie jest niczemu winien). Pamiętajcie, że Wasze życie jest Waszym wyborem oraz informacją, w jakim miejscu jesteście. Ale zawsze możecie to zmienić, kierując się sercem.

3. Nigdy i nikomu nie dajcie sobą manipulować. Ani z zewnątrz, ani od wewnątrz.

4. Szukajcie pracy, która będzie jak najbardziej zgodna z Wami, i nie obawiajcie się zmiany zawodu bez względu na to, ile macie lat. To w dalszym ciągu jedna trzecia Waszego pozostałego życia.

5. Nie ciągnijcie za sobą przeszłości. To trudne do zrobienia, ale na pewno Wam się uda. Przeszłość to niepotrzebny balast. Myślcie o przyszłości, miejcie marzenia i wierzcie w ich realizację jak najmocniej potraficie.

6. Nie lekceważcie żadnej z płaszczyzn swojego istnienia. To się odbije czkawką.

7. Dbajcie o swoje ciało fizyczne. Nie przeszkadzajcie mu swoimi niepotrzebnymi dylematami, a na pewno Wam się odwdzięczy. Nie zapominajcie o oddychaniu.

8. Pamiętajcie: nic nie musicie. Wszystko niech będzie Waszym osobistym wyborem, bo macie wolną wolę.

9. Dawajcie sobie i innym jak najwięcej miłości. Ale nie róbcie z siebie ofiar i męczenników.

10. MIŁOŚĆ jest celem, sposobem i Waszym PRZEZNACZENIEM. Niech będzie Waszym doradcą i przewodnikiem w każdej sytuacji.”

Fragment pochodzi z książki „Czy można oszukać przeznaczenie?” Sławomira Bączkowskiego.

inne

Decyzja

27 lutego 2017

„Takie zdanie krąży czasem po Facebooku: You can’t steer a parked car. Nie możesz kierować zaparkowanym samochodem. Uwielbiam te fejsbukowe mądrości. Mam do nich słabość tak jak moja koleżanka Iza do hot dogów ze stacji benzynowej, choć wie, że nie są ani zdrowe, ani etyczne. I druga koleżanka, Asia, do kremów na cellulit. Nie może bez nich żyć, choć wie, że raczej nie działają i że od cellulitu nikt nie umarł. Jeśliby umarło te 90% kobiet, które go mają, zapanowałaby spora dysproporcja płci w naturze, a natura chyba nie może sobie na to pozwolić.

Wracając do samochodów i Facebooka — te złote myśli to na ogół oczywistości, o których jednak warto sobie regularnie przypominać. No bo to prawda. Nie można kierować zaparkowanym samochodem. Trzeba ruszyć. Potem można się zastanawiać, co dalej. Skręcić, zawrócić, przyhamować? Tak czy tak, najpierw trzeba wrzucić pierwszy bieg. Raczej nie wsteczny.

W krytycznych momentach mojego życia zdarzało mi się ruszać na oślep. Gdy nie dostałam się na wymarzoną Akademię Sztuk Pięknych, z zapuchniętymi od płaczu oczami złożyłam papiery na filozofię na Uniwersytet Warszawski. Zdałam. Myślałam, że to tylko na rok, że potem będzie jednak ASP. Okazało się inaczej — filozofię prawie skończyłam, prawie obroniłam pracę magisterską z etyki doświadczeń na zwierzętach, a na ASP nie przestudiowałam ani jednego dnia i teraz nie żałuję. Cieszę się, że ruszyłam, zamiast stać na parkingu.

Gdy miałam kryzys małżeński, poszłam na ustawienia hellingerowskie. Spontanicznie. Choć teraz sobie myślę, że powinnam była odejść od męża, zamiast szukać pomocy w kontrowersyjnej metodzie terapeutycznej. Z odejściem poczekałam jednak do dwudziestej rocznicy ślubu. OK. Takie wyjście też okazało się dopuszczalne, a w kosmiczno-karmicznym rozrachunku (chcę wierzyć) nawet lepsze. Zwłaszcza że przy okazji na tych ustawieniach dowiedziałam się czegoś o sobie — i to było może ważniejsze niż to, co mnie oświeciło w kwestii małżeństwa. Najważniejsze jednak, tak sobie myślę, że coś robiłam, zamiast siedzieć i płakać.

W filmie Little Children dziewczyny dyskutują na temat pani Bovary, która — wiadomo — skończyła nie najlepiej: biedna (w sensie ekonomicznym), opuszczona, raczej niekochana. Po serii tragicznych romansów i fatalnych macierzyńskich pomyłek. „Ale przynajmniej coś robiła” — broni jej bohaterka Little Children grana przez Kate Winslet.

Tak, pani Bovary przynajmniej próbowała być szczęśliwa. Przynajmniej podejmowała decyzje, szukała, działała, wrzucała bieg, i to nie raz. I za to ją podziwiam.

Jeśli chodzi o mnie, zdołowana taką czy inną życiową porażką… ruszałam na broadway jazz, psychoterapię, chi kung, lekcje francuskiego, weekend z dietą detoks, warsztaty dwupunktu. No i kiedyś — na jogę. Hollywoodzki pomysł, żeby w chwilach zwątpienia z pudełkiem lodów oglądać seriale, nie rezonuje z moją osobowością. Próbuję więc inaczej wydobyć się z doła. Próbuję wprawić siebie i życie w ruch, żeby to, co złe, niewygodne, szybko się przetoczyło, zostało za mną. Żeby przejść do następnego rozdziału, wskoczyć na kolejny poziom. W moim przypadku działa.

Jeśli chodzi o jogę, to był cudowny, choć nieprzemyślany pomysł. Byłam wtedy na czwartym roku studiów — trochę już nimi znudzona. Z narzeczonym mi się nie układało. Odeszłam z pracy w jednej stajni. Drugiej nie szukałam. Nie wiedziałam, co ze sobą zrobić.

Trochę zwlekałam z wrzuceniem pierwszego biegu, więc… kopnął mnie los. Czyli koń. Brzmi groteskowo, ale to fakt. Niezbyt mocno, ale był wstrząs mózgu i głowa wymagała szycia. Wylądowałam w szpitalu, w którym przez przypadek nocny dyżur miał chirurg plastyk. Cudowny zbieg okoliczności, który pozwala mi myśleć, że ten kopniak nie miał być ani zabójczy, ani za bardzo zmieniający rzeczywistość (blizna po szyciu jest piękna i ją lubię, a więcej skutków ubocznych nie ma).

Przebadana przez neurologa, zdrowa, choć lekko fioletowa wróciłam do domu. A narzeczony dzień później postanowił wyjechać na sesshin (to takie buddyjskie odosobnienie), zamiast czuwać przy mnie, jak zalecił mu neurolog. Dało mi to do myślenia. Gdy dochodziłam do siebie, z zapuchniętą twarzą (jakby zupa była za słona), zdana na łaskę przyjaciółki, która na pocieszenie karmiła mnie Grishamem, harlequinami i miesięcznikiem „Dziewczyna” (właśnie ukazała się polska edycja!), bardzo dobrze mi się myślało. Szare komórki ruszyły do akcji.

Miałam delikatnego doła i nadal zero pomysłów na to, co mogę robić w życiu, ale już wiedziałam, że na samym życiu mi zależy, więc coś muszę zrobić, żeby je zmienić na lepsze. Ledwo więc zrosła mi się rana po kopnięciu, znikła opuchlizna i obawa, że ruch może mi zaszkodzić na mózg, pojechałam na majówkę z jogą. Muszę przyznać, że pomógł mi w tym były-przyszły-były narzeczony-bumerang (ten od sesshin). Do tego, że powinnam jechać, przekonał i mnie, i swojego kolegę Jurka Jaguckiego, nauczyciela jogi. Mimo że kurs był dla zaawansowanych i cały wykupiony.

Jestem mu za to wdzięczna, bo cały ten pakiet: maj + las nad morzem + wegetariańska dieta + regularny sen + joga + jogini wokół sprawił, że poczułam się lepiej. Zobaczyłam, w jakim kierunku chcę podążać. Podjęłam decyzję co do drugich studiów, zaczęłam się uśmiechać, odetchnęłam głębiej. Wrzuciłam pierwszy bieg. Albo drugi, zakładając, że joga była pierwszym.

Teraz wiem, że gdy jest mi źle (czyli dość często), muszę ruszyć w dowolną stronę. Potem ewentualnie można zawrócić czy znów na chwilę zaparkować, ale ogólnie uważam, że w większości przypadków lepiej jest coś robić, niż nie robić. Bo nawet gdy zabrniemy bardzo, bardzo daleko, gdy przegapimy czternaście zjazdów z autostrady, a nasz wewnętrzny GPS zgubi kontakt z satelitą, i tak lepiej jest próbować, niż latami siedzieć w zaparkowanym samochodzie i oglądać świat przez szybę. Pewnie wiesz, że energia, jaką wkładamy (my, ale też samochód, statek, rakieta) w ruszenie, jest większa niż ta, która potem jest potrzebna do utrzymania kursu. Może więc cię to pocieszy — jak już ruszysz, potem będzie łatwiej. Cokolwiek postanowisz, będzie łatwiej w ruchu. Takie są moje doświadczenia.

A co do jogi… nie zawracałam. W moim przypadku okazała się drogą w dobrym kierunku. I jeśli ty też czujesz, że tym razem chcesz jej spróbować — zrób to. Nic nie tracisz, nawet jeśli się okaże, że w końcu porzucisz jogę i w zamian wybierzesz modern jazz albo psychoterapię. Ale pewnie tak nie będzie.

PRACA DOMOWA: Wrzuć pierwszy bieg. Kup karnet. Albo zapłać zaliczkę na wyjazd z jogą. Albo jedno i drugie. Stań na macie. Zobacz, co się wydarzy. Przecież, jakby co, możesz zawsze zejść z maty, wyjść z sali, wrócić z wyjazdu wcześniej. Niczego nie ryzykujesz.”

Fragment pochodzi z książki „13 lekcji jogi” Agnieszki Passendorfer.

e-biznes i sprzedaż

Wartości w biznesie

27 lutego 2017

„Brian Tracy w swojej książce Potęga pewności siebie przytacza badania obejmujące 25 lat historii biznesu. Pisze o nich: „Naukowcy odkryli, że firmy, które mają jasno spisane wartości i w których każdy pracownik uznawał te wartości za swoje własne, zarobiły w tym okresie średnio 700% więcej niż inne firmy w tych samych branżach, które nie miały kodeksu wartości”. I dalej: „Akt wybierania swoich wartości jest również aktem wyraźnego powiedzenia sobie, a czasami innym, jak dokładnie będziesz żyć od tego momentu”.

Praca nad własnym systemem wartości otwiera nas na uświadomienie sobie tego, co jest dla nas ważne i w jakiej kolejności w naszym osobistym rankingu pozycjonujemy poszczególne wartości. Czy ważniejsza jest praca i sukces zawodowy, rodzina, znajomi, wyższe zarobki, czy czas poświęcony dzieciom albo sobie samemu? Czy wierzymy w Boga, szacunek, zaufanie, dobroć, szczodrość, uczciwość, sens pracy? Czy jesteśmy zdolni do poświęcenia dla ojczyzny i do jakiego stopnia? Czy mając wolny koniec tygodnia, wolimy go spędzić na dodatkowej pracy, spotkaniu ze znajomymi, a może wspólnej rodzinnej wyprawie za miasto? To pytania, które warto sobie zadać po to, żeby skutecznie działać w życiu osobistym i zawodowym.

Ugruntowując swoje wartości, nabieramy pewności siebie, bo wewnętrznie czujemy, że to, co robimy, jest zgodne z tym, co uznajemy w naszym życiu za ważne.

Z mojego podwórka

Urodziłem się i mieszkam w Krakowie. Gdy byłem młody, mieszkałem w blokowisku na Osiedlu Podwawelskim. Blokowiska miały tę cechę, że mieszkali tam ludzie reprezentujący pełny przekrój społeczny. Moimi kolegami były osoby ze wszystkich warstw społecznych. Godzinami graliśmy w piłkę, wspólnie spędzaliśmy czas i podrywaliśmy dziewczyny. Ale wśród nas byli też kompletnie zagubieni znajomi, którzy szybko popadli w konflikty z prawem. Doskonale mogłem obserwować, jak kiełkująca nieuczciwość prowadzi ich na komisariaty policji, sale sądowe, a później do aresztu. Patrząc na konsekwencje ich występków, sformułowałem sobie zasadę: wybieraj prawość i uczciwość. W młodości dokonywałem różnych wyborów i, nie ma co kryć, nie wszystkie były prawe i uczciwe. W pewnym momencie życia dostrzegłem, że wybierając określone postępowanie, decydujemy, jakich wartości w życiu będziemy przestrzegać. Próby i błędy zabrały mi trochę czasu, ale po latach jestem w pełni świadomy, jak ważne w życiu jest promowanie dobrych postaw.

Świat wartości ma znaczenie. To, w co wierzymy, jak postępujemy, co mówimy do siebie oraz co myślimy, jest ważne dla nas i dla rozwoju przedsiębiorstw, w których pracujemy. To olbrzymie aktywa, których nie widać w bilansie przedsiębiorstwa, ale które podnoszą wartość naszego biznesu. Międzynarodowe Standardy Rachunkowości nie wyceniają „posiadania wartości” jako aktywów. Ignorują to, co w firmie najważniejsze. Szkoda, że zapomniano o dorobku naukowym Abrahama Maslowa. Twórca piramidy potrzeb sporo miejsca poświęcił badaniu osób samorealizujących się. Według Maslowa do wartości cenionych przez takie osoby należą: prawda, twórczość, dobroć, całościowość, piękno, niepowtarzalność, prostota, sprawiedliwość i niezależność.

Współczesne kryzysy moim zdaniem mają swoje źródło nie w czynnikach ekonomicznych, ale w postawach i zachowaniach, które emanują chciwością, nierzetelnością, brakiem szacunku do zawartych umów i do siebie nawzajem. Brak etyki, brak fundamentów moralnych skutkuje tym, że niektórzy są zagubieni i potrzebują zachęty, przykładów i woli tworzenia dobrych rzeczy. Niestety, obecnie działalność publiczna daje sporo negatywnych przykładów postępowania. Uniwersytety, podobnie jak społeczeństwo, dotknięte są kryzysem wartości.

Jak zwykle w sytuacji, kiedy problem dotyczy sporej części społeczeństwa, nikt do końca nie chce wziąć odpowiedzialności za kształtowanie etycznych postaw. Rodzice twierdzą, że mają sporo obowiązków związanych z utrzymaniem domu, szkoła delikatnie przerzuca odpowiedzialność na katechetów i nauczycieli etyki, a katecheci skupiają się na wciskaniu do głowy religijnych zasad bez dawania konkretnych przykładów postępowania, które to przykłady pomogą w odróżnianiu właściwej postawy od niewłaściwej.

Benjamin Franklin powiedział kiedyś: „Nie można oczekiwać od pustej reklamówki, że się nie przewróci”. Podpisuję się pod tym obiema rękami. W życiu zawodowym doświadczyłem wielu przypadków nieuczciwej postawy pracowników i kontrahentów, z którymi współpracowaliśmy.

Środowiska pracy są ostatnim ogniwem, które zbiera owoce braku kształtowania postaw moralnych w cyklu edukacyjnym. Pracodawcy stają się często wychowawcami, nauczycielami i pomagają w nadrobieniu etycznych zaległości współczesnego systemu edukacji. Konsekwentne uczenie właściwego postępowania powinno być kształtowane od najmłodszych lat, w przeciwnym razie będziemy doświadczać upadku znaczenia wartości w życiu codziennym.

Kilka lat temu, gdy przyjechałem na Osiedle Podwawelskie, gdzie się urodziłem i wychowałem, na siedzeniu mojego auta zostawiłem portfel. Byłem przemęczony i z roztargnienia nie domknąłem drzwi w samochodzie.

Gdy wróciłem do auta, portfela nie było. Uświadomiłem sobie, co się mogło wydarzyć. Ktoś wykorzystał moje roztargnienie i ukradł mi portfel. Sprawców zacząłem szukać za pawilonem handlowym, gdzie zwykle biesiadowali osiedlowi amatorzy mocnych trunków. Gdy do nich podszedłem i spytałem, czy widzieli kogoś przy moim aucie, szybko zorientowałem się, że właśnie rozmawiam ze sprawcami. Zażądałem zwrotu własności, a gdy tego nie zrobili, zadzwoniłem po policję. Zdołałem jednak odzyskać portfel (nie ukrywam, że przy wykorzystaniu pewnej presji), zanim przyjechali stróże prawa. Ten, który go wziął, był moim rówieśnikiem, znaliśmy się z widzenia z lat dziecinnych. Tłumaczył się, że nie wiedział, że to moje auto, bo gdyby wiedział, to by mi tego nie zrobił.

— Dlaczego kradniesz? — spytałem.
— Wszyscy kradną — padła odpowiedź.
— Ja nie kradnę — próbowałem dalej ciągnąć rozmowę.
— A co mam robić? Nie mam pracy — usłyszałem na końcu.

Gdy uspokoiłem emocje i zastanowiłem się nad całą sytuacją, uświadomiłem sobie, że w mentalności tego człowieka kradzież jest sposobem na przeżycie. Zamiast pracować, zaczął kraść, a swoją postawę usprawiedliwiał tym, że złe postępowanie jest normą. Przestał szukać legalnego zajęcia, bo się poddał. Uwierzył, że kradzież jest jedynym sposobem na zapełnienie pustego żołądka. Powodów takiej decyzji może być sporo, ale faktem jest, że jego kręgosłup moralny uległ przetrąceniu.

Biznes prowadzony bez przestrzegania standardów etycznych przewróci się jak reklamówka z powiedzenia Franklina. Ludzi okradających firmy, w których pracują, jest sporo. Czasem zaczyna się od pojedynczej kartki ksero, środków czystości, drobnych przedmiotów codziennego użytku. Później stawka rośnie wraz z poziomem odpowiedzialności i wpływem na decyzje.

Zła postawa przenika przez cienką szczelinkę w naszej moralności i jeśli dostanie się do naszego systemu wartości, zaczyna rosnąć. Ale to my wybieramy, czy w trudnej chwili życiowej zaprzyjaźnimy się z bezprawiem, czy wytrwale będziemy szukać dla siebie uczciwej drogi.

Złe wzorce, promowane w mediach głównego nurtu, nie są jedyną prawdą o naszej cywilizacji, a na pewno nie mogą być usprawiedliwieniem negatywnych postaw. Nie ma przyjemniejszego widoku niż własne odbicie w lustrze, na które z dumą można spoglądać każdego dnia. Zmieniając świat, warto zacząć od siebie.

Mam świadomość, że uboga edukacja etyczna utrudnia dokonywanie właściwych wyborów. Ludzie potrzebują konkretnych narzędzi oceny tego, jak postępować, żeby konsekwencje ich działań były zgodne z ogólnie przyjętymi normami społecznymi. Na szczęście takie narzędzia istnieją i warto z nich korzystać.”

Fragment pochodzi z książki „Naturalnie o biznesie” Andrzeja Kowalczyka.