Archives:

rozwój osobisty i osiąganie celów

Akceptacja — inwersja psychofizyczna

21 grudnia 2017

„W życiu nie chodzi o to, by przeczekać burzę. Chodzi o to, żeby nauczyć się tańczyć w deszczu.”
— STEVEN D. WOLF

„Kiedyś główną techniką osiągania wewnętrznego spokoju i harmonii była akceptacja. Obecnie można ją zalecić wielu ludziom jako kluczową metodę przemiany ich życia poprzez usunięcie konfliktów na linii świat – JA.

Zabawa polega na tym, że świat nie jest problemem, ale TY jesteś problemem. Samo to zdanie wprowadza JA w gniew. Czym ono w istocie jest? JA to zarówno poczucie bycia sprawcą myślenia i działania, jak również reaktywna część procesu myślenia. Myślenie i myślący nie są bowiem czymś osobnym. To jeden ruch umysłu, który zawiera w sobie coś, co twierdzi, że teraz to myśli oraz robi. Owa reaktywna część jest niejako strukturą sprzeciwiającą się rzeczywistości. Taki sprzeciw bywa niezwykle bolesny. Przecież na rzeczywistość składa się mnóstwo elementów, które nie mogą być zwyczajnie inne w danej chwili. Tym bardziej, że skoro coś ma miejsce, to nie można tego cofnąć — logiczne, a jednak reaktywna część myślenia twierdzi inaczej.

Akceptacja otwiera przed nami przestrzeń spokoju. Jest to podstawowa technika w zmianie przepływu energii psychofizycznej z modelu „osoba -> zadanie” na model „osoba -> zadanie -> osoba”. W tym ujęciu energia psychofizyczna wraca do nas niczym bumerang.  Doświadczamy tego, gdy wykonujemy czynności związane z naszym hobby. Wtedy nie podlegamy schematowi tracenia energii, wręcz przeciwnie: zadanie nas dodatkowo ładuje, nakręca do dalszego działania, a nawet po wielu godzinach pracy odkrywamy w sobie jeszcze więcej energii niż przed jej rozpoczęciem (chyba że Twoje hobby to kulturystyka — wtedy na pewno się ze mną nie zgodzisz!).

Jeżeli wyczuwasz w sobie chociaż drobną niechęć do jakiegoś zadania, sytuacji lub miejsca, bądź jej świadomy. Nie pozwól się także pochłonąć owej niechęci. Wprowadź akceptację do tego, co aktualnie robisz, z kim jesteś oraz w jakim miejscu się znajdujesz. Czy czujesz już, jak wiele energii tracisz, kiedy reaktywna część JA tworzy opór wobec tego, co aktualnie JEST? Pozwól sobie doświadczyć, jak bolesne potrafi być stanie w takiej opozycji do życia dziejącego się w TERAZ.

Czy naprawdę potrzebujesz cierpieć i stale mówić wewnętrznie NIE temu, co się obecnie wydarza? Jaka jest jakość Twoich działań w stanie braku poddania? Ile czasu zajmuje Ci wykonanie obowiązków, gdy stawiasz opór? Zastanów się nad tym przez chwilę. Gdy zaakceptujesz zadanie, którego nie chcesz wykonać i którego nie znosisz, wydarzy się coś dziwnego: nagle frustracja, gniew, niechęć lub zmęczenie zamieni się w spokój. TAK nie tylko osłabia JA, lecz również potrafi je z czasem totalnie wyeliminować. Wolność i relaks już tu są, ale tylko wtedy, kiedy wykonujesz wszelkie czynności tak, jakby były one Twoim szczerym wyborem. Tylko w takim podejściu znikają negatywne emocje. Co więcej, możesz przenieść ten system na sytuacje stresogenne typu:

  • Wystąpienie przed audytorium. Paraliżujący lęk to jedynie fakt, że boisz się źle wypaść lub obawiasz się porażki. Czy możesz zaakceptować to, że istnieje możliwość, abyś źle wypadł i doznał porażki? Jeśli pozwalasz sobie na to, a jednocześnie „robisz swoje”, spada z Ciebie ogromny ciężar. Jesteś spokojny, bo zgadzasz się na ewentualny negatywny obrót zdarzeń, co stanowi Twój świadomy wybór. I w tym spokoju nie tylko czujesz się znakomicie, ale też Twoje działania nabierają wyższej jakości (zapewne nigdy nie będziesz miał lepszego wystąpienia publicznego niż tego dnia).
  • Rozmowa z osobą, która Cię obraża lub mówi nie to, co chciałbyś usłyszeć. Wprowadzając akceptację do faktu, że właśnie ktoś Cię obraża lub mówi nie to, co chciałbyś usłyszeć, czyli zwyczajnie akceptując tę sytuację i zachowanie tej osoby, nie wpadasz w gniew i nie czujesz się zraniony. Nie oznacza to jednak, że nie będziesz bronił swoich racji, nie wyciągniesz konsekwencji wobec rozmówcy czy nie zganisz go za taką postawę.

Akceptacja oznacza bycie z tym, co obecnie JEST w totalnej harmonii. Akceptacja nie oznacza równocześnie bierności. To rodzaj poddania, lecz poddania bez dozy bierności. Przykładowo: jedziesz samochodem przez las. Jest wieczór. Opona w aucie pęka. Masz dwa wyjścia: możesz nie zaakceptować tej sytuacji, co jest głupie, bo przecież opona już pękła i nie cofniesz czasu. W gniewie zmieniasz koło, łamiąc sobie palec kluczem. Po dwóch godzinach szamotaniny docierasz do domu.

Jest środek nocy. Możesz też zaakceptować sytuację, mogą pojawić się u Ciebie emocje gniewu, ale już po chwili Twoim kompanem będzie spokój wewnętrzny. W tym stanie zmieniasz szybko koło, nie łamiąc sobie palca. Zdążysz nawet na kolację i nie zarwiesz nocy przed jutrzejszym dniem pracy. Wybór należy do Ciebie. Jeżeli naprawdę masz dość cierpienia, jeżeli cierpienie nauczyło Cię, że wcale go nie potrzebujesz, wybierzesz właściwie.

Warto zdawać sobie sprawę z faktu, że każda emocja nie jest czymś od nas oddzielonym. Nasz świat mentalny wydaje się tworzyć iluzoryczny podział na obserwującego, doświadczającego oraz samą emocję. To fałsz. W istocie każda emocja, obserwujący i doświadczający to jedno. Dlatego walka z negatywną emocją może przeciągać się latami. Ludzie, którzy przychodzą do mnie z wieloletnią depresją lub nerwicą, stawiają opór swojej chorobie, co jest równoznaczne z karmieniem negatywnej emocji. Sytuacja przypomina rzucanie psu kiełbasy — psu, którego chcemy się pozbyć, bo ciągle nas kąsa. Zwierzak rośnie i jest coraz gorzej, a my nie rozumiemy, dlaczego pomimo — jak nam się wydawało — przyjęcia słusznej taktyki rezultaty nie przychodzą.

Zawsze proszę osoby z wieloletnią depresją i nerwicą, aby usiadły na dywanie i zaakceptowały swoją chorobę oraz wszelkie negatywne emocje. Proszę, aby przytuliły je niczym przyjaciela, dopuściły do siebie, wniosły akceptację w to, co nieakceptowane. Kiedy delikwent zrobi to szczerze, po kilku minutach jego zły stan radykalnie się poprawia. Emocje znikają. Musi tak być, ponieważ zostają odcięte od źródła energii. Od tej pory przypominają odpięte od nas banieczki, unoszące się w powietrzu i doznające rozpadu niczym kostka lodu w promieniach słońca.

Kiedy akceptujesz niekorzystną dla siebie sytuację, po chwili pojawiają się cisza i spokój, a także rodzaj przyjemnej obojętności. Jest to przedsionek stanu świadomości sensorycznej. Zauważ te podobieństwa — to ważne. Wtedy łatwiej będzie Ci trenować świadomość sensoryczną. Zagadnienia zwyczajnie staną się lepiej zrozumiane. Największym wrogiem tych technik jest brak przyswojenia zasad działania zarówno umysłu, jak i samej metody. Tak narastają mity, frustracja, jak również chaos wewnętrzny. Wtedy będziesz jedynie bardziej zdenerwowany, a nie rozluźniony.

Poniżej przedstawiłem zarys medytacji akceptacji w ujęciu ćwiczeniowym. Być może będzie to dla Ciebie pomocny materiał w przypadku ekstremalnych zadań, sytuacji lub nawet zdarzeń z przeszłości (leczenie traum poprzez akceptację przeszłości).

Medytacja akceptacji — anihilacja oporu jako ćwiczenie mentalne

  1. Usiądź na krześle lub połóż się na łóżku — ważne, abyś miał proste plecy. Kręgosłup powinien być wyprostowany, gdyż jest to układ, z którym pracujemy. Należy go więc ustawić w pozycji naturalnej, najzdrowszej i przez to właściwej. Tę prawidłowość odkryli już wieki temu pierwsi medytujący, kumulując efekty praktyk.
  2. Pomyśl o sytuacji życiowej, w której się znajdujesz, i pozwól wyjść emocjom. Cokolwiek to jest, „skontaktuj się” z tym na poziomach mentalnym oraz emocjonalnym.
  3. Teraz całym sobą szczerze zaakceptuj sytuację oraz emocję — powiedz wszystkiemu TAK. „Przytul” emocję jak przyjaciela, niech będzie jak najbliżej Ciebie. Wpuść ją do siebie, skoro cały czas ją wypierałeś. Pozwól jej być taką, jaka jest, i zaakceptuj ją.
  4. Oddychaj swobodnie przez nos. Rozluźnij barki. Postaraj się oddychać przeponą.”

Fragment pochodzi z książki „DNA stresu” Jacka Ponikiewskiego.

inne

OD STRESU DO KRYZYSU

20 grudnia 2017

„Przyszedł wreszcie moment, by zastanowić się, czy przewlekły stres może prowadzić do wystąpienia kryzysu w Twoim życiu. Niestety, nie mam dla Ciebie dobrych wieści. Nieustanne funkcjonowanie w stanie niekorzystnego pobudzenia może prowadzić do pojawienia się kryzysu. Żebyś lepiej mógł zrozumieć, co mam na myśli, spójrz, proszę, na schemat poniżej (rysunek 2.3).

Od stresu do kryzysu  Rysunek 2.3. Zależność pomiędzy stresem a kryzysem (opracowanie własne)

Jak widzisz, na bodźce pojawiające się w Twoim życiu, tzw. stresory, możesz zareagować na dwa sposoby: adekwatnie lub nieadekwatnie. Innymi słowy: możesz sobie z nimi poradzić (o strategiach radzenia sobie ze stresem i kryzysem przeczytasz w rozdziale 10., „Jak sobie pomóc?”) i wówczas wrócisz do stanu równowagi, lub mogą Cię one przytłoczyć na tyle, że zwiększą siłę odczuwanego stresu i trwając odpowiednio długo, doprowadzą do pojawienia się stresu chronicznego. Kiedy ten już zagości w Twoim życiu, również masz do dyspozycji dwa wyjścia. Możesz w porę podjąć skuteczne środki zaradcze i powrócić do stanu równowagi lub sytuacja może Cię przerosnąć i popadniesz w stan kryzysu.

UWAGA Nie każdy kryzys jest poprzedzony stresem chronicznym. Bardzo wiele kryzysów, a nawet znaczna ich większość, jest konsekwencją wystąpienia nagłej sytuacji, która pojawia się w naszym życiu. Przykładowo: śmierć bliskiej osoby, wypadek samochodowy czy niespodziewane odejście małżonka może powodować wystąpienie u Ciebie objawów kryzysu. Więcej informacji o tym, w jaki sposób dzielimy kryzysy i do jakiej grupy można je przypisać, znajdziesz w rozdziale 4., „Rodzaje kryzysów”.

Z życia wzięte

Marcin (48 lat) mieszkał z żoną Darią (41 lat) i córką Hanią (16 lat), tworząc zgodne małżeństwo. Bywały oczywiście chwile trudniejsze, jak w każdej relacji, ale wydawało mu się, że wszystko jest w jak najlepszym porządku. Wyrażenie „wydawało mu się” ma tu kluczowe znaczenie, jako że któregoś dnia ni stąd, ni zowąd żona poinformowała go o tym, że odchodzi. Marcin nie mógł uwierzyć w to, co się działo. Sytuację pogarszał fakt, że Daria nie uargumentowała w żaden sposób swojej decyzji, tylko spakowała rzeczy i opuściła ich wspólny dom. Szok Marcina był tak duży, że mężczyzna przez wiele miesięcy zaprzeczał odejściu żony, próbując ją odzyskać. Niestety bezskutecznie. Codziennie zadręczał się i zadawał sobie pytania: „Co mogłem zrobić inaczej?”, „A gdyby to?”, „A gdyby tamto?”, obarczając się całkowitą winą za rozpad związku. Emocje, których doświadczał, były tak silne, że miał czasem wrażenie, że nie wytrzyma bólu, a objawy w ciele tak mocno doskwierające, że przestał normalnie funkcjonować, wycofał się z życia prywatnego i zawodowego. Początkowy kryzys z towarzyszącym mu ogromnym poczuciem winy, lęku, żalu i ciągłej nadziei, że Daria powróci, „rozlał” się na inne sfery życia Marcina, dręcząc go przez lata. Do mojego gabinetu trafił po trzech latach od zaistnienia traumatycznej dla niego sytuacji, jakby dopiero wówczas dając sobie szansę na powrót do normalnego życia.

Fragment pochodzi z książki „Kryzys to nie koniec” Renaty Myczki.

finanse i inwestowanie

Zmiany w kredytach hipotecznych od lipca 2017 roku?

4 grudnia 2017

„21 kwietnia 2017 roku została opublikowana ustawa o kredycie hipotecznym oraz o nadzorze nad pośrednikami kredytu hipotecznego i agentami. Większość jej zapisów weszła w życie w lipcu 2017 roku.

W ustawie wprowadzono zakaz uzależniania udzielenia kredytu hipotecznego od kupna innych produktów bankowych czy też ubezpieczeniowych. Bank nie może zmuszać konsumenta, aby zostawił u niego lub we wskazanej przez niego współpracującej z nim instytucji dodatkowych pieniędzy. Nie może być takiej sytuacji że kredytodawca powie klientowi np. jeżeli nie wykupi Pan/Pani u nas lub we wskazanej przez nas firmie dodatkowego ubezpieczenia, to nie otrzyma Pan/Pani kredytu.

[…]

W przypadku kiedy kredytodawca, czyli bank chce dokonać sprzedaży wiązanej, czyli zaoferować kredyt hipoteczny w pakiecie z innymi produktami np. wspomniane wyżej ubezpieczenie czy też kartę kredytową, musi pokazać na trwałym nośniku czyli np. na papierze czy też dysku informacje, że taki kredyt jest również dostępny bez dodatkowych produktów. Oferując kredyt hipoteczny z dodatkowymi produktami, kredytodawca musi pokazać także klientowi wariant bez usług dodatkowych. Klient musi mieć możliwość porównania, co zyskuje oraz co traci wybierając kredyt hipoteczny z usługami dodatkowymi oraz bez usług dodatkowych. Jeżeli chodzi o sprzedaż wiązaną bank oferując kredyt hipoteczny, może wyłącznie żądać założenia bezpłatnego konta do obsługi kredytu. Jeżeli kredytodawca twierdzi, że udzielenie kredytu hipotecznego danemu kredytobiorcy jest ryzykowne, może zażądać ubezpieczenia kredytu. Jednocześnie nie może on narzucić ubezpieczyciela. Musi jednocześnie powiadomić klienta o możliwości wyboru dowolnego ubezpieczyciela.

[…]

Oferta przekazana klientowi w formularzu informacyjnym jest wiążąca dla klienta przez 14 dni.  Jest to czas na podjęcie decyzji dla konsumenta. Bank w czasie tych 14 dni nie może naciskać na klienta, aby szybciej podjął decyzje. Nie może też powiedzieć, że w międzyczasie warunki się zmieniły i np. wzrosła marża, prowizja itd.

[…]

Kredytodawca, pośrednik kredytu hipotecznego czy też agent są obowiązani przekazać konsumentowi decyzję w sprawie udzielenia kredytu hipotecznego, na trwałym nośniku, nie później niż 21 jeden dni od daty otrzymania wniosku.

[…]

Ustawa zmienia zasady pobierania opłat za wcześniejszą, częściową lub całkowitą spłatę kredytu.  Po trzech latach konsument może spłacić cały kredyt nawet wtedy kiedy zaciągnięty był na kilkadziesiąt lat bez dodatkowych prowizji za wcześniejszą spłatę. W przypadku spłaty przed upływem 3 lat prowizja za wcześniejszą spłatę (nazwana w ustawie rekompensatą) nie może przekraczać sumy odsetek, które byłyby naliczone od spłaconej przed terminem całości lub części kredytu hipotecznego w okresie roku od dnia faktycznej spłaty, ani większa niż 3% spłacanej kwoty kredytu hipotecznego.”

Fragment pochodzi z książki „Jak znaleźć i kupić mieszkanie” Tomasza Szopińskiego.

rozwój osobisty i osiąganie celów

Osadzenie w zmysłach i wyjście poza umysł

28 listopada 2017

Stres nie zawiera się w sytuacji czy zdarzeniu, ale w twojej głowie.

„Kiedy pierwszy raz zasiadamy do medytacji, szokuje nas pędzący umysł: myśli i emocje wyłaniają się znikąd i powracają do tejże pustki. Wydaje nam się, że to samo siedzenie i cisza wyzwalają w umyśle taką nawałnicę zjawisk mentalnych, lecz to nieporozumienie. W istocie nasz umysł zachowuje się w ten sposób przez cały dzień, jednak teraz możemy ten fakt dostrzec.

W sufizmie, czyli mistycyzmie bliskowschodnim, istnieje wiele nietuzinkowych opowieści, które mają za zadanie przedstawić słuchaczowi prawdy o nim samym. Jedna z nich dotyczy nędzarza siedzącego na skrzyni. Człowiek ten przez całe życie żebrał o pieniądze, nigdy do niej nie zaglądając. Pewnego dnia przechodzień namówił go do jej otwarcia. Okazało się, że skrzynia jest pełna złotych monet. My również mamy tendencję do szukania ciszy i szczęścia na zewnątrz, a nie w sobie.

Po prostu usiądź i zamknij oczy. Nie próbuj niczego zmieniać w umyśle. Żadnej myśli i emocji nie odrzucaj ani nie przyciągaj. Jeżeli to zrobisz, umysł nigdy się nie zatrzyma. Przypomina on karuzelę — musisz usiąść obok karuzeli, a nie popychać ją dłonią. Dlatego medytację nazywa się brakiem działania. Jakże to dla nas, ludzi cywilizacji zachodniej, obce i sprzeczne z zaszczepionym modus operandi!

Medytację ilustruje przypowieść o strumieniu. Chcąc, aby muł opadł na dno strumienia, nie wchodzisz do niego — to jedynie jeszcze bardziej mąci wodę. Musisz usiąść na brzegu i chwilę poczekać, a woda sama się wyklaruje.

Gdy stan z medytacji przenosisz na życie codzienne, zauważasz, że to nie same sytuacje mają w sobie stres, lecz Ty, a dokładnie Twoja myślowa interpretacja, za którą podąża negatywna emocja. Gdy patrzysz i słuchasz, a zatem opierasz się na świadomości sensorycznej (zmysłowej), nie oceniasz. Nie oceniasz, a więc nie przyklejasz zdarzeniom myślowych etykietek, jakie rodzą emocje. W takim stanie wciąż działasz — jak zawsze — rozwiązując problemy, lecz jesteś spokojny. Jaką wartość ma Twoje działanie, kiedy jesteś ciszą w środku? Czy wtedy tworzy na zewnątrz harmonię i sukces?

Poza tym musisz sobie uświadomić, że patrzenie na człowieka bez jego oceniania niesie ze sobą wgląd wyższego rzędu. Jeżeli patrzysz na człowieka i od razu go oceniasz na różnych poziomach, jest to forma przemocy. Gdy podchodzisz do drzewa lub do człowieka i nie umiesz na nie spojrzeć bez myślowych etykietek, nie widzisz ani drzewa, ani człowieka, ale wiedzę na ich temat. Samo zaś patrzenie bez myślowych ocen dokonuje prawdziwego cudu: ciało modzelowate w centrum mózgu zaczyna maksymalnie zwiększać współpracę między lewą i prawą półkulą, co sprawia, że mózg automatycznie odczytuje przekaz werbalny oraz pozawerbalny rozmówcy na poziomie wzorców i odruchów. Nagle, nie wiadomo skąd, przychodzi do nas wiedza, która nie jest dostępna umysłowi. To zresztą nazywa się intuicją.

Praktyka medytacji zazen

  1. Usiądź tak, jak chcesz i gdzie chcesz. To nie ma znaczenia.
  2. Zauważaj pojawiające się myśli i emocje, ale niczego z nimi nie rób. Nie odpychaj ich ani nie przyciągaj. Pozostaw je samym sobie, a znikną. Esencją medytacji zazen jest zdanie: „Nie zamieszkiwać w żadnej myśli oraz emocji”. Nie robisz tego, gdy zauważasz myśli i emocje w roli świadka, ale nie myślisz na ich temat. Pozwalasz im powstać, pozwalasz im odejść. One przychodzą z nie-miejsca i do niego odchodzą. Stanie się to się automatyczne, jeżeli nie będziesz się w nie angażował. W pewnym momencie pojawią się ogromna klarowność i spokój wewnętrzny.

Uwagi

  1. Jeżeli po chwili zaczniesz czuć senność, zrób kilka głębokich oddechów i wróć do medytacji.
  2. Jeżeli po kilku sesjach zaczniesz doświadczać odczuć cielesnych lub nawet majaczeń wizualnych, pozostaw je takimi, jakie są. Umysł zaczyna otwierać podświadomość — to dla niego nietypowa sytuacja.
  3. Kluczowym stanem nie jest brak myśli. Jeżeli brak myśli będzie Twoim celem, natychmiast powstaną frustracja i potok samych myśli. Nie pragnij niczego, gdy siadasz do medytacji. Nie miej żadnych oczekiwań wobec procesu. Jeżeli zauważasz myśli oraz emocje, a te przychodzą i natychmiast odchodzą, to właściwa praktyka.
  4. Naucz się być świadkiem dla umysłu — tym, co postrzega umysł, ale co samo nie myśli i nie działa.”

Fragment pochodzi z książki „DNA stresu” Jacka Ponikiewskiego.

relacje i związki

Jak się kłócić po ludzku?

22 listopada 2017

„Mówiłam już o tym wcześniej, ale powtórzę raz jeszcze: moim zdaniem kłótnie w związku są potrzebne. Gdy ich nie ma, to znaczy, że do związku wkradła się obojętność. Nie znam pary, która się nie kłóci. Grunt to robić to z sensem. Ludzie mają to do siebie, że wiele rzeczy w sobie tłumią. Potem im się to zbiera i zbiera i nic dziwnego, że tłumiony żal i pretensje w końcu muszą znaleźć ujście. A wtedy tylko krok do katastrofy.

Najbardziej przeżywamy te pierwsze kłótnie w związku, ponieważ one otwierają nam oczy, które do tej pory były troszkę jakby zamglone. Wcześniej widzieliśmy partnera przez różowe okulary, totalnie bez wad. Teraz związek wszedł w nową fazę i już wiemy, że nasz partner/partnerka, jak każdy inny człowiek, ma pewne wady, z którymi nauczymy się żyć lub nie. Najważniejsze jednak, żeby nie robić z tego tragedii.

Kłócimy się o najróżniejsze rzeczy — o to, że on nas nie słucha, a ona ciągle narzeka. O to, że on ciągle chce jeździć do swojej matki na obiady, a ona tej nieszczęsnej teściowej nie cierpi. On według nas w ogóle nam nie pomaga, a jej się nic nie podoba. Musimy jednak zrozumieć, że każdy z nas jest inny i to nie powinien być zarzut. Gdybyśmy byli tacy sami, to mogłoby się okazać, że nie jesteśmy dla siebie atrakcyjni i szybko byśmy się sobą znudzili.

Największy problem z kłótniami jest taki, że nie potrafimy wyrazić tego, czego naprawdę chcemy. Boimy się, że ktoś nas wyśmieje, jeśli powiemy, że chcielibyśmy, żeby partner okazywał nam więcej czułości, a partnerka mniej nas krytykowała. Właśnie te niedopowiedzenia nas tak naprawdę dobijają. Nie czarujmy się, Drodzy Państwo: jeśli nie powiecie drugiej osobie o tym, co Was boli, to nie możecie oczekiwać, że ona się domyśli. Nikt z nas nie jest wróżką. Nauczcie się więc mówić wprost o tym, co Was boli i co Wam się nie podoba. Trudno się tego nauczyć, jeśli z domu rodzinnego wynieśliśmy przekonanie, że o uczuciach się nie rozmawia. Zamiast poprosić partnera, żeby spędzał z nami więcej czasu, co mówi żona? „Znowu siedzisz przed telewizorem! Ile można przed nim siedzieć?”. Nie powie: „Chciałabym, żebyś spędził ze mną czas”. A dokładnie to ma na myśli, tego potrzebuje. To, co wygłaszamy, znacznie się różni od tego, co czujemy. Dlatego warto mówić, nawet jeśli boimy się, jak odbierze to partner.

Najwięcej konfliktów przydarza się w momencie narodzin pierwszego dziecka. Ostatnio rozmawiałam z koleżanką, która prowadzi własną firmę. Mówi, że odwiedza pewnych klientów, którym niedawno urodziło się dziecko. Wcześniej byli zgodnym małżeństwem, ale po urodzeniu dziecka widać u nich niesamowitą zmianę — potrafią pokłócić się o wszystko, i to przy świadkach. Koleżanka była w szoku, jak bardzo mogło zmienić się to małżeństwo, które teraz jest na skraju rozwodu. Po urodzeniu dziecka nadchodzi czas na ponowne uzgodnienie priorytetów, nasza relacja ulega przedefiniowaniu, mamy inne oczekiwania wobec partnerów. Dzieje się tak zwłaszcza w rodzinach, w których kobieta jest niejako zmuszona zostać z dzieckiem w domu, a mąż wziął na siebie ciężar utrzymania rodziny. On nie rozumie, że ona chciałaby wrócić do pracy, a ona ma dosyć siedzenia w domu, chciałaby wyjść do ludzi. I oto zaczynają się konflikty, zwłaszcza jeśli mąż pochodził z rodziny, w której rodzice uskuteczniali właśnie taki format życia rodzinnego. To jest moment, w którym na nowo trzeba ustalić podział ról i obowiązków. Musicie się dotrzeć po raz kolejny, tak jak na początku związku, po pierwszym kryzysie. Potrzeba tylko ogromnej dozy cierpliwości i wzajemnego szacunku.

Pytanie: jak wygląda dobra kłótnia? Czy w ogóle jest coś takiego? Kłótnia sama w sobie nie jest dobra, ale jest potrzebna, aby oczyścić atmosferę. Jeśli poprowadzimy ją w odpowiedni sposób, uda nam się wyjść z tej potyczki bez strat w ludziach i w związku. Czego unikać w kłótni? Przede wszystkim obrażania się, wyzywania, pogardy, braku szacunku i wrogości. Nie można także udawać, że problemu nie ma. Te wszystkie rzeczy, które wymieniłam, to najczęściej spotykane przyczyny rozpadu związku. Można to pokazać na następującym przykładzie: Janina i Paweł są małżeństwem od siedmiu lat. Mają dwójkę dzieci. Paweł bardzo dużo pracuje i późno wraca do domu. Janina została w domu z dziećmi. Bardzo by chciała, żeby Paweł spędzał więcej czasu z dziećmi. On mówi, że jest zmęczony po pracy i czasami nie ma siły na zabawę z chłopcami.

Ustalili między sobą, że pewnego dnia Paweł skończy pracę o 15. Niestety, nie był w stanie dotrzymać tego zobowiązania. Janina była bardzo zła i rozgoryczona. Gdy Paweł przyszedł do domu, wywiązał się następujący dialog:

Janina: Jak mogłeś nie dotrzymać obietnicy? Jesteś beznadziejny! Obiecałam chłopcom, że z nimi dzisiaj pójdziesz do parku, i co? Jak ja teraz wyglądam? Przez ciebie myślą, że ich oszukałam!

Paweł: Nie zrobiłem tego specjalnie, przecież muszę pracować!

J.: Praca to nie wszystko. Jak zwykle nie dotrzymujesz obietnicy!

P.: Nie przesadzaj! Nic się przecież nie stało! Możemy się umówić na inny dzień.

J.: Żebyś znowu nie dotrzymał słowa? O nie, już ci nie wierzę!

P.: No tak, zrób ze mnie tego najgorszego. Rzeczywiście jestem zły, bo dbam, żebyś miała wszystko, czego zapragniesz! Nie musisz pracować, wydajesz na co chcesz, dzieciaki głodne nie chodzą, ale to ja jestem ten zły!

J.: A ty masz za to poprane, pogotowane, posprzątane! Jak myślisz, kto to robi, krasnoludki?!

Ten dialog mógłby wyglądać zupełnie inaczej, gdyby Janina powiedziała Pawłowi nie o tym, co o nim myśli, tylko o tym, jak się czuje. Mówmy o faktach, nie o tym, jaka jest druga osoba. Na przykład:

Janina: Paweł, umówiliśmy się, że przyjdziesz o piętnastej, a jest godzina dwudziesta. Chłopcy zaraz pójdą spać i już cię nie zobaczą. Jest mi bardzo przykro z tego powodu. Niepokoiłam się, że coś złego cię zatrzymało. Umówmy się, że następnym razem dotrzymasz słowa i pojawisz się w domu o piętnastej, dobrze?

Prawda, że zupełnie inaczej to brzmi? Jestem pewna, że Paweł nie poczułby się zaatakowany tak bardzo, jak w pierwszym przypadku. W tej drugiej sytuacji nie ma ataku — jest przedstawienie faktów i skupienie się na odczuciach. Oczywiście czasami w emocjach trudno się powstrzymać, żeby nie wybuchnąć wyrzutami, ale myślę, że warto spróbować.

A jak wyglądają kłótnie u Ciebie w związku? (…)

Ktoś może zarzucić, że w tym, co mówię jest sztuczność, i że w prawdziwej kłótni aż furczy od emocji. Pewnie tak trochę jest, ale w każdej kłótni warto ważyć słowa. Słowa, jak już wielokrotnie w tej książce udowodniłam, mają naprawdę ogromną moc. Raz wypowiedziana obraza boli jeszcze przez długie tygodnie. Nie da się jej wymazać. Podczas kłótni nie powinno się także wychodzić z pokoju i przerywać jej w połowie. To także rodzaj agresji — terapeuci nazywają ją karą milczenia. Partner/partnerka po kłótni funduje nam tzw. ciche dni. Jest to jedno z najgorszych rozwiązań i nie posuwa sprawy do przodu. Niczego w ten sposób nie osiągniemy. Oczywiście możemy kłótnię przerwać i powiedzieć: „Jesteś zbyt zdenerwowany. Porozmawiamy o tym, gdy się uspokoisz, ale nie powinniśmy wychodzić z domu bez słowa w złości. To zachowanie jest niedojrzałe i bardzo źle o nas świadczy”.

To ćwiczenie możecie wykonać w parach, razem z partnerem. Powiedzcie sobie nawzajem, czego nie lubicie w Waszych kłótniach, a dzięki temu będziecie mogli nad tym popracować przy następnej sprzeczce.

Powiem Ci, jakie błędy najczęściej popełniają ludzie podczas kłótni:

  • Wychodzą z pokoju albo z domu. To oznaka niedojrzałości i braku szacunku do partnera/partnerki. Jasno pokazujemy, że nie obchodzi nas to, co on/ona ma do powiedzenia.
  • Wyzywają się i obrażają. Nie ma nic gorszego. Słowa mają ogromną moc, zastanów się więc dziesięć razy, zanim powiesz coś, czego będziesz żałować. Raz wypowiedzianych słów już nie cofniesz.
  • Stosują przemoc fizyczną. Tego nie trzeba komentować — to jest przestępstwo niezależnie od sytuacji.
  • Stosują tzw. ciche dni. To rozwiązanie bardzo często wykorzystują kobiety. Nie muszę chyba dodawać, że nie przynosi ono spodziewanego efektu, tylko irytację partnera? Niczego tym nie zyskasz. Problem nie zostanie rozwiązany, a jedynie sytuacja się zaogni.
  • Włączają do kłótni dzieci/rodziców/znajomych. Nie włączajcie innych do swoich kłótni, to jest sprawa tylko między Wami. Wprawiacie innych w zakłopotanie i zmuszacie do zajęcia stanowiska wbrew woli tych osób. Wasze kłótnie powinny zostać tylko Wasze.
  • Kłócą się w miejscach publicznych. Jesteście pewni, że lubicie, kiedy inni ludzie widzą, jak się kłócicie i wywlekacie na wierzch swoje brudy? Nikt nie lubi tego słuchać, Wasi znajomi i osoby postronne także nie.
  • Wypominają dawne urazy, o których niby zapomnieli. Tutaj także panie wychodzą na prowadzenie w stosowaniu tego chwytu. Mężczyzna je zdradza, one wybaczają, ale tak naprawdę nadal chowają urazę i przy każdej możliwej kłótni, w sytuacji braku argumentów, rzucają im w twarz: „Bo ty mnie zdradziłeś”. Nie tłumaczę zdrady, bo jest czymś okropnym. Ale jeśli decydujemy się, że wybaczamy, to nie wypominajmy.

Co zatem robić, aby kłótnia nie skończyła się rzucaniem talerzami i wyprowadzką?

  • Nie wychodźcie z pokoju ani z domu podczas trwania sprzeczki. Takie zachowanie jest niedojrzałe, a ponadto dajecie partnerowi/partnerce do zrozumienia, że nie interesuje nas jego/jej zdanie.
  • Nie wciągajcie osób trzecich w Wasze kłótnie. Już bez tego sytuacja jest skomplikowana.
  • Nie obrażajcie się wzajemnie. Niektóre słowa może być trudno zapomnieć.
  • Nie kłóćcie się w miejscach publicznych. Inni nie muszą chcieć oglądać Waszych temperamentów w akcji.
  • Nie wypominajcie dawnych uraz i krzywd. Albo wybaczacie, albo wypominacie. Wiem, że to trudne, ale nie można wybaczyć, a potem całe życie wypominać daną krzywdę.
  • Nigdy nie stosujcie przemocy w żadnej formie.
  • Nie stosujcie „cichych dni”. Nic Wam to nie da, a zaogni konflikt.
  • Nie dyskutujcie w momencie, w którym sprzeczka do niczego Was nie prowadzi. Przełóżcie dyskusję na inny czas, kiedy oboje się uspokoicie.

Tych kilka zasad powinno ułatwić Wam wzajemne komunikowanie się w momencie, w którym najchętniej rzucalibyście talerzami. Pamiętajcie: to, jak się kłócicie, ma duży wpływ na to, jacy jesteście jako para. Nie da się zbudować solidnego związku w sytuacji, w której nie szanujemy się wzajemnie i pokazujemy to w kłótni z partnerem.”

Fragment pochodzi z książki Joanny Jankiewicz pt. „TOXIC 2”.

rozwój osobisty i osiąganie celów

Umysł psychiczny i umysł działający

13 listopada 2017

Twój najgorszy wróg nie może cię zranić tak bardzo, jak twoje własne myśli, ale gdy już nad nimi zapanujesz, nikt nie pomoże ci tak jak one.
— STARA PRAWDA ZEN

„Wszystkie nasze zmysły są skierowane na zewnątrz. Nie dziwne zatem, że ciszy i spokoju szukamy zazwyczaj w przedmiotach, lekarstwach, sytuacjach lub osobach, a nie w nas samych. Gdybyśmy jednak chociaż na chwilę nauczyli się patrzeć na siebie z pokorą wobec tego, co aktualnie w nas się dzieje, odkrylibyśmy zadziwiającą ciszę, której tak usilnie szukamy.

Patrzeć na siebie z pokorą oznacza pozwalać umysłowi na harce aż do momentu jego zatrzymania. Umysł to rzecz jasna myśli oraz idące za nimi emocje. Gdy myśl znika, zanika emocja. Dlatego z tak wielkim zainteresowaniem spoglądamy w kierunku alkoholu, zabawy lub zaczytujemy się w coraz to nowej powieści. Pragniemy uciec od samych siebie. Pewne osoby nie mogą usiedzieć w ciszy nawet dziesięciu minut — natychmiast pojawia się u nich rodzaj dziwnego niepokoju.

Nie przypadkiem na Wschodzie zwierzęciem świętym jest wąż. Wąż potrafi bowiem nie ruszać się przez cały dzień lub nawet kilka dni.

Dlatego uznano, że znajduje się on najbliżej czystej świadomości, a więc świadomości sensorycznej, zmysłowej, która jest świadkiem szaleństw umysłu. Co zadziwiające w tym kontekście, człowiek posiada mózg gadzi, pierwotny element naszego mózgu właściwego — być może faktycznie archetyp węża ma głębszy sens, kiedy spojrzymy na jego ciszę i bezruch, jakich z żarliwością poszukujemy w otaczającym nas świecie, który stale przyśpiesza. Na przykład małżeństwa rozpadają się szybciej niż kiedyś, a ludzie wchodzą w inicjację seksualną coraz wcześniej. Wszystko przyśpiesza — mówią socjologowie. Może jednak warto zastanowić się nad nieco inną opcją: na zewnątrz rzucić się w wir bitwy, ale w środku pozostać w cichym bezruchu? Jest to wspaniała sentencja zawarta w hinduskiej Bhagawadgitcie: bóg Kriszna radzi Ardżunie na polu walki, jaka odbywa się między dwoma klanami, żeby zaufał mu i rzucił się w wir bitwy, lecz aby jego serce pozostało w ciszy u stóp Pana. Ewidentnie tego nam dziś brakuje. Brakuje nam pewnej percepcji, która polega na wykonywaniu czynności jednej po drugiej, ale bez zaangażowania umysłu psychicznego. Należy bowiem oddzielić od siebie dwa tryby umysłu: psychiczny i działający.

Umysł działający to logiczna część umysłu, niepodpięta do części emocjonalnej, można by rzec: część lewopółkulowa. Jest ona aktywna przez cały dzień: gdy myjemy zęby, ustawiamy w piekarniku odpowiednią temperaturę lub sprawdzamy w internecie połączenia kolejowe, planując jutrzejszy poranek tak, aby zdążyć na odjazd pociągu z dworca.

Umysł psychiczny to zupełnie inna sfera. Kiedy zaczynamy się denerwować, bo czekamy w kolejce kandydatów przed pokojem rekrutacyjnym, doświadczamy właśnie umysłu psychicznego. Nie trzeba chyba więcej tłumaczeń, czym jest ów twór. Warto jedynie podkreślić rzecz kluczową: umysł psychiczny to dwufazowa maszynka stresu. Najpierw wyłania się z niego myśl, a potem emocja. Dlaczego jest to tak istotne? O tym w następnym podrozdziale.”

Fragment pochodzi z książki „DNA stresu” Jacka Ponikiewskiego.

finanse i inwestowanie

Dlaczego nie warto zaniżać ceny nieruchomości w akcie notarialnym?

13 listopada 2017

„Chcę zwrócić Twoją uwagę na możliwość pewnego zdarzenia.

Kiedy będziesz z właścicielem mieszkania negocjował cenę sprzedaży, może się tak zdarzyć, że sprzedający będzie chciał, aby zaniżyć cenę mieszkania. Zaproponuje Ci podanie w akcie notarialnym niższej ceny mieszkania i nieformalne przekazanie reszty pieniędzy. Będzie argumentował, że musi zapłacić wysoki podatek i że jeżeli zgodzisz się na zaniżenie ceny mieszkania, wtedy on będzie skłonny obniżyć rzeczywistą cenę mieszkania.

Odradzam takie rozwiązanie.

Po pierwsze – w przypadku korzystania z kredytu, nawet gdyby kwota zaniżenia była niewielka, bank uzna Twój mniejszy wkład własny, co z kolei będzie skutkowało gorszymi warunkami kredytu.

Załóżmy, że właściciel wystawił do sprzedaży mieszkanie w cenie 160 000 PLN. Ty jesteś w stanie wyłożyć 35 000 PLN. Stanowi to ponad 20% ceny mieszkania. Właściciel proponuje zaniżenie ceny do 120 000 PLN. Jednocześnie proponuje obniżenie rzeczywistej ceny do 150 000 PLN. Zatem pod stołem do ceny 120 000 PLN musiałbyś mu dopłacić 30 000 PLN. Zostaje Ci 5 000 PLN. Na resztę planujesz zaciągnąć kredyt. W takiej sytuacji w oczach banku posiadasz wkład własny w granicach 5%.

Banki podczas oceny zdolności kredytowej biorą pod uwagę wkład własny kredytobiorcy. Przyznając kredyt, żądają często ubezpieczenia brakującego wkładu własnego. Ubezpieczenie jest pobierane do czasu, kiedy klient spłaci 20% ceny mieszkania, na które zaciągnął kredyt. Dodatkowo większy wkład własny oznacza mniejsze oprocentowanie kredytu.

Ponadto w przypadku zaniżenia ceny mieszkania ryzykujesz, że urząd skarbowy zakwestionuje podaną cenę i wtedy będziesz musiał dopłacić brakującą kwotę podatku.

W dodatku tak naprawdę nie wiesz, z kim masz do czynienia. Gdyby kiedykolwiek po wpłaceniu pieniędzy zdarzyły się problemy ze sprzedającym, np. gdyby wprowadził Cię w błąd przy sprzedaży lokalu, a Ty musiałbyś oddać sprawę do sądu, wówczas będziesz mógł dochodzić kwoty podanej w akcie notarialnym, a nie rzeczywistej kwoty zawierającej pieniądze przekazane nieformalnie.

Nie polecam zaniżania ceny mieszkania.”

Fragment pochodzi z książki „Jak znaleźć i kupić mieszkanie” Tomasza Szopińskiego.

Wyszukano w Google m.in. przez frazy:

relacje i związki

Jak rozpoznać toksyczne zachowanie?

30 października 2017

„Gdy zakochujemy się w kimś, mamy na nosie różowe okulary. Nie dostrzegamy jego wad, przymykamy oczy na pewne sprawy, nie chcemy słuchać innych ludzi, którzy mogą nas ostrzegać przed tym, że nasza ukochana osoba ma zły charakter. Na tym etapie związku nikogo nie słuchamy, często doprowadzając do szału bliższą i dalszą część rodziny i znajomych.

Otrzeźwienie przychodzi zazwyczaj dość szybko, choć znam przypadki, zarówno ze strony mężczyzn, jak i kobiet, że taki stan trwał latami, zanim dana osoba zorientowała się, że jej związek jest toksyczny. Najczęściej przebudzenie jest bardzo przykrym etapem, w którym wszystkie nasze dotychczasowe plany, nadzieje i marzenia wydają się tylko mrzonkami, a wszystkie szczęśliwe chwile zdają się nigdy nie mieć wcześniej miejsca.

Warto w tym miejscu zwrócić uwagę na jedną rzecz: w każdym związku, jak pokazałam na początku, istnieje toksyczność. Dopóki jednak jesteśmy w stanie sobie z nią wspólnie poradzić i nie wynika ona z wybitnie złych intencji drugiej strony, dopóty wszystko jest w normie. Problem pojawia się dopiero wtedy, gdy przez tę toksyczność zmienia się na gorsze nasze uczucie do partnera i nie jesteśmy w stanie funkcjonować w tym związku ani chwili dłużej.

Po czym można rozpoznać toksyczne zachowanie w relacji? Istnieje wiele przykładów toksycznych zachowań w związku dwojga ludzi, które mogą doprowadzić do poważnego kryzysu, a nawet ostatecznie do rozstania:

  • Brak lojalności. Katarzyna nie pamięta, żeby Tomasz jakąkolwiek decyzję podjął kiedyś sam. We wszystkim słuchał ojca i matki. Nawet na wakacje jeździli tam, gdzie szanowni teściowie sobie zażyczyli. Kasia miała momentami wrażenie, że jej mąż nigdy nie uniezależnił się od swoich rodziców, mimo że sam na siebie zarabia i od dawna jest dorosły. Bywały sytuacje, że Tomasz zwierzał się mamie z ich spraw intymnych — mówił jej, że ostatnio nie układa im się tak jak dawniej, że coraz częściej się kłócą, a on nie wie dlaczego. Niezliczone prośby Kasi, żeby nie opowiadał rodzicom o ich sprawach, trafiały jak kulą w płot. Mąż uważał, że rodzice są mu najbliżsi i mają prawo wiedzieć, co się u niego i żony dzieje. Zupełnie nie rozumiał, dlaczego Katarzyna nie słucha ich tak samo jak on — przecież ostatecznie zawsze mają rację. Czara goryczy przelała się, gdy Kasia i Tomasz budowali dom, o którym zawsze marzyli. Nie było aspektu, w który teściowa by się nie wtrąciła: od wylewki fundamentów, przez budowę dachu, kończąc na wystroju wnętrz. Każda decyzja Kasi była zła, matka Tomasza wszystko chciała poprawiać. A on tylko patrzył i przytakiwał, jakby nie miał swojego zdania.
  • Brak wsparcia. Beata bardzo dobrze pamięta, gdy rodziła Antosia. Pamięta, że nie było przy tym jej męża, Bartka, na którego bardzo liczyła. Okazało się, że zamiast być przy niej, wolał piwo i mecz z kolegami. Próbowała się do niego dodzwonić ze szpitala. Niestety, nie odbierał telefonu. Oczywiście potem ją przepraszał, ale dla kobiety nie miało to większego znaczenia. Przeprosiny przyjęła dla świętego spokoju. I liczyła na poprawę, która jednak nie nastąpiła. Z Antosiem i opieką nad nim została całkiem sama — Bartek przychodził zmęczony z pracy, szybko witał się z synem i zamykał w pokoju, by grać w gry do późnej nocy. Aktywizował się dopiero po awanturach, które powoli zaczynały Beatę męczyć, ponieważ niczym nie skutkowały. Potrzebowała jego wsparcia, opieki, czułości i pomocy przy malutkim dziecku. Nie dostała nic. Dzisiaj są po rozwodzie.
  • Wieczna krytyka. Wszyscy są niedobrzy, tylko ona jedna jest idealna i kryształowa. Nie ma sytuacji, w której popełniałaby błąd. Chodząca perfekcja. Najlepsza matka i żona. Wzór cnót. Tak samą siebie określała Lilka, żona Adama, która zawsze uważała, że inni robią wszystko źle, a ona tylko po nich poprawia i nadaje ich życiu sens. Lilka spóźniła się na wywiadówkę u syna? Wina męża, ponieważ jej o tym nie przypomniał. Syn pyskuje? Wina babci i dziadka, bo go rozpuścili jak dziadowski bicz. Szef odrzucił jej projekt? Z pewnością dlatego, że z nim nie sypia, w przeciwieństwie do Jolki z drugiego piętra, która ciągle się przed nim wdzięczy. I jak tu się wiecznie nie denerwować, skoro inni są tak niedoskonali i stają jej na drodze? No jak?
  • Zaborczość i zazdrość. Krystian nie mógł nigdzie wyjść bez karczemnej awantury ze strony swojej dziewczyny. Anna robiła mu pretensje za każdym razem, gdy chciał pójść z kolegami na piwo czy bilard. Z każdego wyjścia musiał się gęsto tłumaczyć. Z kim był? Co robił? Czy na pewno jej nie okłamuje? Czy na pewno nie było tam innych dziewczyn? A może jednak były? To dlaczego wrócił tak późno? Tak było przez cały ich związek, który trwał sześć lat. Kiedyś Krystian zapomniał jej powiedzieć, że tego dnia jego kolega obchodzi urodziny i został zaproszony na imprezę, która będzie się odbywała wyłącznie w męskim gronie. Jakimś cudem Anna dowiedziała się, gdzie kolega mieszka, i przyszła tam upewnić się, że rzeczywiście nie ma z nimi żadnej dziewczyny. Kolega Krystiana był uprzejmy i udowodnił jej, że tak właśnie jest. Annie to nie wystarczyło i kazała Krystianowi jak najszybciej wracać do domu. Chłopak nigdy nie zapomni tego, jak bardzo się wtedy za nią wstydził.
  • Osiadanie na laurach. „Skoro za mnie wyszłaś, to po co mam się starać?” — usłyszała któregoś dnia Ola od męża przy obiedzie, gdy próbowała mu dać do zrozumienia, że trochę więcej czułości w ich związku by nie zaszkodziło. Od tamtego momentu ona również przestała się starać.
  • Mijanie się/brak bliskości. Marta nie wie, kiedy to się zaczęło. Od pewnego czasu są dla siebie z mężem obcymi ludźmi, którzy spotykają się tylko popołudniami w jednym domu. Składa to na karb tego, że oboje zawsze dużo pracowali i nigdy nie mieli dość czasu, aby go w pełni wykorzystać. Gdy są w domu, prawie ze sobą nie rozmawiają, chyba że o dzieciach i obowiązkach domowych. Kiedyś potrafili przegadać wiele godzin. Dzisiaj nie łączy ich nic oprócz dzieci.
  • Brak zrozumienia i komunikacji w związku. Matylda była mistrzynią obrażania się o byle co. Patryk uważał, że gdyby można było zrobić z tego zawody, na pewno by je wygrała. Nie było dnia, żeby się o coś na niego nie obraziła. A to coś źle powiedział, a to czegoś nie zrobił. Zapomniał o ich miesięcznicy. Nie podlał kwiatów. Nie wyniósł śmieci. Widziała go na mieście z jakąś dziewczyną. Powiedział za dużo. W ogóle się nie odzywa. Mógłby być bardziej ambitny. Bardziej szarmancki. W pewnym momencie chłopak stwierdził, że Matylda go nie kocha, skoro jest z niego taka niezadowolona. Gdy odchodził, w złości powiedziała mu, że gdyby ją rozumiał, to by jej nie opuścił.
  • Zdrada. Kalina wiedziała, że Robert podoba się kobietom. Wysoki, czarnowłosy, latynoski typ. Gdziekolwiek się pojawił, już kilka wodziło za nim wzrokiem. Niestety, on również o tym wiedział, co go do reszty zepsuło. Kalina zwykła mawiać, że nie ma nic gorszego niż mężczyzna świadom swojej urody i wrażenia, jakie robi na kobietach. Była w związku z Robertem dziesięć lat, podczas których nieustannie słyszała zapewnienia, że to już na pewno ostatni raz. Nie potrafiła zliczyć ilości zdrad. Do dzisiaj nie może uwierzyć, że przez tyle czasu pozostawała tak ślepa i naiwna. Dużo łatwiej było mu przebaczyć po raz kolejny, niż uwierzyć, że on może jej nie kochać.
  • Nałogi i przemoc psychiczna i fizyczna. Arleta poznała Tadeusza w wieku 19 lat. Wiedziała, że pochodzi z rodziny alkoholików — jego tata miał z tym duży problem. On sam wydawał jej się zupełnie inny. Byli ze sobą kilka lat, skończyli studia, potem na świecie pojawiła się córka, wzięli ślub. Nic nie wskazywało na to, że Tadka ciągnie do alkoholu. Przez te wszystkie lata nie widziała, żeby pił więcej niż inni. Do czasu aż stracił zatrudnienie w firmie, w której pracował przez wiele lat. Strasznie to przeżył, nie wiedział, jak się odnaleźć w nowej sytuacji, a miał do wyżywienia rodzinę — wspólnie ustalili, że po urodzeniu drugiego dziecka Arleta zostanie w domu. Z dnia na dzień zmieniał się coraz bardziej. W pewnym momencie przestał szukać pracy. Zaczął natomiast coraz częściej zaglądać do kieliszka. Na prośby żony, żeby znalazł zatrudnienie, reagował agresją. Zamieniał się w kopię swojego ojca. Koszmar Arlety i jej dzieci trwał kilka lat. Pozwalała się bić, byleby tylko Tadeusz nie bił dzieci. Miarka się przebrała, gdy w napadzie złości mąż tak popchnął młodszego syna, że ten spadł ze schodów i złamał rękę. Tego dnia Arleta spakowała rzeczy dzieci i wyprowadziła się. Dzisiaj zdaje sobie sprawę z tego, że za długo tkwiła w tym związku i próbowała ratować coś, czego nie ma, kosztem swoich dzieci. Ma świadomość, że w podobnej sytuacji jest wiele kobiet, które żyją z takimi potworami pod jednym dachem, ponieważ nie mają gdzie pójść po pomoc. Obecnie Arleta pracuje w ośrodku pomocy społecznej i stara się pomagać takim osobom jak ona.

Wszystkie związki, w których pojawia się toksyczność, niezależnie od tego, czy powodem do niepokoju jest zachowanie mężczyzny, czy kobiety, charakteryzują się kilkoma cechami wspólnymi. Po pierwsze, w niemal każdym z nich partner na początku był dobry, kochający, a z czasem zaczął przejawiać coraz bardziej niewłaściwe zachowania.
Dostrzegamy coraz więcej zachowań, które nam się nie podobają, i zastanawiamy się, dlaczego dana osoba tak bardzo się zmieniła. Przecież kiedyś taka nie była! Z jakiegoś powodu zaczęliśmy się z nią spotykać!

Brakuje Ci celu w życiu?

 

Zdobądź ZA DARMO legendarnego ebooka Napoleona Hilla „Prawa Sukcesu” Superumysł oraz Określony Cel Główny.

Prawo Sukcesu

  • Wreszcie skupisz się na tym, czego naprawdę pragniesz.
  • Dowiesz się na czym w rzeczywistości polega PLANOWANIE i jaką ma moc w realizacji Twoich celów.
  • Poznasz 4-stopniową formułę, która pozwoli Ci zająć się w życiu tym, co przynosi Ci najwięcej satysfakcji i zysków

Pobieram ebooka!

Drugą cechą charakterystyczną jest to, że partner/partnerka upiera się, że wszystko jest w porządku i to my wyolbrzymiamy problem. Dzieje się tak zwłaszcza w przypadku kobiet, co do których mężczyźni mają przeświadczenie, że są mistrzyniami w stwarzaniu problemów. Nie mówię, że tak nigdy nie jest, zdarzają się sytuacje, w których rzeczywiście chcemy widzieć problem, jednak mówimy tu o sytuacjach problemowych, które istnieją naprawdę, a partner/partnerka nie chce ich sobie uświadomić. Bardzo trudno przyznać, zwłaszcza przed sobą, że jest się człowiekiem toksycznym. Praca nad sobą jest jednym z najtrudniejszych etapów terapii, ale jednocześnie stanowi milowy krok do uzdrowienia relacji. Oznacza on, że uświadomiliśmy sobie, że możemy robić krzywdę naszemu związkowi. To bardzo dużo. Wiele osób nie dochodzi do tego etapu i nigdy nie uświadamia sobie, że popełnia błąd.

Kolejną cechą charakterystyczną dla tego typu związków jest to, że jedno z partnerów chce wiedzieć, w jaki sposób uświadomić drugiemu konieczność zmian. Prawie każda osoba, która ma problem z partnerem, szuka klucza, dzięki któremu dotrze do ukochanej osoby i przekona ją do uświadomienia sobie istniejącego problemu i zmiany zachowania. Trzeba zrozumieć jedno: wszystkie te osoby kochają swoich partnerów/partnerki i chcą dla nich jak najlepiej. Niestety, im dłużej trwa toksyczne zachowanie partnera, tym bardziej te osoby czują się zranione. Taki związek oddziałuje w znaczny sposób na naszą psychikę i emocje, jednocześnie powodując, że powoli, z dnia na dzień, przestajemy kochać. A co za tym idzie — przestajemy się starać. I któregoś dnia po prostu odejdziemy.

Ostatnią cechą typową dla osób, które żyją w podobnych związkach, jest to, że każda z nich zastanawia się nad sensem trwania takiej relacji. Zakończenie związku to poważna decyzja, niezależnie od tego, czy posiada się dzieci, czy nie. Budowanie relacji wymaga wiele czasu i energii, więc nic dziwnego, że trudno nam się rozstać z osobą, z którą spędziliśmy wiele lat. Samo zerwanie jest bolesnym przeżyciem i sprawia, że mamy dość bycia z kimkolwiek. Wiele osób zastanawia się, czy po zerwaniu zdoła sobie ułożyć życie z kimś innym, skoro przez tyle lat nie udało im się to z daną osobą. Wychodzą z takich związków głęboko poobijane psychicznie, często z obniżonym poczuciem własnej wartości, i nie wierzą, że mogą jeszcze kiedyś być szczęśliwe.”

Fragment pochodzi z książki Joanny Jankiewicz pt. „TOXIC 2”.

relacje i związki

Dlaczego ofiary nie odchodzą?

27 października 2017

„Ktoś zapyta: dlaczego Robert tkwił tak długo w toksycznym związku? Jest bardzo dużo przyczyn, dla których kobiety czy mężczyźni latami żyją w tego typu relacjach i nie odchodzą. Nie jestem w stanie przedstawić wszystkich czynników, które kierują ofiarami przemocy, ale mogę podać m.in. takie:

  • Brak wsparcia ze strony najbliższych i przyjaciół. Bardzo często kobieta czy mężczyzna będąca/będący ofiarą przemocy jest izolowany/izolowana od rodziny i przyjaciół. Nie ma się do kogo zwrócić, nawet gdyby chciał/chciała odejść, to nie ma dokąd. Przynajmniej tak się takiej osobie wydaje. Kobiety czują się uwięzione w pułapce — uważają, że nie są w stanie przerwać swojej izolacji, ponieważ są zależne od mężów finansowo i nie mają nawet kilku złotych na własne potrzeby. Niby w jaki sposób miałyby odejść? Przełamanie tego typu izolacji jest trudne, szczególnie w sytuacji, kiedy jesteśmy przerażeni tym, że partner może zrobić krzywdę nam lub naszym dzieciom. Zwłaszcza że osoby, które stosują przemoc psychiczną, robią wszystko, aby odseparować ofiary od kogokolwiek, kto im pomoże.
  • Niska samoocena. Wiele ofiar uważa, z powodu wieloletniego znęcania się nad nimi, że nie poradzą sobie same. Długotrwałe wmawianie nam, że do niczego się nie nadajemy, wyrządza olbrzymie dziury w naszej psychice — po jakimś czasie w to wierzymy (pokazuje to dobitnie przypadek Roberta). Zaczynamy wierzyć, że to my jesteśmy winni zaistniałej sytuacji, uważamy, że nie zasługujemy na nic lepszego, choć to oczywista nieprawda.
  • „Co ludzie powiedzą?”. To argument, który bardzo mocno działa w społecznościach wiejskich. Gdy wszyscy się ze wszystkimi znają, bardzo trudno o odrobinę prywatności, a sprawy małżeńskie przestają takimi być. Dla ludzi, którzy wysoko cenią sobie zdanie innych, będzie to bariera nie do przeskoczenia. Bardzo często dodaje się do tego względy religijne, które zabraniają opuszczania męża, niezależnie od tego, jakim by był katem. Wiara w tzw. dobro rodziny jest bardzo silna w przypadku niektórych ofiar i sprawia, że wolą żyć z oprawcą pod jednym dachem, niż od niego odejść.

 

Kilka dni temu rozmawiałam z dziewczyną, której matka przez lata żyła w takim związku „dla dobra dzieci”. Poniższą historię powinna przeczytać każda matka, która zamierza zostać z tyranem po to, żeby jej dzieci miały pełną rodzinę.

Z gabinetu terapeuty

Mam na imię Ania, a moje życie to piekło. Wychowałam się w małej wsi niedaleko Rzeszowa. Mam młodszą siostrę, którą bardzo kocham. I rodziców, których nienawidzę.

Miałam 5 lat, kiedy po raz pierwszy ojciec uderzył przy mnie mamę, a potem podniósł moją młodszą siostrę i rzucił nią jak szmacianą lalką o ścianę. Próbował złapać również mnie, ale był zbyt pijany, by mnie dogonić. Wtedy uciekłyśmy do cioci, która mieszka obok.

Dzisiaj mam 20 lat. Przez 15 lat mojego życia musiałam patrzeć, jak mój ojciec poniża, obraża, bije i wykorzystuje seksualnie moją matkę. A ona się na to godzi. Dzisiaj uważam, że była od niego uzależniona.

Przez większość mojego dzieciństwa chodziłyśmy z siostrą na palcach, byleby tylko nie urazić Pana i Władcy. Kiedy wracał z pracy, matka uciszała nas, ponieważ tata jest zmęczony i musi odpocząć. Podstawiała mu obiad pod nos, a on oczywiście go krytykował. Kilka razy wylał matce zupę (nieraz wrzątek) na nogi albo na ręce, ponieważ jego zdaniem była niesmaczna.

Matka nigdy nie pracowała. Ojciec zawsze mówił, że jest na to zbyt głupia i umie tylko rozstawić nogi, bo nawet gotowanie i sprzątanie jej nie wychodzi. Miał do niej pretensje, że nie urodziła syna, tylko same córki. Wiem, że wydzielał jej pieniądze i lubił słuchać, jak o nie błaga. Zdarzały się sytuacje, że jej nie dawał i chodziła cały dzień głodna, a my razem z nią.

Nigdy nie mogłam zrozumieć, dlaczego pozwala mu siebie i nas tak traktować. Po kolejnej awanturze i biciu zawsze ją pytałam, dlaczego to znosi i dlaczego każe znosić to nam. Prosiłam ją, żebyśmy uciekły. Ale dla niej było ważniejsze to, co ludzie powiedzą, niż dobro własnych dzieci. Mówiła, że nie ma żadnych pieniędzy, ale wiem, że by sobie poradziła. Mogłyśmy uciec w wiele miejsc, choćby do dziadków.

Moja siostra miała przez tego zwyrodnialca kilka razy połamane kości — ze szpitala chcieli dzwonić na policję, ale ani mama, ani siostra nigdy nie wniosły zarzutów. Mnie ojciec zaczął się bać, gdy któregoś dnia (miałam 13 lat) jakimś cudem wyrwałam mu z ręki pas, którym chciał mnie bić, i wrzasnęłam, że jak jeszcze raz mnie uderzy, to przyjdę do niego w nocy, kiedy będzie spał, i go uduszę albo poderżnę mu gardło. Nigdy nie zapomnę wyrazu jego twarzy. Cofnął się o krok, przyglądał mi się bardzo długo. Aż w końcu wyszedł z pokoju. Wiedział, że nie żartowałam. Od tamtej pory mnie nie uderzył, ale musiałam patrzeć, jak robi to matce. W pewnym momencie przestałam jej żałować, gdy zobaczyłam, jak potulnie idzie z nim do sypialni, mimo że niedawno skatował jej córkę. Zaczęłam jej nienawidzić.

Miałam 18 lat, kiedy wyszłam z domu, i już tam nie wróciłam. Pojechałam od razu do dziadków. Mama usiłowała mnie ściągnąć do domu, mówiła, że ludzie gadają i że wszystko się ułoży, bo ojciec obiecał jej, że się zmieni. Nie obchodziło mnie to. Takich obietnic słyszałam przez całe życie ze sto.

Dzisiaj mam 20 lat, zdiagnozowaną depresję i nerwicę. Kupa psychologów próbowała mnie już poskładać. Teraz chodzę do piątego. Moi dziadkowie bardzo mnie kochają i nie ustają w wysiłkach, żebym wyszła na ludzi. Mówią, że jestem wartościowa i że mnie kochają. Ja nie wierzę, że jestem coś warta. Martwię się o siostrę. Matka zabroniła nam się ze sobą kontaktować, ale wiem, że jest jej ciężko samej. Niedługo kończy 18 lat, dziadkowie powiedzieli, że ją stamtąd zabiorą. Ją pewnie też trzeba będzie poskładać.

Jeden z psychologów kazał mi napisać list do matki. Powiedział, że mam wyrzucić wszystkie złe emocje. Napisałam coś takiego:

Dziękuję ci, mamo,
za to, że musiałam patrzeć,
jak ojciec krzywdził ciebie i moją siostrę.
Dziękuję ci, mamo,
za wszystkie nieprzespane z bólu noce.
Dziękuję ci, mamo,
za to, że ważniejsze było dla ciebie
zdanie obcych ludzi niż nasze dobro.
Dziękuję ci, mamo,
że nie zadbałaś o nas ani przez moment.
Dziękuję ci, mamo,
że nie nauczyłaś mnie, co to miłość.
Dziękuję ci, mamo,
za zbyt wczesne dorastanie.
A najbardziej dziękuję ci, mamo, za to,
że przez ciebie nie chce mi się dalej żyć.

Chciałam wysłać to matce na Dzień Matki. Jeszcze nie wiem, czy tak zrobię. Psycholog mi to odradza.

 

  • Wiara w to, że dana osoba się zmieni. Z punktu widzenia wielu osób jest to myślenie kompletnie nieracjonalne. Mimo to wiele kobiet/mężczyzn zostaje przy ukochanych osobach w nadziei, że obietnice, które składają, nareszcie przestaną być czcze i puste. Niektórzy ludzie, zwłaszcza kobiety, mają bardzo silną wiarę w instytucję małżeństwa, wynikającą najczęściej z przekonań religijnych. Dlatego taka kobieta pozostaje w krzywdzącym ją związku, ponieważ „dzieci potrzebują ojca”, a ona jakoś sobie poradzi. Nie zdaje sobie sprawy, jaką krzywdę wyrządza swoim dzieciom i sobie. Czasami jest też tak, że jeśli kobieta pochodzi z rodziny patologicznej, w której bicie było na porządku dziennym, to może uważać, że tak wygląda małżeństwo. Może mieć jego spaczony obraz przez własne złe doświadczenia.
  • Brak własnych pieniędzy. Bardzo często godzimy się na przemoc i złe traktowanie, ponieważ boimy się, że sami sobie nie poradzimy. Kobieta, która nie ma stałej pracy i jest w 100% zależna od męża, prędzej zgodzi się na takie traktowanie niż na odejście, ponieważ żyje w przeświadczeniu, że nie ma doświadczenia zawodowego i nikt jej nie przyjmie do pracy. A nawet gdyby ktoś ją przyjął, to ma tak niską samoocenę, że wierzy w to, że nie nadaje się do pracy.
  • Zwyczajny strach. Bywają kobiety tak zastraszone, że jakakolwiek myśl o ucieczce czy zostawieniu męża wydaje się im nie do przyjęcia. Obawiają się, że on je znajdzie i zemści się za ten samowolny krok. Ze strachu przed nim nie potrafią podjąć żadnej samodzielnej decyzji. Nie pójdą na policję, nie wniosą sprawy do sądu. Jeśli już zdarzy im się zgłosić policji skargę, to szybko ją wycofują.”

Fragment pochodzi z książki Joanny Jankiewicz pt. „TOXIC 2”.

Wyszukano w Google m.in. przez frazy:

rozwój osobisty i osiąganie celów

Marta

13 października 2017

„Marta wyszła z sali, w której właśnie kończyły się warsztaty z coachingu systemowego, z mieszanymi uczuciami. To już drugi przypadek, w którym prowadzący — jakaś MLA i jakiś BLA przez dwadzieścia minut opowiadali o samej metodzie, a przez kolejne pięćdziesiąt, które tam wytrzymała, perorowali o sukcesach, które firma przez nich założona odniosła w biznesie, wykorzystując pracę z ustawieniami. Podobnie było podczas spotkania z reprezentantami innej, dwuosobowej spółki, kiedy pod pretekstem omówienia case study jednej z dużych organizacji, z którą pracowali, więcej uwagi poświęcili temu, jacy to są świetni, niż temu, jakie efekty ich praca przyniosła klientowi. Przy okazji prawie wyjadali sobie z dzióbków i byli dla siebie słodcy jak para zakochanych nastolatków siedzących przy jednej kawie i całujących się ostentacyjnie trzecią godzinę. Lukier i miód lały się ze sceny.

Z jednej strony była to konferencja połączona z targami, a więc poniekąd jasne było, że każdy będzie chciał tutaj coś sprzedać, ale z drugiej warsztaty kierowane były głównie do coachów, więc przydałoby się więcej konkretów, narzędzi i przykładów zastosowania. Nawet jeśli celem prelegentów było pozyskanie klientów biznesowych, to Marta doskonale wiedziała, że prędzej kupiłaby od kogoś autentycznego, kto rzeczywiście ma ekspertyzę w prezentowanej dziedzinie, niż kogoś, kto zbyt często chwali się sukcesami. Pamiętała doskonale kryteria wyboru firm szkoleniowych czy coachów, które jej przyświecały, ilekroć zamawiała usługi dla firm, dla których pracowała. Żaden efektowny, sprzedażowy wymiatacz nie oczarował jej bardziej niż pewien nieśmiały facet — zaproponował i w efekcie zrealizował taki projekt, który przyniósł oczekiwane korzyści, przeliczalne na monety.

Nadzieję pokładała w warsztatach z coachingu prowokatywnego. Spotkanie zaczynało się po przerwie lunchowej, na którą właśnie się udawała w nadziei, że większość osób jest jeszcze na warsztatach i w restauracji będzie w miarę pusto. Nie pomyliła się.

Zamówiła schabowego z ziemniakami i surówką z kiszonej kapusty, ponieważ przekonał ją swoim wyglądem. W rzeczywistości okazał się przesuszonym, cienkim jak papier kawałkiem wieprzowiny, który trudno było przełknąć. Siedziała przy na wpół zajętym stole i przeżuwając mięso o konsystencji i smaku tektury falistej, przysłuchiwała się rozmowom trzech kobiet siedzących najbliżej niej. Mówiły tak głośno, że trudno było ich nie słyszeć.

— Nie no, napisałam do zarządu, żeby się ustosunkowali, bo laska wzięła się znikąd i próbuje organizować warsztaty superwizyjne. Ja nie wiem, jakie ona ma standardy, ile ma przepracowanych godzin, no ale ile może mieć, skoro jest zaledwie BLA?

— No i co?

— Nic, odpowiedzieli, że skoro nie robi tego pod naszym logo, to nic nie mogą jej zrobić. Wciąż nie ma czegoś takiego jak zawód coacha, więc każdy może wszystko.

— No tak, ale jakby jest pod naszym logo, bo ma naszą akredytację. Wprawdzie basic level, ale ma. Ja bym larwy nie wpuszczała na salony, bo nam całą sałatkę zeżre — wysyczała jedna z nich, a Marta skojarzyła scenę z Kariery Nikodema Dyzmy.

— E tam, olać ją. A słyszałyście, że Grzesiek jest superwizorem Grażyny?

— Ten pucol? — Zachichotała kolejna.

— No.

— Świat się kończy. Raz widziałam jego sesję na warsztatach w Poznaniu i powiem wam, że nie wiem, jakim cudem dostał MLA. Takich jak on to ja wciągam nosem. Chociaż jak popatrzeć na to, co odwala ostatnio Grażyna…

— O, a co?

— Nie wiem, chyba czuje się zagrożona.

— Tak? A przez kogo?

— No przeze mnie. Odkąd zrobiłam high level, blokuje wszystkie moje inicjatywy. W zeszłym tygodniu, jak już miałam wszystko przygotowane na wystąpienie inaugurujące tę konferencję, to cofnęła mój udział i wrzuciła tego Krzyśka, jak mu tam… Wiecie, tego z BLA. A najlepsze, słuchajcie, ostatnio, na spotkaniu miała urodziny i wyobraźcie sobie, że byłam jedyną osobą, której nie poczęstowała tortem. Boi się o pozycję. Wiecie, jak nie wiadomo, o co chodzi, to wiadomo, że chodzi o kasę. Ja mam chyba niższe stawki niż ona, więc wygrywam przetargi i pewnie o to cała afera.

— O ja cież… I ktoś o takim kręgosłupie etycznym zasiada w zarządzie, żenada…

***

Po mimowolnym wysłuchaniu rozmowy kilku członkiń ICS Marta utwierdziła się w przekonaniu, że dobrze robi, nie uzależniając się od jakiejkolwiek organizacji. Żyła na tyle długo, żeby nie wyrabiać sobie opinii ogólnej na podstawie paru dialogów prowadzonych przez kilka, chyba rozgoryczonych osób. Wciąż wierzyła, że ta organizacja naprawdę reprezentuje wartości, o których pisze w oficjalnym obiegu, zresztą Anka była tego najlepszym przykładem. Kompetentna i przy tym zdrowo myśląca kobieta.

Zadowolona z podjętej jakiś czas temu decyzji o swojej pełnej autonomii, dzięki której mogła pracować tak, jak chciała, i pisać, co chciała, ze świadomością, że mimo wszystko do ICS jest jej najbliżej, skierowała się do sali, gdzie za dziesięć minut miały się rozpocząć warsztaty, z którymi wiązała największe nadzieje. Również dlatego, że prowadzący, znowu para, nie mieli po nazwiskach żadnych dodatkowych wielkich liter. Zajęła miejsce w jednym z pierwszych rzędów i spokojnie obserwowała obecnych już na sali prowadzących, którzy dopinali jeszcze jakieś szczegóły techniczne z panem w koszulce „Obsługa konferencji”. Sala powoli się wypełniała.

Sześć minut po czasie prowadzący mężczyzna zabrał głos.

— Witam państwa serdecznie na naszych warsztatach i bardzo dziękuję, że zgromadziliście się tak licznie. Choć domyślam się, że to nie nasze nazwiska was przyciągnęły, to raczej temat tych warsztatów. — Przez salę przeszedł szmer uśmiechu. — Ja nazywam się Cezary Birkut i od razu oznajmiam, że nie jestem wnukiem człowieka z żelaza. Warsztaty poprowadzi ze mną Żaneta.

— Tak, dzień dobry — kobieta zabrała głos. — Nazywam się Żaneta Dolniak. Oboje z Cezarym jesteśmy coachami od dziewięciu lat, a od pięciu nieuleczalnymi fanatykami coachingu prowokatywnego. Prowadzimy firmę wspólnie i uczymy tej metody, ale też pracujemy w ten sposób z tymi nielicznymi klientami, którzy są na to gotowi.

— I to koniec autopromocji — obiecał Cezary. — Od tej pory czas wypełnimy wam opowieścią o tym, czym jest coaching prowokatywny, skąd się wziął, na ile jest skuteczny, a na ile ryzykowny. Jeśli ktokolwiek z was, w co szczerze wątpię, byłby zainteresowany bardzo krótką historią naszych sukcesów, to może podczas nudniejszej części warsztatu sprawdzić nas w internecie — na te słowa sala zareagowała śmiechem — albo podejść do nas po zakończeniu zajęć. Zaczynamy? — Odwrócił się do towarzyszki.

— Zaczynamy.

Kupili ją. Od pierwszych minut mieli pełne zaangażowanie Marty i gdyby teraz powiedzieli, że zaczną od sesji demonstracyjnej, w której będą ośmieszać klienta, zgłosiłaby się na ochotnika. Tymczasem prowadząca kontynuowała:

— Za ojca coachigu prowokatywnego uznaje się Franka Farelly’ego, terapeutę, który opracował i stosował szeroko dyskutowaną i zwykle krytykowaną w środowisku terapeutycznym terapię prowokatywną. Najkrócej rzecz ujmując, Frank widział, że wieloletnie terapie, którym często poddawani są pacjenci, nie są specjalnie skuteczne, mogą prowadzić do zachwianej, uzależniającej relacji między terapeutą a pacjentem, a jeśli nawet przynoszą skutek, to ich ograniczeniem jest to, że są… wieloletnie. Podczas pracy ze swoimi pacjentami zauważył, że kiedy zachowuje się wprost przeciwnie w stosunku do tego, czego pacjenci się spodziewają od terapeuty, oni sami zaczynają się bronić i udowadniać, że nie są tacy fatalni, jak próbuje im wmówić. Żeby zobrazować sposób jego pracy, przytoczę jeden przykład. Frank pracował z pewną uzależnioną od narkotyków call girl zarabiającą pięćset dolarów za noc, która miała dość swojej profesji. Kiedy podczas sesji zakomunikowała mu, że chce zostać kelnerką, powiedział: „Po jaką cholerę masz stać osiem godzin na nogach, jeśli możesz zarobić tyle samo, leżąc przez dwadzieścia minut na plecach?” — Żaneta zawiesiła na chwilę głos, żeby nacieszyć się reakcją uczestników. — Czy jego terapia była skuteczna? Na pewno mogła być ryzykowna, ale jak sam twierdził, nikt nie da gwarancji, że przy klasycznej terapii pacjent nie wyrządzi sobie krzywdy. A co do skuteczności, kolejna z jego pacjentek, zapytana o wrażenia z pracy z nim, odpowiedziała: „Ujmę to w ten sposób. Nie jeździłam czterysta kilometrów tam i z powrotem, żeby rozmawiać ze sobą”.

— No właśnie. — Cezary płynnie wszedł koleżance w słowo. — I na tym żyznym gruncie rozwinął się coaching prowokatywny. Jego największym orędownikiem i promotorem jest uczeń Farelly’ego, Jaap Hollander, który zresztą pojawił się na ubiegłorocznej konferencji w Polsce. Podstawowa formuła coachingu prowokatywnego brzmi: kontakt plus humor plus prowokacja. Wszystkie trzy elementy mają kluczowe znaczenie. Prowokacja pozbawiona kontaktu lub humoru przeradza się w cynizm albo zwykłą zniewagę. I to niestety jest nasza największa zmora, ponieważ znamy przypadki, w których ktoś zapomina o życzliwości i humorze, by twierdząc, że stosuje na kimś coaching prowokatywny, zwyczajnie go znieważać i odbierać mu godność. Często słyszymy o przejawach takiego chorego, bo inaczej nie mogę tego nazwać, podejścia w relacjach przełożony – podwładny, gdzie szef, używając wulgaryzmów i obelg, zwyczajnie opieprza pracownika, nazywając to coachingiem prowokatywnym. Tymczasem nie ma to z tym nic wspólnego. Ta metoda, owszem, ma prowokować, ale nie odzierać z godności. Zresztą, inaczej by nas tutaj nie było, bo zarząd ICS Polska nie pozwoliłby na promowanie takiego rodzaju pracy. Dobrze, ale wróćmy do pryncypiów, czyli tego, na czym coaching prowokatywny się zasadza. Jak powiedziałem, najważniejsze są życzliwy kontakt i humor, a dopiero na tym fundamencie możemy zacząć prowokować.

— Nie zdążymy omówić wszystkich założeń — teraz mówiła Żaneta — ale powiemy o tych, które najłatwiej wytłumaczyć i które naszym zdaniem pozwolą wam zbudować sobie wystarczająco wyraźny obraz tej metody. Po pierwsze, najbardziej osobiste jest najbardziej uniwersalne. O ile w tradycyjnym coachingu coach słucha klienta, stara się zrozumieć jego unikatową mapę świata i jego niepowtarzalne doświadczenia, o tyle w prowokatywnym zakłada się uniwersalność doświadczeń. Że to, co dotyka nas najgłębiej, znane jest każdemu z nas. Po drugie, ludzie są bardziej odporni, niż im się wydaje. To założenie jest akurat bliskie koszernemu coachingowi, który zakłada, że klient jest kompletny i ma wszystko, co potrzebne, żeby stawić czoła wyzwaniom. Po trzecie, jeśli chcesz, aby osioł szedł naprzód, ciągnij go za ogon. I to właśnie jest istota prowokacji. Chodzi o siadanie po tej samej stronie huśtawki co klient, żeby ten, skoro jest kompletny i bardziej odporny, niż się wydaje, błyskawicznie przeskoczył na przeciwległe krzesełko. To właśnie zrobił Farelly w sesji ze wspomnianą call girl. Zdziwilibyście się, jak szybko klient, który mówi o tym, że doświadcza jakiejś niemocy, że z czymś sobie nie radzi, sprowokowany przez coacha zaczyna udowadniać, że wcale nie jest tak źle, jak mówi i że jednak radzi sobie całkiem nieźle.

Marta przypomniała sobie niedawną sesję z Tamarą, która początkowo mówiła, że nie radzi sobie z internetowymi trollami, by potem stwierdzić, że jest silna psychicznie. Coaching prowokatywny podobał się jej coraz bardziej i, jak podpowiadała jej intuicja, był bardzo po drodze z jej sukowatością.

— I ostatnia rzecz, na którą chciałabym zwrócić waszą uwagę: coach prowokatywny szuka emocji jak świnia trufli. Albo pies, nie pamiętam, jak było w oryginale.

— Ja też nie, ale na pewno wiemy, że w tym nurcie coach poluje na emocje jako na niewypowiedziany w sesji składnik wspierający poszukiwanie rozwiązań. Jeśli klient o nich nie mówi, a zwłaszcza wtedy, jesteśmy wyczuleni na minimalne przejawy uczuć wyrażanych przez mimikę czy gesty i tego się łapiemy. Jak ten pies. — Uśmiechnął się Cezary.

Tym razem Marta przypomniała sobie swoją sesję z Erykiem, który kilkoma pytaniami rozprawił się z jej emocjami i to właśnie w nich znalazła rozwiązanie.

Po zaprezentowaniu wybranych założeń prowadzący zaproponowali sesję demonstracyjną. Marta nie zdążyła podnieść ręki, kiedy obok nich pojawił się około pięćdziesięcioletni mężczyzna gotowy do poddania się prowokacji. Sesję wziął na siebie Cezary. Trwała ponad dwadzieścia minut, podczas których coach kilkakrotnie przekraczał granice przyjęte w tradycyjnej formie pracy. Marta była zachwycona. Cezary robił to, o czym wcześniej mówił, był nieprawdopodobnie życzliwy i jednocześnie wyolbrzymiał problemy klienta, przerywał mu, posługiwał się sarkazmem i kpiną, jakby wyssał je z mlekiem matki. Sala co chwila wybuchała śmiechem, sam klient nie wydawał się spłoszony, a w podsumowaniu podziękował i, parafrazując słowa pacjentki Farelly’ego przytaczane przez Żanetę, powiedział, że warto było jechać pięćdziesiąt kilometrów, żeby porozmawiać z kimś innym niż z samym sobą. Po burzy oklasków kończących sesję prowadzący podsumowali ją, pokazując, z jakich narzędzi korzystał Cezary, i zakończyli warsztaty, próbując uporządkować kolejkę ludzi, którzy ustawiali się przy ich stanowisku.

***

Majowe słońce było dość ostre i kiedy tylko Marta poczuła je na twarzy, przystanęła i podniosła głowę w górę. Uśmiechała się. Czuła jakąś nową energię, która pchała ją do działania. Poważnie rozważała udział w szkoleniach tej prowokującej pary.

Słoneczny dzień przypomniał jej moment, kiedy równo rok temu jechała służbowym audi, mijając Pola Mokotowskie, i zastanawiała się, po co jej było zaczynać całą tę szkołę coachingu. Wtedy nie postawiłaby grosza na to, że dziś będzie w takim miejscu życia, w jakim właśnie jest. Jej pierwsza, kwadratowa sesja z Bartkiem, występ w telewizji i starcie z Wiktorem, demonem jej przeszłości, zwolnienie z pracy, plaże Goa, blog, walka z tym cwanym kimś, kto stał za profilem „Rozbój osobisty”, który nagle zniknął z internetu… A teraz jest tutaj, w swoim miejscu na świecie, całkowicie pogodzona z tym, jak ten jej świat wygląda.

Wyjęła z torebki telefon, żeby zadzwonić do męża, i zauważyła wiadomość od Baśki, swojej jedynej przyjaciółki. „Podesłałam Ci klienta, powinien dzwonić dziś lub jutro. Zdecyduj, czy na ten twój coaching, czy raczej na terapię, bo ja bym miała wątpliwości. Widzimy się w sobotę u Ciebie 😉 Buźka!”.

Marta opuściła dłoń i oparła ją o udo. Patrzyła na mijających ją ludzi, którzy wchodzili do budynku i z niego wychodzili, na niezbyt reprezentacyjny przystanek kolejki naziemnej, na wysypany tłuczniem szary parking i ptaki dziobiące coś między kamieniami i po raz pierwszy w życiu tak wyraźnie doświadczała, że stanowi część tego świata, a nie jego centrum. Wszystko było na swoim miejscu.”

Fragment pochodzi z książki „Event”, której autorem jest Adam Walerjańczyk.

Jeśli zaintrygowała Cię historia Marty i chcesz wiedzieć, co jeszcze działo się w jej życiu, to dowiedz się tego właśnie dzięki tej książce.

rozwój osobisty i osiąganie celów

Wiktor

5 października 2017

„MARZEC 2016

Wiktor stał wpatrzony w białą, suchościeralną tablicę wiszącą na ścianie jego gabinetu. Zastanawiał się, czy wystarczająco dobrze rozumie zawiłości świata rozwoju osobistego oraz różnice między klasycznymi formami pracy z ludźmi a bardziej popularnym i rewelacyjnie ogranym marketingowo odłamem inspirujących, motywujących, a nierzadko wręcz ezoterycznych wydarzeń realizowanych przez ludzi nazywających się coachami.

Po lewej stronie, pod hasłem: „KLASYKA”, zapisał:

  • Szkolenia dla małych grup (10 — 20 osób). Duża interakcja z prowadzącym, możliwość dyskusji, odniesienia się do treści szkolenia, możliwość przećwiczenia technik pod okiem prowadzącego.
  • Coaching — praca 1:1, brak doradzania coacha, klient decyduje, klient jest kompetentny, partnerstwo.
  • Instruktaż — praca najczęściej 1:1, instruktor uczy, mówi, jak wykonać, ocenia postępy, daje feedback.
  • Mentoring — praca 1:1, mentor „większy, mądrzejszy”, mentee (klient) ma już doświadczenia, ale mniejsze niż mentor, czerpie z doświadczenia mentora, mentor dużo pyta, rzadko podpowiada, stawia wymagania klientowi.
  • Doradztwo — coś między instruktażem a mentoringiem.
  • Wykłady (jak na studiach) — kontakt wykładowca vs. publika, większe grupy, mała interakcja, wykładowca mówi, uczestnicy słuchają, nie mają możliwości odniesienia się do treści na bieżąco.

Po prawej stronie, pod hasłem „ROZWÓJ/MOTYWACJA”, znalazły się:

  • Szkolenia/wykłady motywacyjne — wykłady dla dużej publiki, które mają coś uzmysłowić, sprowokować, przekazać jakąś wiedzę lub technikę; interakcja w jedną stronę: od prowadzącego do publiczności; nie można zakwestionować tego, co mówi prowadzący, nawet jeśli się nie zgadzam.
  • Oszołomy — Julian od policzkowania, kołcz Karol (ten od ruchania groupies), inni.
  • Eventy motywacyjne branży MLM, których celem jest pobudzenie motywacji do integracji z firmą i produktem i osiągania sukcesów.
  • Konferencje rozwojowe — cel jawny: zainspirowanie słuchaczy, cel ukryty: platform selling; diabelnie skuteczne.
  • Społeczność — zgromadzeni wokół swoich rozwojowych guru ludzie (Facebook, ale też real), wyznawcy, z symptomami sekty; guru — idol bez skazy, wyznawcy — bezkrytyczni, zakochani.

Tak, z grubsza, wyglądał podział, który Wiktor opracował sobie na potrzeby zrozumienia rozwojowego i pseudorozwojowego świata, żeby móc skutecznie w nim zamieszać. Fascynowało go to, że ludzie wciąż potrzebowali obietnic lepszego życia, jakie otrzymywali od swoich rozwojowych guru, i gotowi byli za to płacić absurdalnie wysokie ceny. Obejrzał wystarczająco dużo materiałów wideo, które wynalazł dla niego w sieci Tadzik, żeby nabrać przekonania, że to, co tam oferują, to granie na emocjach, które niewielu uczestników do czegokolwiek doprowadzi. Tak, wierzył, że część z tych osób dokonuje realnych zmian w życiu i działa pod wpływem tego typu wykładów czy szkoleń. On sam nieraz podejmował decyzje pod wpływem emocji. Najważniejsza, jak dotąd, decyzja w jego życiu, dojrzewałaby jeszcze pewnie bardzo długo, gdyby nie to, że jednego dnia Klaudia, jego silna partnerka, oznajmiła mu, że właśnie przespała się ze swoim wieloletnim przyjacielem. Na pytanie, czemu to zrobiła, odpowiedziała: „Bo chciałam”. Do dziś pamiętał, jak wzbierała w nim złość, czuł ją niemalże każdą komórką skóry. Od dłuższego czasu oboje wiedzieli, że nie są sobie przeznaczeni, ale żadne z nich nie potrafiło zakończyć tej relacji. Potrzebna była złość, emocja o potężnym ładunku energetycznym, żeby coś zmienić. Tak, Wiktor wiedział, że wiele decyzji podejmuje się w emocjach.

A ci ludzie, którzy wypełniali wielkie sale mówców motywacyjnych nazywających się coachami, tego właśnie potrzebowali. Jeśli tak jak on wtedy, trwali w stagnacji przez dłuższy czas, to przychodzili na konferencję motywacyjną właśnie po to, żeby dostać solidnego kopniaka w tyłek i wreszcie coś zmienić. I pewnie nieliczni to robili.

Był jednak pewien, że znakomita większość przychodziła tam głównie po emocje. Tak jak się chodzi do kina na dobrą sensację albo jak skacze się na bungee czy ze spadochronem. Skondensowany wystrzał adrenaliny powodował, że wracała chęć do życia. Dla większości z nich to było bardzo wygodne. Bezpieczne i spokojne życie, które wiedli u boku swoich partnerek lub partnerów, ze swoimi rodzinami, w swoich pracach, po pewnym czasie stawało się po prostu nudne. Nie mieli jednak odwagi albo determinacji, by cokolwiek zmienić, więc przychodzili na szkolenia po emocje będące, na poziomie neuronalnym, substytutem życia pełnego przygód. Przeżywali swoiste katharsis, a po szkoleniu, złapani przez filmowców, którzy sprawnie rejestrowali każde wydarzenie, by potem zmontować najlepsze ujęcia w dynamiczny film, opowiadali, że atmosfera była fantastyczna, prowadzący genialny, a oni są zadowoleni. Że z każdego szkolenia można coś wynieść i oni dzisiaj wychodzą z przesłaniem, że trzeba cisnąć. Albo że teraz już wiedzą, że ograniczenia są tylko w ich głowach, bo złamali jakąś deskę jednym ciosem dłoni albo przeszli boso po rozżarzonych węglach. Nie miało najmniejszego znaczenia, że wiele osób się poparzyło i że za to przesłanie zapłacili po kilka tysięcy albo w najlepszym razie kilkaset złotych. Przecież nie wydali tych pieniędzy na głupoty, tylko na szkolenie. To było konkretne uzasadnienie, to wystarczało.

Patrząc na tablicę, Wiktor rozumiał coraz więcej.

Do niedawna był pewny, gdzie przebiega granica między prawdziwym, pełnym ciężkiej pracy bez światła jupiterów rozwojem a efektownym pompowaniem emocjonalnej bańki przez rozmaitych krzykaczy, i czuł się panem sytuacji. Do niedawna wiedział, że może solidnie mieszać w rozwojowym świecie i mącić przekaz docierający do ponad pięćdziesięciu tysięcy sympatyków „Rozboju osobistego” w taki sposób, żeby większość z nich nie zauważała tych granic i nie rozumiała różnic.

Tak było do niedawna.

Teraz jednak jedna rzecz go niepokoiła.

Artykuł Marty Millani, zamieszczony kilka tygodni temu na jej blogu, w którym przyjęła strategię wykorzystania siły przeciwnika, spowodował, że liczba komentarzy pod postami dotyczącymi prawdziwego coachingu znacznie się zmniejszyła. Ludzie wprawdzie nadal wylewali pomyje na pseudocoachów, ale ilekroć pojawiały się wpisy dotyczące Marty, jakoś łagodnieli albo wcale nie zabierali głosu.

A przecież tylko po to powstał ten profil, żeby stopniowo sączyć jad w jej życie.

Wiktor wiedział, że musi zacząć działać w bardziej wyrafinowany sposób, ale na razie nie bardzo wiedział jak. Publika mu się wyrobiła, a do profilu dołączali ludzie związani z coachingiem, którzy podejmowali próby wyjaśniania różnic między coachingiem a środowiskiem mówców motywacyjnych i porządkowania całego bałaganu, który starał się wywołać. Od publikacji artykułu przez Martę przeznaczał dwukrotnie więcej czasu na aktywność na facebookowym profilu, a wtorkowe i piątkowe Loże Ekspertów w telewizji GO! poświęcone były wyłącznie tematyce rozwoju osobistego. Spał po cztery godziny na dobę, przewracając się w łóżku i wymyślając coraz to nowe sposoby na zniszczenie Marty, z których to sposobów większości i tak rano nie pamiętał. Zaniedbał restrykcyjną dietę, przegryzał zwykle na szybko sztuczne, ledwie ciepłe jedzenie kupowane na wynos, co błyskawicznie odbiło się na jego wadze: schudł pięć kilogramów w niespełna miesiąc. Był w defensywie i zaczynał panikować. Od dawna się tak nie czuł. Dotąd był panem sytuacji i to on rozdawał karty. Teraz zaczynał się bronić, a na to nie był przygotowany. Jedyne, co przychodziło mu do głowy, to robić to samo co do tej pory, ale robić tego więcej, częściej i bardziej perfidnie. Zwiększając ilość działań, rekompensował sobie drastyczny spadek ich jakości i skuteczności. Gdzieś pod skórą czuł, że nie o to chodzi, ale działał w tak silnym napięciu emocjonalnym, że nie był w stanie dokonać intelektualnej analizy tego, co robi, a nie zamierzał słuchać tego idioty, Tadzika, który czasem nieśmiało mu sugerował, że statystyki klikalności tych postów, na których zależało mu najbardziej, lecą w dół.

W dół leciały zresztą nie tylko statystyki klikalności.

W związku ze zdominowaniem programu Loża Ekspertów przez jeden temat spadała też oglądalność telewizji. Widzowie chcieli dostawać porady dotyczące domowych sposobów na usunięcie plam z dywanów albo łatwych tricków pozwalających zmienić balkon w ogród botaniczny, a nie patrzeć na debaty, w których mówiono nie wiadomo o czym. Statystyczny sympatyk telewizji GO!, do którego targetowany był program, miał ponad pięćdziesiąt lat, maksymalnie średnie wykształcenie, dużo czasu (rencista lub emeryt) i w sześćdziesięciu procentach był kobietą starającą się dbać o dom, a w czterdziestu mężczyzną, który lubił majsterkować czy wędkować. Ktoś taki mógł z zaciekawieniem obejrzeć jeden, no może dwa programy o jakichś dziwnych ludziach, którzy nie wiedzieć czemu zarabiają pieniądze na nie wiadomo czym, ale nie będzie się pasjonował różnicami między dyrektywnym a niedyrektywnym coachingiem.

— Panie prezesie, rada za piętnaście minut — poinformowała cichym głosem asystentka, która bezszelestnie wśliznęła się do gabinetu. Mogła to robić zawsze, o ile nie dostała wyraźnego zakazu.

Wiktor stał niewzruszony, wpatrując się w tablicę.

— Panie prezesie…

Odwrócił głowę w jej kierunku i spojrzał na nią wzrokiem bazyliszka. Asystentka zniknęła tak cicho, jak się pojawiła. Wiktor podszedł do komputera, by ze zniecierpliwieniem i brakiem jakiejkolwiek chęci przejrzeć pobieżnie dokumenty i dane, z których musiał się spowiadać podczas każdego posiedzenia rady nadzorczej. Nienawidził, kiedy ktokolwiek odrywał go od tego, co aktualnie było jego pasją.

***

Piętnaście minut później Wiktor przekraczał próg niewielkiej sali konferencyjnej zaaranżowanej w sposób praktyczny, co oznaczało zupełny brak smaku. Ciemnoszara wykładzina, białe ściany, duże, białe biurko stojące na środku, z otworami mieszczącymi gniazdka elektryczne oraz okablowanie do sieci internetowej, kilka beżowych foteli obitych sztuczną skórą i projektor podwieszony pod kasetonowym sufitem. Członkowie rady nadzorczej telewizji GO! czekali na niego, popijając kawę z kubków ozdobionych logotypem stacji. Dwaj, młodsi od niego, mieli na sobie modne ostatnio ciemnoniebieskie garnitury, białe koszule i wąskie, ciemne krawaty. Agata, jedyna kobieta w tej sali, nosiła spodnie, również ciemnoniebieskie i białą opiętą bluzkę, której guziki ledwie utrzymywały w ryzach obfity biust. Ona również była młodsza od Wiktora.

— Dzień dobry, panie Wiktorze, miło, że pan do nas dołączył — powitał go Dawid, przewodniczący rady nadzorczej, wyszczerzając zęby w sztucznym uśmiechu.

Wiktor zignorował powitanie tego gówniarza i usiadł, jak zwykle, u szczytu stołu, położył przed sobą komputer i kilka dokumentów.

— Dzień dobry państwu — odezwał się w końcu, segregując dokumenty z udawaną atencją. — W związku z ostatnio zaobserwowanymi trendami na rynku proponuję od razu przejść do rzeczy.

— Świetnie się składa — wtrąciła Agata. — Pan jak zwykle przygotowany. My też.

Po tych słowach Wiktor nieco się spiął, bo Agata rzadko zabierała głos, a już na pewno nie na początku spotkania. W jego opinii była atrakcyjna, a więc głupia, dlatego zignorował ten sygnał i wrócił na dobrze znane terytorium, czyli do tłumaczenia się z cyferek. Nie przewidywał problemów. Posiedzenia rady nadzorczej trwały zwykle niecałą godzinę, Wiktor raportował, tamci słuchali, ale i tak niewiele do nich docierało. Ważne było, że słupki idą w górę. W ten sposób najłatwiej uśpić ludzką czujność — daj ludziom trochę pieniędzy, a przestaną zadawać pytania. Tym razem słupki nieco opadły, ale przecież nie takie sytuacje już w życiu ogrywał.

— Od miesiąca obserwujemy niewielki trend spadkowy, jeśli chodzi o oglądalność w prime time. Spowodowane jest to głównie agresywnymi działaniami konkurencji, która skopiowała, niemalże jeden do jednego, nasz format Loża Ekspertów i zaczyna zabierać nam rynek. Podjąłem zdecydowane działania naprawcze i obecnie testujemy zupełnie nową tematykę programu, skierowaną do nieco innej grupy odbiorców. Na efekty trzeba będzie jednak jeszcze trochę poczekać.

Wiktor popatrzył po twarzach zebranych, jednak niczego nie udało mu się z nich wyczytać.

— Biorąc pod uwagę to chwilowe wahnięcie, nasza telesprzedaż odnotowała proporcjonalny przyrost liczony zarówno w stosunku do ubiegłego miesiąca, jak i w oknie rok do roku. Podpisaliśmy umowę z kolejnym dystrybutorem, tym razem magicznych odżywek do kwiatów, i to w dużej mierze zbliżyło nas do realizacji zakładanego budżetu. — Ponownie zawiesił głos i próbował odgadnąć cokolwiek z tych ich obojętnych min. Wobec milczenia członków rady kontynuował: — Udało nam się też utrzymać zatrudnienie, co w obecnych czasach i przy rosnącym rynku pracownika jest niemałym wyzwaniem. Dziś, żeby utrzymać ludzi w pracy, nie wystarczy im zapłacić średnią krajową. No, chyba że mówimy o tych Ukrainkach, które sprzątają biuro, one pracują za niższe stawki, he, he. — Zaśmiał się nerwowo, sam nie wiedząc czemu.

— Panie Wiktorze, rzeczywiście zaobserwowaliśmy to, o czym pan mówi, zwłaszcza w kontekście spadku oglądalności, jej przyczyn i pańskich zdecydowanych działań naprawczych — przerwała mu Agata.

Co ta durna pinda może wiedzieć, pomyślał Wiktor.

— Proszę nam powiedzieć, jaki konkretnie format ma konkurencja i jaka to stacja? — Tym razem wtrącił się Dawid.

— Słucham? — Zdziwił się Wiktor.

— Powiedział pan, że spadek oglądalności jest spowodowany…

— Wiem, co powiedziałem, proszę pana — rzucił lodowato Wiktor.

— W takim razie proszę o nieco więcej konkretów. Jak się nazywa ten konkurencyjny program i kto go emituje? — ciągnął konsekwentnie Dawid.

— Proszę pana. Nie wydaje mi się, żeby to był aż tak ważny temat, żeby wnosić go do porządku spotkania. Po to jestem prezesem, żeby operacyjne sprawy załatwiać samodzielnie. Nie chciałbym wchodzić w szczegóły, bo zejdzie nam tutaj cały dzień, a jestem dziś jeszcze potrzebny w studiu.

— My jednak byśmy chcieli, żeby pan wszedł w szczegóły — odezwała się Agata.

Wejść to ja mogę w ciebie, głupia pipo, pomyślał Wiktor.

— Panie Wiktorze, proszę po prostu podać nazwę programu i konkurencyjnej stacji, to wszystko. — Podchwycił Dawid. — My też nie zamierzamy tu spędzać całego dnia, wystarczy nazwa programu i stacji, dobrze? Proszę nie dać się prosić — skwitował sarkastycznie.

Wiktor milczał. Nie spodziewał się jakiegokolwiek oporu, więc chciał im zapchać głowy wyssaną z palca informacją. Wyglądało jednak na to, że ta grupa dzieciaków zamiast kłócić się o foremki i łopatki w piaskownicy, nie wiedzieć czemu postanowiła zająć się biznesem, w który zainwestowali własne pieniądze.

— Panie Wiktorze? — dobijał się Dawid.

— Proszę państwa, mam wrażenie, że tutaj nastąpiła jakaś zmowa. Nie bardzo wiem, o co chodzi, dlaczego nagle zaczynacie państwo tak drobiazgowo rozliczać moją pracę. To pierwszy miesiąc delikatnej zniżki, a państwo rzucacie w moją stronę bezpodstawne oskarżenia, że nad niczym nie panuję. Poświęciłem tej stacji ostatnie dziesięć miesięcy mojego życia, a przez pierwsze trzy pracowałem po siedemnaście godzin na dobę. Zdarzało mi się spać w biurze, wymieniłem większość nieefektywnych pracowników, wynegocjowałem i podpisałem lukratywne kontrakty z producentami całego tego telesprzedażowego badziewia…

— Za co regularnie otrzymywał pan wynagrodzenie — przerwał mu milczący dotąd trzeci członek rady nadzorczej, człowiek o konsystencji masła, wiecznie zapocony Sebastian.

— W wysokości dwóch trzecich stawki przyjętej w branży — zauważył Wiktor.

— Na co zgodził się pan bez negocjacji — odciął się Dawid.

Zapadła cisza. Wiktor stwierdził, że kontratak nie przyniesie zamierzonego skutku, więc postanowił czekać, aż wróg się odkryje i pokaże, w jakim stylu chce walczyć.

— Panie Wiktorze, nie ma żadnego konkurencyjnego programu. Nie istnieje bliźniaczy w stosunku do Loży Ekspertów format. Nikt niczego nie ukradł i dobrze pan o tym wie — zaczął Dawid.

Wiktor milczał. Po raz trzeci w życiu tak wyraźnie czuł wzbierającą w nim wściekłość. Pierwszy raz miał tak z Klaudią, kiedy go zdradziła. Drugi raz z Martą, kiedy wykorzystała jego słabość i to, że jeśli się w coś angażuje, to kompletnie się w tym zatraca. Nie był w stanie kontrolować romansu, który podchwyciły brukowe media, a który rzekomo szkodził agencji. Teraz był trzeci raz. Jeśli ten gówniarz powie jeszcze choć kilka słów, to dostanie w ryj.

— Odnośnie do warunków i początków pańskiego zatrudnienia. Wiemy, że podjął pan to wyzwanie z jednego powodu, a dokładniej: z powodu jednej osoby. Z wielką wyrozumiałością patrzyliśmy na to, jak próbuje pan pogrążyć panią Martę Millani, bo szczerze mówiąc, nic nam do tego. Jeśli dodatkowo wpłynęło to na pańską decyzję o współpracy z nami, to tym lepiej dla nas. Był pan nieoceniony jako prezes telewizji GO! Jednak, panie Wiktorze, od pewnego czasu obserwujemy pańską obsesję na punkcie pani Millani i zagadnień, którym poświęca pan coraz więcej czasu antenowego, wbrew zaleceniom analityków, które otrzymuje pan cyklicznie. Rozwój osobisty nie interesuje naszych widzów i dobrze pan o tym wie. A jeśli chce pan prywatnej wendetty, to proszę bardzo, ale poza naszą ramówką.

Po tych słowach Dawid wziął łyk kawy i rozejrzał się po sali. Popatrzył na koleżankę i kolegę i, po wymianie porozumiewawczych kiwnięć głową, oznajmił:

— Panie Wiktorze, jednogłośną decyzją rady nadzorczej, z dniem dzisiejszym zostaje pan zwolniony z obowiązków pełnienia prezesury w telewizji GO! Protokół został już przez nas podpisany, pozostaje wręczyć panu dokumenty. Oto one. — Przewodniczący pchnął w kierunku Wiktora cienką teczkę.

Wiktor powili sięgnął po dokumenty. Przysunął je do siebie, popatrzył na nie tępo i odezwał się po chwili, metalicznym głosem:

— Jest pan pewien tej decyzji?

— To nasza wspólna decyzja — tłumaczył Dawid. Ubyło mu nieco animuszu.

— Pytam, czy jest pan pewien, że chce mieć we mnie wroga — kontynuował Wiktor z zimną zaciętością.

— Nie rozumiem… — odparł niepewnie Dawid. — Powtarzam, że to nasza wspólna decyzja, kurde, powiedzcie coś — zwrócił się do pozostałych.

— Ja pana pytam, nie ich. — Wiktor świdrował Dawida wzrokiem.

— Tak, to również moja decyzja, jeśli o to pan pyta. Powiedziałem, że jest jednogłośna, a więc też moja. — Odetchnął Dawid.

— Nie jest pan taki głupi, na jakiego wygląda, więc pewnie zauważył pan, że mam niepodzielną uwagę, zresztą przed chwilą pan sam to powiedział. Mówił pan coś o obsesji, zgadza się?

— Nie będę dyskutował w takim stylu — odparł Dawid.

— Panie Kotliński, musi pan zrozumieć, że nie jest pan już bezpieczny. Jestem jak oko Saurona i właśnie skupił pan moją uwagę. Mam więcej przyjaciół w branży niż pan znajomych na Facebooku, a dodatkowo potrafię być cierpliwy, nawet bardzo. Wręcz to uwielbiam. Czy to wszystko? — wysyczał Wiktor.

— Tak, dziękujemy panu — podsumowała Agata machinalnie, jakby kończyła rozmowę rekrutacyjną z kandydatem, o którym wiedziała, że nigdy więcej się nie spotkają.

Wiktor podniósł się z fotela, wziął teczkę z dokumentami, które właśnie otrzymał, i opuścił pomieszczenie, zostawiając wewnątrz komputer i solidnie skonsternowanych członków rady nadzorczej telewizji GO!

***

Zanim opuścił swój gabinet i mury telewizji na zawsze, wymazał suchościeralną tablicę, a potem polecił Tadzikowi zalogować się w panelu administratora profilu „Rozbój osobisty”. Uśmiechnął się na widok zwyżkujących statystyk i kilkoma kliknięciami usunął profil razem z całym jego półrocznym dorobkiem. Tadzik zdążył tylko rozdziawić usta i zanim był w stanie się odezwać, Wiktor zniknął już za obrotowymi drzwiami budynku.

Jak tylko znalazł się na ulicy, wyjął telefon i wybrał numer.

— Cześć, Michał. Dasz radę dostać się do komputera, powiedzmy, spoza waszej firmowej sieci? Chciałbym zapoznać się z historią wyszukiwania w internecie i dokumentami pewnego dżentelmena…”

Fragment pochodzi z książki „Event”, której autorem jest Adam Walerjańczyk.

Jeśli zaintrygowała Cię historia Wiktora i chcesz wiedzieć, jak to wszystko potoczyło się dalej, to dowiedz się tego właśnie dzięki tej książce.

relacje i związki, rozwój osobisty i osiąganie celów

Chociaż spróbuj czasami…

29 września 2017

„Gdy masz POCZUCIE, ŻE UTKNĄŁEŚ W MARTWYM PUNKCIE, że Twoje życie zatrzymało się — a wszyscy się tak czasami czujemy — spróbuj:

Zatrzymać się, nie oceniając…
Słuchać, nie komentując…
Zobaczyć, nie wymyślając…
Poczuć, nie wymagając…

SPRÓBUJ CZASAMI:

Zatrzymać się, nie oceniając.

Zacznij od spaceru, bez telefonu, słuchawek i towarzystwa — na początek daj sobie kilka minut dziennie. Następnie zatrzymaj się i DOCEŃ TO, CO JEST WOKÓŁ CIEBIE, CO JUŻ JEST, CO MASZ JUŻ TERAZ. Oceniając i narzekając, wysyłasz do Wszechświata intencje, które tylko będą podtrzymywać Twój obecny stan.

Słuchać, nie komentując.

Większość ludzi bardzo często przerywa swojemu rozmówcy, nie pozwala dokończyć pierwotnej myśli, bo ci ludzie tak naprawdę myślą, że słuchają, ale NIC NIE SŁYSZĄ. To samo dzieje się z większością rzeczy, wydarzeń, miejsc, osób w naszym życiu. W większości przypadków komentujemy, narzekamy, oceniamy, nie pozwalając sobie na ZATRZYMANIE I WSŁUCHANIE SIĘ: W SIEBIE, W NATURĘ, W TO, CO NAPRAWDĘ GŁĘBOKIE I WAŻNE…

Zobaczyć, nie wymyślając.

Próbowałeś kiedykolwiek stanąć przed lustrem i zobaczyć siebie takim, jakim jesteś naprawdę? Przyjąć siebie jak najlepszego przyjaciela — bez żadnych uprzedzeń, wyrzutów i niechęci? WYMYŚLAJĄC HISTORIE O SOBIE, TAK NAPRAWDĘ UCIEKASZ W ŚWIAT LĘKU, PORÓWNAŃ, ZEWNĘTRZNYCH WYMAGAŃ I OCZEKIWAŃ. Kiedy zestawiasz siebie z kimś lub czymś, tak naprawdę dusisz samego siebie… Powiedz: jak długo jeszcze chcesz tak żyć?

Poczuć, nie wymagając.

Nieważne gdzie będziesz, z kim będziesz, co będziesz robił… Za każdym razem ZATRZYMAJ SIĘ, WSŁUCHAJ SIĘ W SIEBIE, następnie ROZEJRZYJ SIĘ wokół siebie i UCZCIWIE SPYTAJ SAMEGO SIEBIE:

  • Czy to jest to, czego naprawdę pragnę?
  • Czy to, co robię teraz, jest tym, co chcę robić w swoim życiu?
  • Jak to, co robię teraz, przybliża mnie do tego, o czym od dawna marzę?
  • Co zamierzam z tym zrobić, nie czyniąc niczego na siłę ani wbrew sobie?

W ten sposób wchodzisz w PRZESTRZEŃ SERCA.

Dziewiętnastowieczny poeta Gerard M. Hopkins nazwał tę osobistą przestrzeń WEWNĘTRZNYM KRAJOBRAZEM. Pozwól w tym momencie, aby energia życiowa przebudziła drzemiący w Twoim wnętrzu potencjał i wiarę…

POZWÓL…

Pozwól, by Twoje spojrzenie dostroiło się do melodii i harmonii Wszechświata, bo…

  • TO NIE TWOJE RZECZY, SAMOCHODY, DOMY CZYNIĄ CIĘ BOGATYM.
  • To nie towarzystwo innych osób sprawia, że nie jesteś sam.
  • TO NIE LICZBA PARTNERÓW/PARTNEREK, SEKS, ZWIĄZEK Z KIMŚ DAJĄ CI MIŁOŚĆ I BEZPIECZEŃSTWO.
  • To nie bycie szefem, menedżerem, przedsiębiorcą, liderem, nauczycielem sprawia, że czujesz się ważny, doceniony, wyjątkowy.
  • TO NIE TĘDY DROGA, TO NIE DZIAŁA W TEN SPOSÓB, BO…

…to nie Twoje oczy czynią świat pięknym, a sposób, w jaki patrzysz na niego.
Więc miej piękne spojrzenie…”
Fragment pochodzi z książki „Bliskie rozmowy” Aleksandry Jagodzińskiej.

rozwój osobisty i osiąganie celów

Bądź odważny jak Nick Vujicic!

27 września 2017

„Wyobraź sobie, że znajdujesz się na zatłoczonej ulicy ogromnego miasta. Powiedzmy, że jesteś w Nowym Jorku. Widzisz tam setki, tysiące ludzi różnej narodowości, koloru skóry oraz wyznania wiary. Większość z nich stanowi grupę tzw. pełnosprawnych. Mimo tego każda z tych osób ma prawdopodobnie jakieś kompleksy natury psychologicznej. W niektórych przypadkach mogą wydawać się one bardzo błahe, w innych poważniejsze. Wyobraź sobie następnie, że pośród tych ludzi dostrzegasz Nicka, który układa usta w swój charakterystyczny sympatyczny i szczery uśmiech. A teraz powiedz mi: jak myślisz, kto ze wszystkich ludzi obecnych na tej ulicy musiałby wykazać się największą odwagą i sprawnością w działaniu, aby stać się znanym na całym świecie mówcą motywacyjnym i ewangelizatorem, który rocznie daje średnio 270 przemówień? Oczywiście, że Vujicic!

Spróbuj sobie wyobrazić, co czuł ten młody, trochę zagubiony jeszcze wtedy licealista, który postanowił przemawiać do ludzi, głosząc Ewangelię oraz inspirując innych. Początkowo pewnie była to mieszanka niepewności, strachu oraz lęku przed odrzuceniem, których doświadczał już nieraz na własnej skórze ze strony rówieśników w szkole. Mimo tych towarzyszących mu trudnych emocji postanowił być w zgodzie z własnym powołaniem. Postanowił pozostać wierny własnej pasji.

Bycie odważnym to nie pojedynczy akt odwagi, po którym następuje głucha cisza przez długi czas. Bycie odważnym to postawa, którą w każdej sekundzie swojego życia reprezentuje osoba odważna. Nie inaczej jest w przypadku Nicka Vujicica. Pomimo sukcesu, który odniósł, w jego życiu wciąż pojawiają się nowe akty odwagi.

Na liście krajów, które odwiedza, bardzo często znajdują się te z tzw. grupy trzeciego świata. Są to ubogie państwa, w których warunki życiowe pozostawiają wiele do życzenia, a ludzie umierają z powodu zanieczyszczonej wody. Prawa człowieka łamane są tam na każdym kroku. Przykładem takiego kraju jest Liberia, którą Vujicic miał okazję odwiedzić.

Nick jest odważny, nie boi się odwiedzać niebezpiecznych miejsc i chce być wszędzie tam, gdzie czuje, że inni ludzie potrzebują jego przesłania.”

Fragment pochodzi z książki „Wielcy”, której autorem jest Adrian Gostomski.

Bądź odważny jak Nick Vujicic!

inne

Wpływ biegania na organizm

26 września 2017

„W tym podrozdziale chciałbym poruszyć aspekty związane z tym, w jaki sposób bieganie wpływa na nasz organizm.

Jakie właściwie korzyści odnosi osoba, która decyduje się na to, aby zacząć biegać?

Korzyści jest mnóstwo. Tak wiele, że prawdopodobnie nie zdołam ich tutaj wszystkich wymienić.

Zacznijmy od tego, że bieganie jest rodzajem aktywności fizycznej, podczas wykonywania której zaangażowane jest całe Twoje ciało. Pracują Twoje ręce, no i oczywiście nogi.

Oprócz tego, zawsze kiedy stawiasz kolejny krok, włączają się mięśnie tułowia z przodu, z boku oraz z tyłu. Mięśnie te są nazywane rdzeniem (ang. core) odpowiedzialnym za prawidłowe utrzymywanie naszej sylwetki i pełnią funkcję (a przynajmniej powinny) stabilizacyjną.

Bieganie nie angażuje tylko zewnętrznych członków Twojego ciała. Pobudza ono także układy w jego wnętrzu. Mam tutaj na myśli szczególnie jeden układ. Układ sercowo-naczyniowy. Kiedy zaczynasz biec, naturalną reakcją Twojego organizmu jest stopniowy wzrost tętna. Serce zaczyna szybciej pracować. Liczba uderzeń wzrasta w zależności od intensywności wysiłku fizycznego.

Załóżmy, że biegniesz stałym tempem, a subiektywnie odczuwana przez Ciebie intensywność wysiłku jest równa intensywności umiarkowanej. Bieg w takim tempie spowoduje, że po pewnym czasie (5 – 10 min) praca Twojego serca przestanie wzrastać i uplasuje się na mniej więcej stałym poziomie. Kiedy jednak przyśpieszysz, zmieniając automatycznie w ten sposób intensywność biegu, to rytm Twojego serca ponownie zacznie wzrastać, co jest całkowicie logiczne i zgodne z działaniem ludzkiej fizjologii.

Bardzo istotnym elementem biegania jest to, że to Ty odpowiadasz od początku do końca za intensywność swojego biegu. Kiedy bowiem odczuwasz, że biegniesz zbyt szybko, w każdym momencie możesz zwolnić tempo. Kiedy natomiast masz wrażenie, że biegniesz zbyt wolno, możesz przyśpieszyć. Dzięki tej właściwości biegania stajesz się panem swojego losu podczas treningu biegowego.

Kiedy przyśpiesza funkcjonowanie Twojego układu sercowo-naczyniowego, oznacza to, że organizm pracuje znacznie szybciej niż dotychczas. Jest to równoznaczne ze zwiększeniem tempa przemiany materii. Dzięki szybszej przemianie materii spożyte przez Ciebie kalorie spalane są w sposób szybszy i bardziej efektywny. To uniwersalna zasada, która dotyczy właściwie każdego rodzaju wysiłku fizycznego. Właśnie dlatego osobom otyłym i z nadwagą w pierwszej kolejności zaleca się zmianę stylu życia poprzez wprowadzenie dowolnego rodzaju aktywności fizycznej, która zmieni tempo przemiany materii na wyższe, dzięki czemu dzienny wydatek energetyczny będzie większy. A zwiększony wydatek energetyczny, przyśpieszona przemiana materii oraz zbilansowana dieta ze zredukowaną podażą kalorii sprawią, że dana osoba odzyska szczupłą sylwetkę, zdrowie oraz dobre samopoczucie.

Bieganie ma wpływ także na to, jak się czujemy. W slangu biegaczy istnieje pojęcie euforia biegacza. Właściwie to pojęcie takie nie istnieje tylko w slangu biegaczy. Dzisiaj jest to pojęcie stosowane także przez naukowców.

Czym jest euforia biegacza?

To stan występujący u biegacza, który charakteryzuje się świetnym samopoczuciem oraz subiektywnym odczuciem posiadania niesamowicie ogromnej ilości energii. Stan ten pojawia się zwykle podczas biegu (u mnie na 7. – 10. km) lub bezpośrednio po biegu i potrafi się utrzymywać przez trzy – cztery godz. po wysiłku fizycznym.

Skąd bierze się euforia biegacza?

Okazuje się, że bieganie miesza w naszych hormonach. Aby być bardziej dokładnym, powinienem napisać, że bieg przyczynia się do zwiększenia wydzielania tzw. hormonów szczęścia, czyli endorfin.

Istnieje kilka hipotez dotyczących tego, dlaczego bieganie wywołuje taki efekt wydzielania hormonów w naszym mózgu. Myślę jednak, że badacze wciąż nie mają jeszcze pewności co do tego, dlaczego właściwie tak się dzieje. Biegaczy jednak zupełnie to nie obchodzi. Oni bowiem cieszą się, że mogą ten stan odczuwać zawsze podczas lub po treningu. Niektórzy twierdzą, że ten stan uzależnia niczym narkotyk. I mają rację.

Dlaczego?

Ponieważ biegacz zachowuje się w pewnym sensie (oczywiście w przenośni) jak alkoholik lub narkoman, który musi sięgnąć po kolejny kieliszek lub kolejną działkę narkotyku. Narkoman antycypuje stan będący efektem spożycia konkretnego narkotyku. Alkoholik antycypuje stan braku napięcia psychicznego będący efektem wypicia odpowiedniej dawki alkoholu. Biegacz natomiast antycypuje przyjemny stan euforii będący efektem biegu trwającego określoną ilość czasu.

Wszystko się zgadza, prawda?

Wszystkie trzy grupy mają swoje oczekiwania i wszystkie trzy grupy stworzyły trzy bardzo różne nawyki, które umożliwiają im osiągnięcie upragnionego przez nich stanu.

W tym miejscu warto jednak zwrócić uwagę na to, że dwa z trzech nawyków wymienionych powyżej są destrukcyjne. To znaczy, że przyczyniają się do totalnej demolki życia osób, które wpadną w ich sidła. Osoby takie tracą zdrowie psychiczne oraz fizyczne, a po kilku latach praktyki stają się istnymi ludzkimi wrakami, o ile nałóg wcześniej ich nie zabije. Dotyczy to szczególnie uzależnienia od twardych narkotyków, takich jak heroina.

Bieganie, w przeciwieństwie do dwóch pozostałych, stanowi nawyk budujący, który nie ma nic wspólnego z destrukcyjnością. Oprócz tego, że konserwuje nasze ciało i opóźnia procesy starzenia, wywołuje także wyżej wspomniany niesamowity efekt euforii biegacza. Osoby, które regularnie biegają, mogą liczyć na wiele innych wartościowych profitów dla swojego organizmu. Bieganie wywołuje bowiem w ciele pozytywne zmiany powysiłkowe, które utrzymują się długo po zakończeniu wysiłku fizycznego.

Myślę, że do najważniejszych tego typu cech można zaliczyć obniżenie ciśnienia tętniczego krwi. Jest to z pewnością przydatna informacja dla osób, które zmagają się ze zbyt wysokim ciśnieniem. Nadciśnienie tętnicze występuje obecnie w społeczeństwie tak często, że zostało uznane za chorobę cywilizacyjną XXI w. Problem ten dotyczy szczególnie krajów dynamicznie się rozwijających oraz tych już mocno rozwiniętych, w których ludzie żyją w nieustannym pośpiechu i w stanie chronicznie utrzymującego się na wysokim poziomie stresu.

Zmiany w poziomie ciśnienia można zauważyć już bezpośrednio po samym wysiłku fizycznym. Początkowo u biegaczy, którzy dopiero zaczynają swoją przygodę z tym sportem, zmiany te będą pewnie utrzymywały się nieco krócej. Jeżeli jednak osoby te wytrwają i systematycznie będą uprawiały bieganie, to istnieje spore prawdopodobieństwo, że tak jak dotychczas mieli oni nadciśnienie, tak po pewnym czasie systematycznego treningu tlenowego ich ciśnienie powróci do wartości odpowiednich, czyli zdrowych.”

Fragment pochodzi z książki „Medytuj, jedz i biegaj” Adriana Gostomskiego.

rozwój osobisty i osiąganie celów

Aleks

25 września 2017

„Aleks wszedł do mieszkania, zdjął kurtkę i buty i skierował się w stronę niewielkiego salonu połączonego z aneksem kuchennym. Z zaskoczeniem stwierdził, że stół jest zastawiony dla dwojga. Sałata, grzanki i otwarta butelka jego ulubionego chilijskiego merlota stały na stole, a Gośka opierała się obiema rękami o kuchenny blat oddzielający ją od salonu, ubrana w letnią lnianą sukienkę, która kupili na pierwszych wspólnych wakacjach, jeszcze w narzeczeństwie.

— Rare, medium czy well-done? — zapytała z uśmiechem.
— O czymś zapomniałem? — wyjąkał zakłopotany.
— Oczywiście — odpowiedziała pogodnie. — Ale gdyby było inaczej, byłabym zaniepokojona. Dziś siódma rocznica naszego pierwszego pocałunku. Zanim wpędzisz się w poczucie winy, wiedz, że wcale mi to nie przeszkadza, że nie pamiętasz. No więc, jaki ten stek?
— Średni niech będzie. Kochana jesteś…
— Wiem! — zawołała wesoło. — Steki na grilla, za cztery minuty zapraszam do stołu! Łapy umyj.

Aleks posłusznie poczłapał do łazienki, umył ręce, przemył twarz wodą i spojrzał w lustro. Westchnął, wytarł twarz i dłonie i wtedy zdał sobie sprawę, że Gośka jest pod tą sukienką zupełnie naga. Wyszedł z łazienki, podszedł do żony przekładającej steki na drugą stronę, objął ją wpół i pocałował w szyję. Poczuł słodki korzenny zapach, La Nuit Tresore Lancôme, który kupił jej po raz pierwszy ponad trzy lata temu na urodziny i z którym się nie rozstawała. Lubił ten zapach.

— Proszę nie macać kucharek. Niech osoba siada do stołu i czeka na danie — zakomenderowała.

Aleks westchnął ciężko i wykonał kolejne polecenie żony.

Po chwili Gośka podeszła do niego z talerzem, na którym stek z polędwicy wołowej wchłaniał położone na nim masło czosnkowe.

— Nalejesz wina? — zapytała. — Steki trochę odpoczną.

Aleks wstał, wziął do ręki butelkę, wlał odrobinę do swojego kieliszka, którym zakręcił ze znawstwem, powąchał trunek, po czym wypił niewielki łyk.

— Genialne, jak zawsze — stwierdził, po czym napełnił kieliszek żony i dopełnił własny. Gośka nałożyła sobie sałaty i podała miskę mężowi.
— No to smacznego — powiedziała i zabrała się za krojenie steka.
— Gdzie Julka? — zapytał Aleks.
— U dziadków. Nie mogła się doczekać spędzenia nocy poza domem.

Aleks pokręcił głową z niedowierzaniem i zachwytem.

— Jak ty to wszystko zorganizowałaś?
— Jak to, jak? Doskonale!
— No tak… Zapomniałem, z kim się ożeniłem.
— No, zapomniałeś. A jak całowałeś po raz pierwszy, to obiecywałeś, że od teraz już zawsze będziesz pamiętał, że nieba mi uchylisz, że na rękach nosić będziesz…
— Nic takiego sobie nie przypominam — przekomarzał się Aleks, przeżuwając idealnie miękką, ale już nie surową wołowinę.
— Tak przypuszczałam. Dlatego zadbałam, żebyś sobie dzisiaj wszystko przypomniał. — Gośka uniosła się z krzesła, chwyciła talerz z grzankami i przechylając się przez stół w stronę męża na tyle nisko, żeby zdążył zauważyć, że nie ma na sobie bielizny, podała mu pieczywo.
— Zamierzasz mnie dzisiaj uwieść? — dopytywał Aleks.
— Nic podobnego. Zamierzam się najeść, a potem zalec przed telewizorem. Tak sobie wymarzyłam ten wieczór.
— I co przed tym telewizorem?
— Będę leżeć i pachnieć.
— A ja?
— A ty będziesz próbował mnie od tego odwieść.
— Od leżenia?
— Niekoniecznie. To akurat mieści się w moich wyobrażeniach. Od oglądania telewizji.
— A co w zamian?
— No i tutaj właśnie, mój drogi, wkraczasz ty. Ja wysłałam twoją córkę do dziadków, kupiłam ingrediencje, przygotowałam kolację i założyłam sukienkę Pocahontas. Swoją drogą, trochę zbiegła się w praniu przez te lata, ale wciąż nie jest opięta. Wciąż mam figurę nastolatki i gładką skórę, ale z doświadczeniem rozwinęłam w sobie też inne talenty, z których możesz dziś skorzystać. Oboje możemy. No właśnie, i tutaj wkraczasz ty.
— Rozumiem. Stek jest idealny.
— A ty swoje. Niech będzie. To co, stukniemy się?
— Oczywiście! — podchwycił Aleks, po czym oboje podnieśli kieliszki i zadźwięczało szkło. — Za nas, kochanie!
— Mhm — potwierdziła Gośka, mając już wino w ustach.

Kończyli kolację, racząc się doskonałym merlotem i spoglądając na siebie raz po raz.

— A wiesz, co twoja córka dzisiaj wymyśliła? — spytała znienacka Gośka.
— No?
— Byłam z nią na zakupach i oznajmiła, że nie będzie jadła mięsa, bo zwierzaki cierpią.
— To co zamierza?
— Powiedziała, że będzie jadła tak jak tata.
— O, doprawdy? — zdziwił się Aleks. — Ale przecież ja jem mięso.
— No to ja nie wiem. Pewnie zwróciła uwagę na te twoje sałatki, humusy i kotlety z fasoli i tak postanowiła.
— Heh. — Zaśmiał się pod nosem.
— No — ciągnęła Gośka. — Dziecko dużo widzi, co? Czasem mnie to przeraża, ile ona o nas może wiedzieć i jaki obraz rodziców się rysuje wewnątrz tej jej małej głowy. Boję się, że jak za parę lat tam zajrzę, to nie znajdę drogi z powrotem.

Aleks odniósł wrażenie, że randkowy nastrój zaczyna im się wymykać. Przypomniały mu się rozmowy o kupach, kiedy Julka była młodsza. Upił kolejny łyk wina.

— No, rośnie nam córcia, nie ma co… — powiedział z zamyśleniem, zdając sobie sprawę, że nie ma pojęcia, jak przejść do mniej oficjalnej, choć pewnie przyjemniejszej części randki. Trwali tak chwilę w milczeniu, każde w swoim, po czym Gośka zapytała:
— Pozacierasz ślady? Ja skoczę do łazienki.
— Pewnie — odparł zadowolony, że żona znów przejmuje inicjatywę.

Wstał i zabrał się za sprzątanie ze stołu i pedantyczne układanie w zmywarce talerzy, sztućców i garnków. Po chwili w pokoju pojawiła się Gośka.

— Jakiś list do ciebie dzisiaj przyszedł. Zostawiłam go na szafce w przedpokoju, jak weszłam z tymi wszystkimi tobołami.
— Dzięki, później zobaczę. Teraz mam inne zajęcie.
— Jakie?
— Bardzo, bardzo ważne — odpowiedział, po czym podszedł do żony i bezceremonialnie zsunął jej sukienkę z ramion.
— Jakie? — kontynuowała naga, jeśli nie liczyć obrączki, patrząc mu w oczy. Aleks wiedział, że już mu się nie wywinie. Znał doskonale to spojrzenie i przez chwilę się nim napawał. Poczuł pierwotny instynkt, przy którym cała jej intelektualna tarcza rozsypywała się w pył. Podniósł żonę, posadził na kuchennym blacie i wyszeptał:
— Najlepsze zostawiłem sobie na koniec. Zamierzam teraz skonsumować deser.
— Ale ja nie zrobiłam deseru — szepnęła mu do ucha, próbując wyrównać przyspieszony oddech.
— Wiem. Dlatego to ja zadbałem o to, żeby znalazł się na kuchennym blacie.

***

Dziesięć minut później Aleks znowu patrzył w lustro w łazience. Nie kochali się od kilku tygodni, a dziś wszystko odbyło się niemalże mechanicznie, jakby oboje chcieli po prostu nakarmić zgłodniałe ciała. Coś było nie tak. Od pewnego czasu pojawił się między nimi rodzaj napięcia, którego nigdy wcześniej nie czuł. Zbyt dużo niedomówień, zbyt dużo aluzji, zbyt dużo złości, która nie znajdowała ujścia. Na myśl o tym, że za chwilę wyjdzie z łazienki i usiądzie obok żony, poczuł niepokój. Nie miał pojęcia, o czym ma z nią rozmawiać, a temat bezpieczny, czyli Julka, wydał mu się fasadą, za którą od pewnego czasu się chowają, nie mogąc się zdobyć na prawdziwą szczerość. Nie chciał rozmawiać o córce. Ani o pracy. Ani o wakacjach, bo dotkną tematu pieniędzy, a o nich nie chciał rozmawiać najbardziej. Frustrowała go sytuacja, w której musiał ukrywać przed żoną swoje aspiracje rozwojowe i w tajemnicy przed nią brać kredyt. Z drugiej strony wiedział, że Gośka nie jest w stanie zaakceptować jego fascynacji nowo poznanym światem, i zastanawiał się, jak zniesie wiadomość, że zapisał się na ośmiodniowe szkolenie. Prędzej czy później i tak się dowie, ale nie dzisiaj. Dzisiaj należało zachować pozory szczęśliwego związku, za wszelką cenę.

— Więc jednak leżysz i pachniesz? — rzucił w stronę żony leżącej na kanapie pod kocem i przerzucającej kanały w telewizji.
— No przecież mówiłam ci, że tak to sobie wymarzyłam.
— Chcesz jeszcze wina?
— Nie zrobię ci tego, kochanie. Wypij sobie resztę.

Aleks napełnił swój kieliszek, opróżniając butelkę, i usiadł obok żony.

— Co oglądasz?
— Nie wiem, nic nie ma w tej telewizji. Pooglądasz ze mną pochwy?
— Pochwy? — Aleks zakrztusił się winem.
— No jest taki program, w którym kobiety przychodzą do chirurga plastycznego i chcą, żeby je nareperował. Większość z nich ma jakieś konkretne problemy, ale były już dwie, które uznały, że mają nieładne, wiesz…
— Nieładne?
— No, nieładne. Dlatego mówię na to „pochwy”.
— A nie ma czegoś o zabijaniu?
— To może po prostu o remontach? — powiedziała Gośka, zatrzymując się na kanale, w którym ekipa remontowa demolowała ścianę działową w mieszkaniu jakiejś szczęśliwej pary.
— Może być.
Przez chwilę oboje gapili się bezrefleksyjnie w ekran, komentując raz po raz pomysły architekta wnętrz.
— Co to za list do ciebie przyszedł? — zapytała Gośka znienacka.
— Nie wiem, kotek, nie mam teraz ochoty gadać o żadnych listach.
— Normalnie też bym nie dopytywała, ale jakiś taki ekskluzywny się wydaje, więc jestem po prostu ciekawska.
— Ekskluzywny? — Aleks zamarł, domyślając się, co przyniósł listonosz.

Wstał i poszedł do przedpokoju, żeby sprawdzić, czy przeczucie go nie myli. Nie myliło. Grafitowa koperta ze złotym logo Beyond Limitations. Rozerwał ją nerwowo i pobieżnie przeczytał niedługi tekst. Podziękowanie za zapisanie się na szkolenie i informacja o tym, że musi zapłacić w ciągu najbliższego tygodnia, żeby załapać się na cenę zaoferowaną podczas eventu, na którym był ledwie tydzień temu.

— I co, wygrałeś miliony? — dopytywała Gośka sprzed telewizora.
— E tam, jakieś gratisy mi oferują po tych szkoleniach, które kupiłem w internecie, pamiętasz?
— No, pamiętam — odparła chłodno. — Nic już od nich nie kupuj.

Aleks wsunął kopertę do torby z laptopem leżącej przy wieszaku na kurtki i wrócił do salonu.

— Aleks… — odezwała się Gośka nieśmiało, kiedy usiadł obok. — Wiem, że ostatnio byłam nieznośna…
— Daj spokój, nie dzisiaj — uciął w obawie, żeby nie rozpętać piekła. Upił łyk wina, wpatrując się w telewizor.
— Ale czekaj, bo chciałam ci o czymś powiedzieć.

Poczuł, jak spinają mu się mięśnie.

— Nie wiem jeszcze, skąd mi się to wzięło, wiesz takie sprawdzanie wszystkiego, co robisz. Okej, byłam zła na twoje wydatki, ale już wcześniej coś mnie zaniepokoiło i potem ruszyło lawinowo. Ta cała twoja zmiana nawyków, od biegania przez jedzenie i chyba też inne traktowanie pracy. Mam wrażenie, że ostatnio trochę ją olewasz, a dotąd ją lubiłeś. Potem ci internetowi kaznodzieje. No i tak jakoś poszło. Wystraszyłam się, że tracę kontrolę nad naszym życiem.
— No właśnie — skomentował jej wyznanie Aleks. W chwili, w której wypowiadał ten komentarz, wiedział, że zrobił źle. Cóż, poszło…
— Ale co: „właśnie”?
— Tracisz kontrolę nad naszym życiem. Naszym.
— Aleks, nie rozumiem…
— Gośka, ja jestem dorosły. Duży ze mnie chłopiec. Naprawdę nie musisz mnie kontrolować, matkować mi. Uwierz, że nie ma nic gorszego dla faceta, jak nadopiekuńcza żona, która dba o wszystko, od prania gaci do kontrolowania finansów.
— Co?
— Czasem czuję się tym wszystkim przytłoczony.
— Ty, przytłoczony? Chłopie, czym? O nic się nie martwisz, cały dom ogarniam ja i nie mam z tym żadnego kłopotu, żebyśmy mieli jasność. A, nie, sorry, w weekend czasem pogotujesz, jak cię najdzie wena i przelecisz łazienkę, żeby się nie kleiła. I ty się czujesz przytłoczony?
— No właśnie o tym mówię.
— O czym, bo nie rozumiem?
— O tym, że chcesz mieć nad wszystkim kontrolę. Nawet nad ogarnianiem domu.
— Aleks, co ty mówisz? Przecież nie masz pojęcia, jak działa programator w pralce, gdzie sypie się sól do zmywarki, zresztą, czy ty w ogóle wiesz, że zmywarka potrzebuje soli? Raz poprosiłam cię o umycie okien, to wziąłeś akurat tę jedną, jedyną szmatkę, która zostawia włosy, i musiałam poprawiać — Gośka usiadła na kanapie i szczelnie okryła się kocem.
— No i randka w pizdu — skonstatował Aleks.
— Nie wyrażaj się. — Gośka powoli hamowała swój wybuch. Po chwili milczenia dodała: — Nie tak chciałam, przepraszam. Aleks, ja po prostu się martwię, bo widzę, że coś się dzieje, a ty nie mówisz mi co. Nie chodzi tyle o kontrolę, co o poczucie bezpieczeństwa, które daje mi ta kontrola. Do tej pory wszystko było w miarę poukładane i z tego poukładania czerpałam siłę. Teraz zaczyna mi się sypać jakaś część układanki i czuję się niespokojna. Dlatego tak drobiazgowo cię sprawdzam, bo chcę wiedzieć, na czym stoję, rozumiesz? — Pochyliła się w stronę męża i chwyciła go za rękę. — Żeby czuć się dobrze, muszę czuć się pewnie. Zniosę najgorszą prawdę, ale muszę ją znać. A mam wrażenie, że ostatnio coś przede mną ukrywasz. I nie chodzi o to, że przyłapałam cię… — przerwała, widząc, jak Aleks przewraca oczami w reakcji na jej ostatnie słowa. — Przepraszam. Więc: że zauważyłam, że coś tam kupujesz, ale raczej o to, co się z tobą dzieje. Wiem, że tak duża zmiana trybu życia i kupowanie tych całych szkoleń to jedynie objawy. Ale nie wiem czego i to męczy mnie najbardziej, wiesz? — zakończyła łagodnie.
— No i co mam ci powiedzieć? — odparł Aleks po chwili milczenia, której potrzebował na strawienie słów żony.
— Prawdę.
— Prawdę…
— Dobra, Aleks. Masz kogoś?

W jednej chwili dotarło do niego, dlaczego dzisiejszy seks wydał mu się taki mechaniczny. Spojrzał na żonę i powiedział spokojnym głosem:

— Oszalałaś? Gocha… — Objął ją ramieniem i pocałował w głowę.
— Po prostu nie wiem, co myśleć. Przekroczyłeś trzydziestkę i kto cię tam wie? — mówiła nieprzekonana.
— Hej, popatrz na mnie. — Odwrócił się w stronę żony i objął jej twarz rękami. — Nikogo nie ma, rozumiesz? Nie mam żadnej kobiety poza tobą.
— To może kolegę jakiegoś miłego?
— Tak. Poznałem niedawno tajskiego transwestytę i się zakochałem.
— Widzisz? Miałam rację! — droczyła się.
— Halo, tu ziemia! Nie ma nikogo. Ty jesteś, jasne?

Gośka odsunęła się i sięgnęła po jego kieliszek z winem. Upiła łyk.

— W takim razie, jeśli nie to, to co?
— Ale co?
— No, jeśli nie masz romansu, to co się dzieje? Skąd taka nagła zmiana? — drążyła.
— Bo przekroczyłem trzydziestkę i kto mnie tam wie? — Uśmiechnął się.
— Aleks, poważnie. Zgodzisz się chyba, że od jakiegoś czasu zachowujesz się inaczej niż przez poprzednie trzydzieści i przez ostatnie siedem lat, odkąd cię pocałowałam po raz pierwszy.
— No, ale to chyba dobrze, co? Wstaję wcześniej, szykuję wam śniadania, biegam, lepiej się odżywiam, a i Julka, jak mówiłaś, chce przestać jeść mięso, więc co jest nie tak?
— Ja to wszystko widzę, ale nie wiem, co się nagle stało, że zacząłeś to wszystko robić. Rozumiesz chyba, że mogę podejrzewać cię o romans?
— No wiem, że z zewnątrz tak to może wyglądać, ale naprawdę nikogo nie ma.
— To już wiem — odparła zrezygnowana. — Aleks, kręcimy się w kółko. Ja swoje, ty swoje, nie docieramy do sedna.
— A jeśli nie ma żadnego sedna? Może za bardzo rozkminiasz, co?
— Nie wiem… Może.

Siedzieli chwilę w milczeniu, wpatrując się w migające w telewizorze obrazy.

— Dobra, to ostatnie pytanie. — Nie poddawała się Gośka. — Aleks, niczego przede mną nie ukrywasz?

Nie zareagował.

— Ziemia do Aleksa…

Nadal milczenie.

— Halo, ziemia…

Pamiętając wciąż brzmiące mu w uszach słowa Gośki o tym, że zniesie każda prawdę, postanowił zaryzykować.

— No dobra, powiem ci, tylko się nie denerwuj…
— Aleks, tego ci nie zagwarantuję. Przecież to na tych twoich kursach mówili, żeby ostrożnie używać słowa „nie”, prawda? Że mózg jest tak skonstruowany, że żeby coś zanegować, musi to sobie najpierw wyobrazić. Więc właśnie wyobraziłam sobie siebie zdenerwowaną. Popracuj teraz nad tym, żebym to zanegowała. Dajesz.
— Gośka, zapisałem się na jeszcze jedno szkolenie, ale nie martw się…
— Nie martw się? Mój mózg właśnie dołożył martwienie się do zdenerwowania. Kiepsko ci idzie.
— Nie będzie żadnych poważnych konsekwencji finansowych…
— To teraz wyobraziłam sobie jeszcze konsekwencje finansowe. Jesteś mistrzem w budowaniu napięcia. Ile nas to kosztowało?

Aleks spojrzał jej prosto w oczy i powiedział:
— Siedem tysięcy.

Gośka zaczęła się w sobie zapadać jak dmuchany zamek dla dzieci podczas awarii agregatu pompującego powietrze.

— Siedem tysięcy…
— Gośka, posłuchaj…
— A ja nie kupiłam Julce kurtki.
— Gośka…
— Oszczędzam mojego Lancôme’a na specjalne okazje.
— Gośka, nie nakręcaj się.
— A teraz jeszcze mój mózg wyobraża sobie, jak się nakręcam… Zaneguj to, Aleks. Kłam. Zrób cokolwiek.
— Pieniędzmi się nie… — Aleks uciął, szukając zamiennika, w którym nie użyje słowa „nie”. — O pieniądze się zatroszczyłem.
— Zatroszczyłeś się? — Spojrzała na niego niewidzącym wzrokiem.
— Tak, zostaw to mnie.
— Aleks, jak się zatroszczyłeś, powiedz, proszę. Okradłeś kogoś, kochany?
— Wziąłem kredyt.
— Jezu… — jęknęła Gośka.
— Rata jest niska, trzysta złotych miesięcznie, spokojnie, udźwigniemy — tłumaczył pospiesznie.
Gośka zacisnęła na sobie koc jeszcze mocniej, wstała, weszła do sypialni i po chwili wróciła ubrana w świeżą piżamę. Podeszła do lodówki i wyjęła z niej napoczętą butelkę wódki.
— Będziesz piła?
— Masz jakieś fajki? — Zignorowała jego pytanie beznamiętnym tonem.
— Nie — skłamał.
— W takim razie możesz iść spać. Nie będziesz mi już dzisiaj potrzebny.
— Gośka… — Aleks wstał i skierował się do żony, która napełniała schłodzonym alkoholem największy dostępny w kuchni kieliszek do wódki. Kiedy podszedł, odwróciła się do niego i opróżniła szkło jednym haustem.
— Uuch! Dobra wódka, pożywna — powiedziała, otrząsając się z niesmakiem, po czym odwróciła się tyłem do męża i napełniła kieliszek kolejny raz.
— Aleks, nie wiem, jak to powiedzieć wyraźniej, zostaw mnie samą, okej?

Aleks wiedział, że pora odpuścić. Dopił wino, wziął smartfon i udał się do sypialni. Przebrał się w piżamę i położył, ale sen nie nadchodził. Słyszał zza drzwi dźwięki telewizora, który stał się towarzyszem niedoli jego żony. Minęła może godzina, kiedy usłyszał kroki bosych stóp na parkiecie.

— Śpisz? — powiedziała Gośka, stojąc w drzwiach i podpierając się ręką.

Zastanawiał się, ile kieliszków w siebie wlała.

— Zasypiam, a co?
— Jutro spłacisz ten kredyt razem z odsetkami czy innymi karami za wcześniejszą spłatę, rozumiesz? — bełkotała.
— Gośka, daj spokój, pogadamy jutro.
— Jutro nie będę z tobą rozmawiała. Przeleję ci pieniądze z mojego subkonta i spłacisz ten cholerny kredyt, rozumiesz?
— Jakie pieniądze, o czym ty mówisz?
— O naszej wymarzonej Grecji — odparła i zamknęła drzwi od zewnątrz, by po chwili znowu je otworzyć. — Aha, i jutro poinformujesz naszą córkę, że nie obejrzy żółwi. Możesz też przygotować tzatziki do obiadu, bo chyba to mieści się w twojej nowej lepszej diecie, co? O musakę nie proszę, bo niezdrowa.
— Gośka, poczekaj…

Zamknęła za sobą drzwi i wróciła na kanapę, a Aleks nie zasnął na dobre do rana, przewracając się w łóżku z lewej na prawą i z powrotem.”

Fragment pochodzi z książki „Event”, której autorem jest Adam Walerjańczyk.

Jeśli zaintrygowała Cię historia Aleksa i chcesz wiedzieć, jak to wszystko potoczyło się dalej, to dowiedz się tego właśnie dzięki tej książce.

rozwój osobisty i osiąganie celów

Odnajdź własną pasję!

22 września 2017

„Odkrywanie pasji ma silny związek z zasadą, która dotyczy poznawania siebie. Aby ją znaleźć, trzeba znać siebie. Trzeba znać własne preferencje oraz wiedzieć, jakie czynności sprawiają przyjemność, kiedy je wykonujemy. To żmudny proces samoobserwacji, który odpowiednio przepracowany, dostarcza fantastyczną nagrodę w postaci znalezienia własnej pasji życiowej.

Robert De Niro nie od razu wiedział, że poświęci się aktorstwu. Pierwsze impulsy docierające z głębokiego wnętrza do jego świadomości, które wskazywały mu drogę rozwoju, pojawiły się w wieku dziesięciu lat. Było to w stosunkowo wczesnym okresie jego życia.

Kiedy przyjrzymy się życiu innych ludzi sukcesu, którzy dokonali w ciągu ostatnich kilkudziesięciu lat wielkich rzeczy, zauważymy, że zaczątki ich pasji także dotyczyły okresu, kiedy byli dziećmi. Świetnym przykładem jest Steven Spielberg (reżyser filmów takich jak: Lista Schindlera, E.T. lub Park Jurajski), który swój pierwszy film nakręcił w wieku siedmiu lat! Stosunkowo rzadko jednak spotyka się ludzi (Spielberg stanowi tutaj wyjątek), którzy natychmiast, już w wieku kilku lat, są pewni, co będą robili przez całe swoje przyszłe życie. Większość woli spróbować różnych rzeczy, zanim podejmie ostateczną decyzję dotyczącą tego, co zamierza robić przez resztę życia. W procesie odnajdywania pasji ludziom bardzo często towarzyszy pewnego rodzaju lęk. Nie podejmują decyzji odnośnie do wyboru własnej pasji, ponieważ obawiają się, że to nie jest to, w związku z czym, jeżeli się na to zdecydują, ominą ich w życiu inne, być może bardziej wartościowe rzeczy, które były dla nich właściwe. Koncepcja próbowania różnych rzeczy jest dobrym rozwiązaniem, pod warunkiem jednak, że stosujesz ją do pewnego momentu. W przypadku bowiem, gdy będziesz wciąż próbował i próbował, nigdy nie skupiając wystarczająco dużej ilości energii i własnego czasu na jakimś konkretnym aspekcie otaczającej Cię rzeczywistości (zawód lub inny rodzaj zajęcia), osiąganie ponadprzeciętnych wyników w dłuższej perspektywie może być znacznie utrudnione.

Kiedy przyjrzysz się życiu De Niro, dostrzeżesz, że on sam długo nie wiedział, co jest jego pasją i co ostatecznie zamierza w życiu robić. Najpierw chciał być aktorem, potem nie, a później znowu wracał do tego fachu. Po pewnym czasie zauważył jednak, że wciąż powraca do aktorstwa, które na początku darzył ambiwalentnymi uczuciami. A kiedy zauważył tę prawidłowość, zrozumiał: To jest to! I wybrał swoją życiową pasję.

Fragment pochodzi z książki „Wielcy”, której autorem jest Adrian Gostomski.

inne

BEZ SENTYMENTÓW. PRZYJAŹŃ, WSPÓŁCZUCIE, DOBRA WOLA I OBOJĘTNOŚĆ — ŚCIEŻKI DO OCZYSZCZENIA UMYSŁU (JS I.33)

22 sierpnia 2017

„Jedno z tradycyjnych spojrzeń na strukturę Jogasutr mówi, że Patańdźali przedstawia w swoim dziele trzy zasadnicze metody dla trzech typów uczniów. Pierwsza grupa uczniów to ci, którzy w zasadzie z natury mają spokojny i skoncentrowany umysł. Według tego spojrzenia praktykę dla nich — nakierowaną na utrzymanie tego stanu i pogłębienie go — przedstawia pierwszy rozdział Jogasutr (Samadhi pada). Druga grupa uczniów to tacy, którzy są najbardziej zaburzeni — brakuje im umiejętności koncentracji, rządzą nimi negatywne tendencje (kleśe), nad którymi zupełnie nie panują. Dla nich, według tej interpretacji, zalecaną przez Patańdźalego metodą jest krija joga (joga w formie działania), przedstawiona na początku drugiego rozdziału traktatu. Współczesnym odpowiednikiem praktyki dla takich osób w naszej kulturze jest psychoterapia grupowa. Wreszcie trzecia, największa grupa uczniów to ci, którzy nie należą ani do pierwszej, ani do drugiej z powyższych grup. Ich umysły nie są cały czas spokojne i skoncentrowane, ale też uczniowie ci potrafią już w pewnym stopniu panować nad sobą i mają podstawowe zdolności koncentracji. Dla tych uczniów przeznaczona jest główna metoda Patańdźalego — joga ośmioczłonowa.

Ta interpretacja, reprezentowana m.in. przez aczarję Śrivatsę Ramaswamiego, jest bardzo interesująca, szczególnie jeśli nie traktujemy jej zbyt dosłownie. W rzeczywistości trudno w sposób analityczny oddzielić od siebie te metody, gdyż żywe doświadczenie jest chaotyczne i nie ma odpowiedniej struktury. Niewątpliwie metoda zaprezentowana w pierwszej padzie traktatu, nazywana czasem nirodha jogą, stanowi pewną całość logiczną, tak samo jak krija joga i astanga joga (joga ośmioczłonowa). Tak jak napisałem powyżej, strategia pracy zaprezentowana w pierwszym rozdziale dzieła Patańdźalego sprowadza się do pewnej „technologii” utrzymania stanu spokoju umysłu i pogłębienia go. Zasadniczym elementem tej technologii jest omówiona w poprzednim rozdziale metoda vairagji i abhjasy, ale bardzo istotne są również przedstawione przez Patańdźalego sposoby oczyszczenia umysłu. Szczególne znaczenie w tych technikach mają cztery postawy, które są zalecane do kultywowania.

W sutrze I. 33 przeczytamy: Umysł zostaje oczyszczony poprzez kultywowanie przyjaźni w stosunku do tych, którzy są szczęśliwi, współczucia dla tych, którzy cierpią, dobrej woli w stosunku do osób prawych i obojętności w stosunku do tych, których postrzegamy jako złych [maitrikarunamuditopeksanam sukhaduhkhapunyapunyavisayanam bhavanatas cittaprasadanam].

Wjasa komentuje tę sutrę w następujący sposób (Jbh I.33): Spośród tych czterech należy pielęgnować życzliwość (maitri) dla wszystkich istot żyjących, gdy je spotkało doznanie szczęścia; współczucie (karuna) — dla nieszczęśliwych, zadowolenie (mudita) z dobrych, tolerancję (upeksa) dla mających zły charakter. U tego, który pielęgnuje je w ten sposób, (…) umysł (citta) oczyszcza się. Budda również odnosi się do tej koncepcji w Mahaparinirwana Sutrze: Wielka Życzliwość i Wielkie Współczucie są Naturą Buddy. Najwyższa Radość i Wielka Równość są Naturą Buddy.

Teoretycznie instrukcja Patańdźalego i komentarz Wjasy wydają się proste, ale prześledźmy przez chwilę faktyczny sposób funkcjonowania umysłu. Gdy widzimy kogoś szczęśliwego, często nie budzi to naszej radości i życzliwości, lecz zwykłą zazdrość i zawiść. Gdy spotkamy kogoś w gorszej od nas sytuacji, zamiast współczucia czujemy ulgę, że nie jesteśmy na jego miejscu. W ten sposób funkcjonuje umysł, który nie został poddany kontroli, i dlatego właśnie jest tak niespokojny. Gdy czytamy powyższe zdania z pewnej perspektywy, łatwo nam orzec, że opisują one zachowanie chorego umysłu. Jednak w realnych sytuacjach, porwani określonymi impulsami czy emocjami, działamy właśnie w ten sposób.

Patańdźali zaleca kultywowanie postawy przyjaźni (w buddyzmie ten termin ma nieco inne konotacje) tylko wobec tych osób, które są szczęśliwe.

Dla wielu osób podejście takie może się wydać okrutne. Jednak Patańdźali, ukazując praktykę, którą trzeba wykonać, nie kieruje się sentymentami i nie odwołuje się do pojęć „dobry” czy „zły”. Praktyki prezentowane w Jogasutrach znajdują się tam wyłącznie ze względu na ich działanie na stan umysłu, a nie ze względu na kategorie takie jak „piękno”, „dobro” etc. Przyjaźń w tym kontekście (w kontekście praktyki, a nie w kontekście społecznym) oznacza przebywanie na tym samym poziomie co druga osoba. Strategia, jaką sugeruje tu Patańdźali, to przebywanie w towarzystwie osób bardziej spokojnych, bardziej harmonijnych, bardziej uważnych, aby nasz umysł mógł absorbować te jakości. Tak pojęta praktyka maitri w niektórych szkołach jogi kulminuje się w koncepcji satsangi. (Sat w sanskrycie oznacza prawdę, sanga — towarzystwo, zgromadzenie). Satsanga jest przebywaniem wśród osób o tym samym, wysokim ideale lub w obecności nauczyciela. Śankara napisał w dziele Bhaja Govinda Stotram (pieśń 9): Satsanga przynosi nieprzywiązanie, z nieprzywiązania przychodzi wolność od złudzeń, która prowadzi do ustanowienia się w Jaźni. Ustanowienie się w Jaźni przynosi uwolnienie duszy. Jeszcze większe znaczenie przypisuje się sandze (wspólnocie) w buddyzmie — jest jednym z tzw. trzech klejnotów.

Wobec osób nieszczęśliwych, cierpiących Patańdźali zaleca rozwijać postawę współczucia. Tak jak napisałem powyżej, przyjaźń (maitri) w tym kontekście to przebywanie (lub dążenie do przebywania) w tym samym stanie co druga osoba. Gdy ktoś rozpacza, nie pomoże mu, gdy usiądziemy obok niego i też zaczniemy płakać. Współczucie nie jest tym samym co litość. Litość zawiera w sobie poczucie wyższości, a współczucie jest całkowicie wolne od wszelkiej pychy i egoizmu. Nie jest ani litością, która zawiera w sobie pewną radość z tego, że sami nie jesteśmy w czyimś położeniu, ani współcierpieniem z kimś. Nie należy współczucia mylić z empatią. Dalajlama powiedział w jednym ze swoich przemówień: Prawdziwe współczucie nie jest reakcją emocjonalną, lecz mocnym zobowiązaniem opartym na zrozumieniu. Dlatego prawdziwie współczujący stosunek do innych nie zmienia się, nawet jeśli zachowują się oni w sposób negatywny. Dlatego też współczucie musi być oparte na dogłębnym zrozumieniu drugiej osoby,
zrozumienie zaś — na procesie doświadczania, a nie na racjonalizacji. Współczucie nie jest związane z pobłażaniem ani przesadną surowością. Współczuciem powinien się kierować nauczyciel, nauczając swojego ucznia. Gdy jego działania wynikają ze współczucia, wtedy są dobre dla ucznia, gdy zaś działanie nauczyciela wynika z innych pobudek, np. pychy — będzie szkodził swojemu uczniowi.

Warto także pamiętać, że współczucie nie jest równoznaczne z chęcią zbawiania innych. Owa chęć pojawia się przecież z subtelnego poczucia własnej wyższości, z subtelnej, ukrytej pychy i egoizmu. Rozwój współczucia jest związany z rozwojem umiejętności obserwacji i widzenia, z rozwojem uważności.

Kolejna instrukcja, którą podaje Patańdźali, to rozwijanie dobrej woli w stosunku do osób cnotliwych, prawych. Gdy pochwali się czyjeś dokonania, czyjąś niezachwianą postawę, zawsze znajdzie się wielu krytyków, którzy zaczną wynajdywać braki chwalonej osoby. Ludzie zazwyczaj nie mogą uwierzyć, że ktoś jest rzeczywiście pełen zalet. Problem polega na tym, że gdy krytykujemy osobę prawą, nasz umysł rozumie to de facto jako krytykę prawości jako takiej. Gdy skrytykowana jest idea prawości, w dużej mierze pozbawiamy się punktu oparcia w naszym rozwoju, a otwieramy furtkę dla rozmaitych gier umysłu. Stąd instrukcja Patańdźalego, który nakazuje okazywać dobrą wolę osobom, które wydają nam się prawe. Ponadto rozwijając mudita — dobrą wolę, radość wobec osób czyniących dobrze, wyzbywamy się zazdrości w stosunku do innych ludzi i ekscytacji w stosunku do własnych osiągnięć. Ekscytację uważa się w tradycji medytacyjnej za przeciwieństwo mudity, ponieważ stan ten świadczy o egoistycznym lgnięciu do przyjemnych doświadczeń i o ciągłym poczuciu nienasycenia.

Mimo że autor Jogasutr nakazuje nam kultywować postawę (współ)radości wobec osób prawych, nie poleca potępiać tych, których postrzegamy jako złych. Nakazuje natomiast obojętność względem nieprawości czy względem osób czyniących źle. Ta, na pierwszy rzut oka dziwna, instrukcja wiąże się z doskonałą znajomością dynamiki funkcjonowania umysłu: gdy potępiasz zło, gdy walczysz ze złem, tak naprawdę czynisz je przedmiotem swojej koncentracji, wzmacniając negatywne oddziaływanie na swój umysł. Fryderyk Nietzsche napisał: Ten, który walczy z potworami, powinien zadbać o to, by sam nie stał się potworem. Gdy długo spoglądamy w otchłań, otchłań spogląda również w nas.

Swami Muktananda w swojej książce Dokąd idziesz? Przewodnik podróży duchowej opowiada indyjską historię o świętym i prostytutce, która to historia pośrednio ilustruje zasadność praktyki upekshanam (obojętności wobec nieprawości), a zarazem maitri.

W pewnym mieście w Indiach żył sobie sadhu. Był bardzo szanowany, a wśród jego uczniów znajdowało się wielu królów, artystów, uczonych i innych ważnych ludzi. Sadhu ten bardzo surowo przestrzegał reguł czystości. (…) Mieszkał na pierwszym piętrze swojego domu, a na tym samym piętrze w domu naprzeciwko mieszkała prostytutka. Dzień w dzień prostytutka wykonywała swój zawód (…), a chociaż sadhu przestrzegał celibatu i czystości, miał obsesję na punkcie sąsiadki. (…) Przez cały dzień obserwował prostytutkę, myśląc, jaka jest zła i grzeszna. (…)

Ale kiedy ta prostytutka miała trochę wolnego czasu, patrzyła na sadhu i przepełniała ją skrucha. Myślała: „Jaki on jest czysty i święty. A popatrzcie na mnie, w jakiej podłej jestem kondycji. Niestety! Nie ma dla mnie nadziei”.

Tak minęło wiele lat i pewnego dnia oboje umarli. Sadhu umarł otoczony przez swoich uczniów i wyprawiono mu pogrzeb z wielkimi honorami (…). Prostytutka natomiast umarła w samotności i nikt nie wiedział o jej śmierci, dopóki ciało nie zaczęło cuchnąć. W końcu przybyli urzędnicy miejscy i rozsypali w jej mieszkaniu DDT. Później wytaszczyli ciało i pogrzebali je bez żadnych ceremonii.

Dusze sadhu i prostytutki udały się na tamten świat, do biura paszportowego dharmy — prawości. Zbadano ich kartoteki i oboje dostali karteczki ze wskazaniem, dokąd mają się udać. Na karteczce prostytutki napisane było „niebo”, a na karteczce sadhu „piekło”. Sadhu był okropnie zdenerwowany: „Czy to jest sprawiedliwość? — krzyczał. — Posyłacie wstrętną prostytutkę do nieba, a czystego człowieka, takiego jak ja, do piekła! Jak zamierzacie to wytłumaczyć?”.

Urzędnik paszportowy (…) wyciągnął akta z kartoteki i pokazał je sadhu. „To prawda, że utrzymywałeś ciało w wielkiej czystości, że wykonywałeś wiele obrządków i praktyk religijnych. Dlatego kiedy umarłeś, twoje ciało zostało potraktowane z najwyższym szacunkiem i pogrzebane z wielkimi honorami. Ale oto jest sprawozdanie z tego, o czym myślałeś. Dzień po dniu nie przestawałeś myśleć [o prostytutce]: »Co za wstrętna kreatura. Jest taka zepsuta. Popatrzcie na tych wszystkich mężczyzn, którzy ją odwiedzają«”. Następnie wyciągnął akta prostytutki. „Oto, o czym ona myślała. Codziennie mówiła sobie: »O sadhu, jesteś taki czysty i wzniosły. O święty sadhu, ratuj mnie. Zbaw mnie«. Oczywiście jej ciało spełniało nieczyste uczynki i w rezultacie zostało potraktowane bez szacunku i pogrzebane tak, jak grzebie się nędzarzy. Ale ponieważ jej myśli były wzniosłe i czyste, została posłana do nieba, a ty, ponieważ myślałeś o grzechu i zepsuciu, musisz iść do piekła”.

Upeksa jest ciekawym terminem — nie oznacza ani apatii, ani antagonizmu, ani ucieczki. Jest to po prostu obojętność bez żadnego nastawienia, żadnego osądu.

* * *

Patańdźali sugeruje również inne sposoby oczyszczenia świadomości:
* poprzez wydychanie i wstrzymanie oddechu po wydechu (JS I.34);
* dzięki kontemplowaniu przedmiotu, który pomaga utrzymać stabilność umysłu (JS I.35);
* dzięki doświadczeniu wolnemu od trosk i świetlistemu (JS I.36);
* dzięki skupieniu umysłu na osobach wolnych od pragnień (JS I.37);
* poprzez odtwarzanie doświadczeń snu z marzeniami sennymi lub snu głębokiego podczas stanu czuwania (JS I.38);
* poprzez kontemplację dowolnie wybranego przedmiotu prowadzącego do równowagi świadomości (JS I.39).”

Fragment pochodzi z książki „Psychologia jogi…”, której autorem jest Maciej Wielobób.

inne

Co daje (mi) medytacja?

21 sierpnia 2017

„To dobre pytanie. Wielu guru od medytacji twierdzi, że jeżeli podchodzisz do praktyki medytacyjnej z wielkimi oczekiwaniami niesamowitych rezultatów, to już na starcie znajdujesz się na straconej pozycji. Medytacja jest procesem, w którym łatwo określić i dostrzec jego początek, natomiast koniec jest niedostrzegalny. Ten proces po prostu nigdy się nie kończy.

Moja przygoda z medytacją zaczęła się jakieś trzy lata temu. Był to ostatni rok studiów fizjoterapii, kiedy to intensywnie pochłaniałem różnego rodzaju lektury z wszelakich dziedzin, w tym te z dziedziny duchowości.

Dzisiaj, chcąc odpowiedzieć na pytanie: „Co dała mi medytacja?”, mogę powiedzieć tak: „Medytacja dała mi niesamowicie wiele. Przede wszystkim wyostrzyła mój zmysł skupienia uwagi na konkretnym aspekcie otaczającej mnie rzeczywistości. Sprawiła, że silniej panuję nad własnymi emocjami w trudnych sytuacjach oraz lepiej radzę sobie z pojawiającą się czasami presją. Po tych latach praktyki odnoszę także wrażenie, że wpłynęła ona na poprawienie moich umiejętności nie tyle kreowania, ile rozpoznawania tworzenia się procesów związanych z kreatywnością i pomysłowością”. Dzisiaj więc mogę już z czystym sumieniem powiedzieć, że facet z TED Talks mówił o medytacji całkiem do rzeczy, a jego badania mają odzwierciedlenie w rzeczywistości.

Weź pod uwagę to, że moje wnioski nie są bezpodstawne. Mam bowiem świadomość tego, jaką postawę reprezentowałem przed rozpoczęciem praktyki medytacyjnej. Wiem, jakim człowiekiem byłem wtedy, jakie były moje słabe strony i z czym zmagałem się na co dzień.

Na początku postanowiłem, że będę to robił z nastawieniem, do jakiego namawiają liczni mistrzowie praktyki, czyli: nie będę oczekiwał żadnych efektów — a przynajmniej bardzo się starałem, aby tak było.

Zaczynałem od bardzo krótkich czasów medytacji. Początkowo było to 5 min. Moim głównym celem na starcie było to, aby wypracować sobie nawyk siedzenia w ciszy. Wiedziałem, że kiedy już stworzę nawyk choćby kilkuminutowej medytacji, to manipulacja czasem jej trwania w późniejszym okresie będzie rzeczą łatwą do zmiany.

I rzeczywiście tak było. Mimo wszystko początki były trudne: a to pozycja była niewygodna, a to głowę zalewało tysiąc różnych myśli. Nie zważałem jednak na tego typu rzeczy. Miałem bowiem świadomość, jak wygląda proces kształtowania nawyku. Posiadam mentalność sportowca i wiedziałem, że z medytacją będzie podobnie jak
z wyrabianiem nawyku uprawiania aktywności fizycznej.

Na początku jest zwykle trudno. Po pierwszych treningach boli całe ciało, co jest wynikiem mikrourazów mięśniowych będących efektem treningu fizycznego. To sygnał, że mięśnie się budzą. Z czasem jednak ciało adaptuje się do bodźca, który mu serwujesz w postaci treningu fizycznego na siłowni lub treningu biegowego. Wynikiem tej adaptacji jest znaczne zmniejszenie natężenia uczucia bólu po każdym kolejnym treningu. W procesie treningowym i ogólnie w procesie kształtowania nawyków może także nastąpić zwiększenie psychicznej tolerancji na ból, w wyniku czego w miarę upływu czasu jesteś w stanie zaakceptować pewną dawkę bólu podczas treningu, mając jednocześnie świadomość, że ból, który odczuwasz, to wynik mocniejszego niż zwykle bodźca treningowego, jaki właśnie otrzymało Twoje ciało. To z kolei jest dla Ciebie informacją, że zaserwowałeś swoim mięśniom coś zupełnie nowego, dzięki czemu istnieje spora szansa na progres.

Tak to funkcjonuje w sporcie. Podobnie dzieje się także w innych sferach życiowych niekoniecznie związanych ze sportem.

Tak też było w przypadku mojej adaptacji do procesu medytacyjnego. Po krótkim okresie praktyki (kilka dni) 5 min medytacji nie stanowiło już dla mnie (i mojego ciała) żadnego problemu, a czas mijał mi niesamowicie szybko. Tak jak przewidywałem, ta adaptacja mojego ciała i umysłu w sposób niemal naturalny wymogła na mnie podniesienie sobie poprzeczki poprzez wydłużenie czasu praktyki.

W historii swojej dotychczasowej praktyki medytacyjnej miewałem okresy, w których medytowałem po 15, 30, 45, a nawet 60 min podczas jednej sesji. Dziś moja praktyka wygląda tak, że robię to dwa razy dziennie. Pierwszą sesję odbywam bardzo wcześnie rano i trwa ona dokładnie tyle, ile zabiera mi przebiegnięcie 5 km. Pewnie się teraz zastanawiasz: Pięć kilometrów? O czym on w ogóle mówi? To prawda. Właśnie tyle trwa moja poranna sesja medytacyjna, którą łączę z bieganiem. Drugą sesję przeprowadzam przed snem i trwa ona dokładnie 15 min. Ta sesja jest przeprowadzana w pozycji kwiatu lotosu z wykorzystaniem maty, na której siedzę podczas mojej praktyki.”

Fragment pochodzi z książki „Medytuj, jedz i biegaj” Adriana Gostomskiego.

inne

To, co jesz, ma znaczenie

9 sierpnia 2017

„To, co jesz, naprawdę ma znaczenie.

Pewnie słyszałeś już przysłowie, które mówi: „Jesteś tym, co jesz”. Przypomniało mi się przy tej okazji pewne zdjęcie, które zauważyłem swego czasu w internecie. Właściwie były to dwa zdjęcia. Na jednym z nich był mężczyzna, który siedział na ławce ubrany w żółtą bluzę z kapturem i szarobrązowe spodnie dresowe. Mężczyzna ten miał sporą otyłość. Mógł ważyć jakieś 145 kg przy wzroście ok. 185 cm. Obok zdjęcia tego mężczyzny było przedstawione inne zdjęcie, w zamyśle autora kolażu mające stanowić kontrast w danym kontekście. Był to zimny lód gałkowy. Gałka była koloru żółtego, a wafel, do jakiego była włożona gałka, miał kolor podobny do koloru spodni dresowych mężczyzny, który widniał na zdjęciu obok. Pod obiema fotografiami widniał napis wielkimi drukowanymi literami. JESTEŚ TYM, CO JESZ. Efektem spoglądania na te fotografie w pierwszej kolejności jest wybuch śmiechu u osoby, która na nie patrzy. W tym samym momencie w głowie widza powstaje także refleksja, że podpis, który widnieje pod tymi fotografiami, jest w istocie prawdą.

Oczywiście nie chodzi o to, aby traktować powyższe przysłowie zbyt dosłownie. Nie zamienisz się bowiem w lody w wyniku tego, że lody spożywasz (chyba się nie zamienisz). W tym przysłowiu chodzi o to, że właściwości produktów, które spożywasz, mają wpływ na to, jak wygląda Twoja sylwetka. Ma bowiem znaczenie, czy na obiad zjesz frytki i hamburgera ze słynnej restauracji na M, czy może przyrządzony samodzielnie w domu posiłek, w którym znajdują się świadomie wybrane przez Ciebie wartościowe produkty spożywcze.

Niektóre osoby z nadwagą lub otyłością twierdzą, że otyłość mają w genach. Mówią, że mają tendencję do tycia i tym podobne rzeczy. Jeżeli chcesz znać moje zdanie, to nie wierzę w ani jedno takie usprawiedliwienie. Nie chcę przez to powiedzieć, że neguję tendencje genetyczne. Nie. Chcę przez to powiedzieć, że człowiek nie jest w stanie zmienić czegoś, na co nie ma wpływu. Nie ma on bowiem wpływu na to, jakie geny otrzymał od swoich rodziców.

Dlaczego więc taki człowiek skupia się na rzeczach, których nie jest w stanie zmienić?

Taka wewnętrzna postawa osoby mającej problemy z nadwagą lub otyłością powoduje, że robi ona z siebie ofiarę, której taki już los, aby nadwagę lub otyłość posiadać. Bo takie właśnie geny otrzymała i nie jest w stanie zmienić tego stanu rzeczy.

To czysty absurd. Internet obecnie pęka w szwach od osób, które chwalą się publicznie metamorfozą w obrębie swojej fizyczności. Chwalą się tym, ponieważ rzeczywiście jest czym się chwalić, kiedy osoba, która ważyła 130 kg, schodzi nagle do wagi 90 kg.

Jak myślisz, dlaczego taka osoba osiągnęła sukces?

Ponieważ na pewnym etapie postanowiła zrezygnować ze stawiania siebie w roli ofiary.

Osoba ta postanowiła nie zrzucać już więcej winy na genetykę czy tendencję do przybierania na wadze. Przestała skupiać swoją uwagę na tym, na co nie ma żadnego wpływu. Zaczęła natomiast używać swojego boskiego narzędzia, jakim jest uwaga, do skupiania się na rzeczach, które jest w stanie zmienić. Zaczęła skupiać się na rzeczach, nad którymi ma kontrolę. Jak wszyscy wiemy, to, na czym skupiamy naszą uwagę, rośnie. Każdy z nas ma bowiem wpływ na to, ile razy w tygodniu pojawi się na siłowni. Każdy z nas ma wpływ na to, ile razy w tygodniu pójdzie pobiegać. I wreszcie każdy z nas ma wpływ na to, co będzie jadł podczas całego dnia, tygodnia, roku, a nawet kilku najbliższych lat. Wszystkie te rzeczy znajdują się pod naszą kontrolą i to od nas zależy, co wybierzemy.”

Fragment pochodzi z książki „Medytuj, jedz i biegaj” Adriana Gostomskiego.

relacje i związki, rozwój osobisty i osiąganie celów

Czy jestem wystarczająco dobry?

17 lipca 2017

Czy jestem wystarczająco dobry, aby zasługiwać na uznanie i szacunek innych osób?

Czasami niektórzy z nas czują się „mniejsi”, „słabsi”, „mniej wartościowi”, przebywając w towarzystwie innych osób. Dotyczy to najczęściej relacji z naszymi bliskimi, znajomymi, rodziną czy też współpracownikami. Na uznanie i szacunek nie zasługuje się — to się nosi w sobie, to się czuje. Jeśli z jakichś powodów odczuwasz wewnętrzne ograniczenia, blokady przed otwarciem się i w pełni wyrażaniem siebie, to pomoże Ci w tym krótki trening asertywności.

Na początek krótko wyjaśnię, czym jest asertywność. Asertywność to nie tylko umiejętność mówienia słowa „nie”, bo co to za komunikat dla drugiej osoby? Żaden — ona spróbuje jeszcze raz i będzie próbowała nadal, aby narzucać Ci swoje poglądy, a często nawet siebie, albo będzie terroryzowała Cię swoim negatywizmem. Nie ma tutaj znaczenia, czy będzie to dotyczyło Twojego życia prywatnego, czy zawodowego — bycie asertywnym pomaga w każdym aspekcie.

Być asertywnym to szanować siebie i swoje prawa, a także prawa i uczucia drugiego człowieka.

ĆWICZENIE

Jeśli czujesz się zakłopotany lub coś Ci się nie podoba, to śmiało stań przed drugą osobą i odwołaj się do swoich uczuć, mówiąc: „CZUJĘ zakłopotanie/dyskomfort/smutek itp., KIEDY tak mówisz/zachowujesz się w taki sposób, WIĘC PROSZĘ, nie rób tego więcej/WIĘC OCZEKUJĘ, że to się więcej nie powtórzy”.

Odwoływanie się do uczuć ma potężny przekaz, w przeciwieństwie do ataku na drugą osobę i zarzucania jej bycia złym i nieodpowiedzialnym człowiekiem. Wtedy od razu spotkasz się z odmową, bo oczywiste jest, że taka osoba zacznie się bronić i udowadniać, że to Ty się mylisz, że to Ty nie masz racji. A nie o to przecież chodzi, prawda?

Czy jestem wystarczająco dobry, aby poradzić sobie z samotnością?

Kiedy świadomie i otwarcie zaakcentujesz siebie, swoją odrębność, to, jaki jesteś naprawdę i czego chcesz od życia, może się zdarzyć, że pewne osoby, którymi do tej pory się otaczałeś, na które liczyłeś, które pokochałeś — odejdą od Ciebie (doświadczyłam tego sama). Wówczas zacznie się w Twoim życiu nowy etap i nie będzie to chwilowe, ale permanentne, będzie postępowało przez całe Twoje życie.

Nie bój się tego, nie uciekaj we wcześniejsze iluzje i wyobrażenia, bo jeszcze bardziej się zaplączesz i jeszcze bardziej będziesz się czuł wewnętrznie zamknięty oraz ściśnięty.

Pamiętaj!

Samotność to odkrywanie samego siebie. Osamotnienie to tęsknota za innymi, dopominanie się o innych, uzależnienie od innych. Stąd ktoś inny ma nad tobą władzę, a ty masz władzę nad kimś innym. Osamotnienie jest słabością. Samotność jest siłą.
— OSHO

Czy jestem wystarczająco dobry, aby wybaczyć?

Tutaj kluczowe jest, aby zachować ZROZUMIENIE dla innych. Nie wymagaj tego samego od drugiej osoby (przyjaciela, znajomego, współmałżonka, dziecka, kogoś bliskiego), bo mogłoby to być postrzegane jako presja.

Wybaczenie nie ma nic wspólnego z usprawiedliwianiem się, bo Ty nikogo ani niczego nie usprawiedliwiasz. Ty przede wszystkim uwalniasz siebie od bólu, żalu i wewnętrznego cierpienia.

Pamiętaj! Zacznij najpierw od siebie, ponieważ nigdy nikomu nie wybaczysz, dopóki nie wybaczysz najpierw sobie.

Wszelkie krzywdy, których doświadczyłeś, wszelkie cierpienia i urazy siedzą głęboko w Tobie — Twoje ciało sygnalizuje Ci to każdego dnia poprzez wszelkie dolegliwości, a życie często przyciąga do Ciebie sytuacje i ludzi, których chciałbyś uniknąć.

ĆWICZENIE

Powiedz sobie: „Wybaczam sobie wszystko i akceptuję siebie w pełni”. Zwróć uwagę na to, co czujesz, wypowiadając te słowa. Co się z Tobą dzieje? Odczuwasz opór? Zaczęło Cię coś boleć, dusić? Jeśli tak, to już wiesz, od czego należy zacząć swoją pracę. Jeśli będziesz miał z tym problemy, to poproś o profesjonalną pomoc i wsparcie.

Czy jestem wystarczająco dobry, aby osiągnąć to, czego pragnę?

W Twoim życiu nic się nie zmieni, dopóki nie nauczysz się dziękować za to, co już masz. Nie zmieni się też nic u Ciebie, dopóki będziesz dalej myślał tak, jak myślisz teraz, kierował się tym, co mówią Ci inni, a nie tym, co podpowiada Ci Twój wewnętrzny głos.

Pamiętaj! Najważniejsze rzeczy w życiu, takie jak miłość, wiara, nadzieja, przyjaźń, radość, nic nas nie kosztują, a często ich nie dostrzegamy, nie doceniamy i nie potrafimy się nimi cieszyć. Podziękuj za to wszystko i doceń to.

Dawno temu Vilfredo Pareto, włoski ekonomista i socjolog, stworzył regułę 20/80 mówiącą o tym, że 20% rzeczy zabiera 80% naszego czasu. Co to oznacza dla Ciebie? Abyś zaczął zwracać uwagę na to, jakimi sprawami najczęściej się zajmujesz, ile to zabiera Twojego czasu i jakie efekty przy tym osiągasz. Zrób sobie listę zjadaczy czasu, na jakich tracisz najwięcej energii, i po prostu ich unikaj.

Czy jestem wystarczająco dobry?

Tak, JESTEŚ i nie pozwól, aby ktoś narzucał Ci swój tok myślenia, blokował Cię, powstrzymywał swoimi opiniami i często krzywdzącymi komentarzami. Nie myl też braku doświadczenia oraz zdobytych kompetencji z tym, że nie jesteś w czymś dobry. Na chwilę obecną wiesz tyle, ile miałeś wiedzieć, i zrobiłeś tyle, ile mogłeś zrobić.

Martwienie się tym, na co nie masz wpływu, tym, co przeminęło lub jeszcze się nie wydarzyło, mija się z celem i jest pozbawione sensu. Jeśli w danej sytuacji nie radzisz sobie z czymś, to stanowi dla Ciebie konkretny komunikat i na tym warto skupić swoją uwagę, więc i energię.

Pamiętaj!
Nic nie dzieje się tobie, tylko dla ciebie.
— BYRON KATIE”

Fragment pochodzi z książki „Bliskie rozmowy” Aleksandry Jagodzińskiej.

szybkie czytanie i nauka

W jaki sposób uczy się nasz umysł?

14 lipca 2017

„PAMIĘĆ WZROKOWA I PRZESTRZENNA

Przyjmuje się, że ok. 65% społeczeństwa to wzrokowcy, a 90% docierających do mózgu informacji to dane wizualne. Dlatego też pamiętamy to, co widzieliśmy, a niekoniecznie to, co zapisaliśmy. Gdy słyszymy słowo „niebieski”, na ekranie umysłu wyświetla nam się zwykle kolor, niebo lub morze, nie napis „NIEBIESKI”. Jest to najlepszy dowód na to, że myślimy przede wszystkim obrazami, nie słowami. Z tego właśnie względu bardzo często pamiętamy, że np. zapisaliśmy coś w lewym dolnym rogu kartki, podkreśliliśmy fragment różowym kolorem i użyliśmy niebieskiego długopisu. Pamiętamy aspekty wizualne formatu, w jakim dana informacja została nam przekazana.

Ważne! Umysł najczęściej odtwarza informacje w taki sposób, w jaki je przyswoił. To dlatego zapis linearny notatek jest tak nieefektywny w życiu codziennym — musimy odtworzyć całą nieatrakcyjną regułkę, aby dojść do interesującego nas punktu, który w żaden sposób nie jest kojarzony przez nasz mózg z realną sytuacją.

Mogło Wam się też zdarzyć, że ucząc się do sprawdzianu czy egzaminu, pamiętaliście okoliczności, w jakich próbowaliście przyswoić wiadomości z notatek (tzw. context dependent memory, czyli pamięć oparta na okolicznościach/kontekście). Sama bardzo chętnie w późniejszym okresie studiów wykorzystywałam tę cechę pamięci, np. ucząc się o literaturze brytyjskiej XX w., siedziałam na łóżku, a o autorach żyjących 100 lat wcześniej czytałam przy kuchennym stole. Odtwarzając informacje, np. tytuł utworu, przypominałam sobie miejsce, w którym się o nim uczyłam, i tym samym wiek, w którym został napisany.

PODSTAWOWE ZASADY ZAPAMIĘTYWANIA

Nim przejdę do meritum książki, warto wspomnieć o kilku innych zasadach, którymi rządzi się nasza pamięć, a które możemy wykorzystać na swoją korzyść. Bardzo często zasady te (nierzadko nazywane efektami czy regułami), jeśli tylko wypracujemy sobie system nauki i weźmiemy je pod uwagę, w znaczącym stopniu przyspieszą tempo przyswajania wiedzy. Oto one.

Prawo powtórek. Nie jest tajemnicą, że jeżeli chcemy coś zapamiętać na stałe, powinniśmy to co najmniej kilkakrotnie powtórzyć. Nikt nie oczekuje od dziecka, że od razu zacznie chodzić, od studenta pilotażu, że od razu usiądzie za sterami boeinga, a od sportowca, że po jednym skoku pobije rekord świata. Umiejętności wymagają powtórzeń. Podstawowe pytanie brzmi oczywiście ilu. Nikogo jednak nie zdziwi, że nie jesteśmy w stanie podać konkretnej liczby. Mogę jednak podpowiedzieć: im bardziej świadomie i aktywnie będziemy się uczyć i powtarzać (żadne beznamiętne klepanie przy zerkaniu na telewizor nie wchodzi w grę), tym szybciej dana informacja trafi do pamięci długoterminowej.

Prawo wyjątkowości/unikatowości. Zapamiętujemy to, co jest unikatowe, i to, co się w jakiś sposób wyróżnia i odstaje od normy. Dlatego też im bardziej szalone, kolorowe i nieschematyczne notatki będziemy rysować/zapisywać, tym łatwiej będzie nam je później odtworzyć. To ekscentrycznych wykładowców pamiętamy najlepiej. To sklepy, które się wyróżniają, zapadają nam najbardziej w pamięć. Z każdą inną informacją jest tak samo. Chcesz coś zapamiętać na stałe? Spraw, aby było inne.

Efekt początku i końca. Najlepiej zapamiętujemy fakty, z którymi zapoznajemy się na początku i na końcu sesji naukowej. Warto to mieć na uwadze, planując zgłębianie tajników języka obcego. Z tego właśnie względu powinniśmy robić częste krótkie przerwy i uczyć się nie dłużej niż 45 minut. Taki zabieg da nam wiele „początków” i „końców”, a umysł szybciej przyswoi wiadomości.

Prawo skojarzeń/asocjacji. Zapamiętujemy to, co żywe, barwne, ruchome, szalone, twórzmy więc zwariowane skojarzenia. Im mocniejsza więź między dwiema informacjami (wszak nauka to łączenie tego, czego nie wiemy, z tym, co już wiemy), tym na dłużej ona z nami zostanie.”
Fragment pochodzi z książki „Nauka czasów w języku…” Anny Szpyt.

Wyszukano w Google m.in. przez frazy:

szybkie czytanie i nauka

Skupiony wysiłek mentalny – stan przepływu i tworzenie własnych rytuałów w nauce

6 lipca 2017

Zaczyna, grając na tyle powoli, aby uzyskać pożądane efekty: chce, aby kluczowe nuty melodii rozbrzmiewały, podczas gdy on wypełnia przestrzeń między nimi, grając tam i z powrotem wzdłuż gryfu. Następnie zwiększa prędkość — minimalnie powyżej swoich aktualnych możliwości.

Powtarza to raz za razem. Jest to fizyczne i mentalne ćwiczenie (…). Nazwał swoją pracę nad tą piosenką swoim »technicznym skupieniem« chwili. W typowy dzień, jeśli nie przygotowuje się do show, ćwiczy z tą samą intensywnością, zawsze minimalnie szybciej niż na to pozwala jego strefa komfortu (…).
— CAL NEWPORT, SO GOOD THEY CAN’T IGNORE YOU

Zdarza się, że opanowanie nowej umiejętności przychodzi nam w sposób naturalny, bez większego widocznego wysiłku. Czasem wydaje nam się, że dzieci uczą się w taki właśnie sposób — bezwiednie chłoną wiedzę jak gąbki. Często wyobrażamy sobie, że tak właśnie rodzą się geniusze. Zanurzają się w swoim świecie, czas przepływa im między palcami, a poziom geniuszu wzrasta.

Powyższe stwierdzenia są tylko po części prawdą. Czas rzeczywiście zwykle płynie w ich odczuciu szybciej, a wykonywana czynność pochłania ich bez reszty. Gdyby jednak zbadać aktywność ich mózgu podczas takich właśnie czynności, odkrylibyśmy, że pracuje on na pełnych obrotach. Skupiony wysiłek mentalny prowadzi często do tzw. stanu przepływu (flow), czyli optymalnego stanu świadomości. Jest to stan pełnej koncentracji, w którym skupiamy się wyłącznie na konkretnej czynności i wszystko inne przestaje dla nas istnieć. To dzięki temu stanowi osiągamy niesamowitą efektywność i potrafimy ukończyć w krótkim czasie skomplikowany projekt, który normalnie zająłby go nam kilkakrotnie więcej.

Pytanie brzmi, czy można ten stan wywołać na życzenie. Według niektórych statystyk potrzebujemy ok. 20 minut, aby całkowicie skupić się na temacie, wiem jednak z doświadczenia, że czas ten można skrócić dzięki własnym rytuałom/rutynom.

Przyzwyczajamy wtedy swój mózg do konkretnego schematu — tak jak szczury laboratoryjne, znając sekwencje sztuczek, przechodzą między nimi płynnie, tak i umysł przyzwyczajony do konkretnych elementów będzie miał tendencję do konkretnej reakcji w określonych okolicznościach.

Dla niektórych sygnałem do skupienia może być dane środowisko, np. miejsce przy biurku. Dla mnie, jako że mam bardzo zróżnicowany harmonogram, sygnałem stało się ustawienie aplikacji komórkowej (Productivity Challenge). Dzięki temu, po kilkunastu – kilkudziesięciu odtworzeniach tych samych okoliczności (dzwonka w aplikacji), nauczyłam się niemal automatycznie koncentrować na wykonywanym zadaniu po jednym kliknięciu i zobaczeniu zegara. Wiem, że aplikacja sama da mi znać, kiedy upłynie ustawiony przeze mnie czas, nie muszę więc się martwić, że na coś się spóźnię. Nadaje ona ramy mojej pracy i, przy założeniu, że uprzedziłam domowników o swojej niedyspozycyjności, jest to nieprzerwany czas dla mnie i konkretnego zadania.

Co może być TWOIM sygnałem do pracy, który ukierunkuje umysł na skupienie? Miejsce? Pora dnia? Posiłek? Kawa?

Fragment pochodzi z książki „Nauka czasów w języku angielskim…” Anny Szpyt.

relacje i związki, rozwój osobisty i osiąganie celów

Wybrać zamierzoną rzeczywistość

6 lipca 2017

„Jak myślisz, ile osób ma potencjał, aby zmienić swoje myślenie i dzięki temu otrzymać to, czego tak bardzo pragną?

Myślę, że większość.

A ilu ludzi wie, jak to zrobić?

Niewielu.

Więc dlaczego jest tak, że pomimo otrzymanych instrukcji, dostępnych materiałów naukowych i rozwojowych wiele osób nie robi nic w tym kierunku?

No cóż… Nie przekonasz do czegoś kogoś, jeśli ten ktoś tego nie chce, i też nie nauczysz kogoś czegoś, jeśli ten ktoś nie jest na to gotowy. Często bywa też tak, że próbujemy przekonywać siebie do czegoś na siłę, kierując się różnymi powodami. To z kolei rodzi wątpliwości i niepewność. Powstaje swego rodzaju wewnętrzne zaprzeczenie. Nie uwierzysz w coś, czego nie jesteś pewien, i nie przekonasz do tego innych osób, bo Twoja niepewność zostanie odkryta — zdemaskowana przez innych.

Twój umysł jest w stanie zaakceptować wszystko, nawet jeśli na chwilę obecną nie jest to prawda. Musisz jednak uwierzyć w to, a przede wszystkim POCZUĆ to głęboko w sobie.

No dobrze, w takim razie jak stworzyć umysł, który sprawi, że podczas kontaktu z drugim człowiekiem on wręcz poczuje moją pewność siebie?

Hm… Zastanów się. Większość ludzi uważa, że nie ma czasu na przemyślenia, ale tak naprawdę brakuje im wiary w swoje możliwości. Dlatego tak ważne jest, aby każdy z nas napisał swój własny scenariusz życia. Wizja siebie robiącego to, co się kocha, o czym się zawsze marzyło, to wizja CZŁOWIEKA SZCZĘŚLIWEGO I SPEŁNIONEGO. Tylko w obliczu takich postanowień i działań człowiek znajdzie się tam, gdzie tego pragnie. Bez żadnej czarodziejskiej różdżki, bez żadnych upiększeń i przepisów na szybkie zyski.

Ludzie wierzą, że skopiowanie kogoś lub czegoś, co sprawdziło się u innych, zadziała także u nich. Niestety, nigdy nie ma takiej gwarancji. Należy wystrzegać się popularnych pułapek w stylu: supertechnika, błyskawiczne zyski bez żadnego wysiłku i pracy. Gotowe scenariusze owszem, sprawdzają się, ale tylko w teatrze wśród aktorów, ale nie na scenie życiowej.

Potrzebujesz zmian?

 

Zdobądź ZA DARMO książkę „Zmień swoje myśli, by zmienić siebie”.

Zmień swoje myśli

  • Otworzysz swój umysł na nowe możliwości.
  • Odnajdziesz na nowo Twoje prawdziwe „JA”.
  • Dowiesz się kim naprawdę jesteś
  • Zrealizujesz cele, o których zawsze marzyłeś

Tak, chcę książkę!

Co więc mogę zrobić? Jakie konkretne działania podjąć? Możesz zoptymalizować działanie swojego umysłu i ukierunkować go w ten sposób, aby celowo był inny niż jest teraz.

Większość ludzi nie zmieni się, nie podejmie żadnych działań, nie rozwinie się pomimo wszelkich deklaracji. Będą nadal tkwić w pracy, której tak nie lubią, na którą narzekają. Jeśli spotkasz ich za pięć czy dziesięć lat, jest duże prawdopodobieństwo, że będą robili to, co do tej pory.

Mam znajomego, który od ponad dziesięciu lat pracuje w tej samej branży. Za każdym razem, gdy się widzimy, mówi to samo: „Mam już dosyć tej pracy, muszę zająć się czymś innym”. Takie deklaracje słyszę od dobrych pięciu lat i czy coś się zmieniło? Odpowiedź już chyba znasz.

Są też osoby, które owszem, starają się, poznają różne techniki, metody, ale szybko to porzucają na rzecz czegoś nowego, jawiącego się jako coś magicznego. Zapisują się na liczne kursy, szkolenia, uczą się, czytają wiele książek. I co? I nic, bo tak naprawdę nie czują tego, co robią, przekazując w ten sposób błędny i „mglisty” komunikat do swojej podświadomości.

Co jest tego powodem?

Oczekiwania i wymagania. Wyżej opisane osoby usilnie tłumią w sobie to, co zostało „zakopane” w kanałach podświadomości. Na zewnątrz poszukują magicznej różdżki, którą sobie wymyślili i która da im gotowy, niewiarygodny scenariusz. Wynika to często z wybrania drogi na skróty. Osoba, która wierzy w siebie, w swoje możliwości i czuje to całym swoim sercem, weźmie tę „magiczną różdżkę” i wyczaruje nią to, co wypływa z jej wnętrza. Wówczas często jesteśmy skłonni stwierdzić, że w naszym życiu dzieją się cuda. Natomiast osoba uzależniająca swoje życie i tok myślenia od innych nie podejmie takich działań. Nie da sobie szansy, bo zewnętrzne oczekiwania i wymagania są dla niej zbyt silne, przytłaczające i zniewalające.

Kolejny powód to brak zrozumienia. Ci ludzie tak naprawdę nie chcą zrozumieć, dlaczego coś jest takie, a nie inne. Nie chcą widzieć ani słyszeć, że to nie inni stwarzają problem, że to nie świat należy zmienić, a zmiana powinna zacząć się właśnie od nich. Pragną otrzymać szybkie rozwiązanie, najlepiej niewymagające pracy ani nad samym sobą, ani wokół siebie. Są to oczekiwania i pragnienia typu: piękny dom, drogi samochód, dobrze płatna posada, cudowny partner/partnerka, nienaganna sylwetka oraz zdrowie niewzbudzające żadnych zastrzeżeń. Co jest tego powodem? Obrany kierunek jest niewłaściwy, bo pragnienie jest niekompatybilne z przekonaniem, które na dobre zakotwiczyło się w umyśle. Takie myślenie i działanie jest nie tylko męczące, ale i destrukcyjne.

Brak wiary w siebie i brak wsparcia — te dwa czynniki najczęściej powstrzymują przed realizacją siebie, przed kierowaniem się w życiu pasją i marzeniami, a nie zewnętrznymi oczekiwaniami i wymaganiami. Otaczanie się osobami, a nawet chociaż jedną osobą, która nas rozumie, wspiera, dodaje otuchy i wierzy w nas, to bardzo istotny aspekt. Jeśli nie mamy kogoś takiego i nie jesteśmy na tyle silni, aby samemu przejść przez pojawiające się trudności i niesprzyjające otoczenie, może to skutecznie nas spowolnić lub nawet zniechęcić przed realizacją swoich marzeń, podkopując naszą pewność siebie.

Jak więc wybrać zamierzoną rzeczywistość?

Bardzo wiele zależy od tego, CO UZNAJESZ ZA SWOJĄ RZECZYWISTOŚĆ — bycie OTWARTYM czy ZAMKNIĘTYM?

Zastanów się:

  • Czy postrzegasz życie jako ciąg niepowodzeń, popadając w CIEMNOŚĆ, która od czasu do czasu jest przeplatana przebłyskami światła?
  • Czy też życie jest dla Ciebie ŚWIATŁOŚCIĄ, w której czasami zdarzają się i pojawiają ciemności zakłócające panującą jasność?

Wiesz już, że…

…OTWARTOŚĆ poszerza elastyczność i kreatywność, które pozwalają i pomagają radzić sobie w chwilach, kiedy zapanują w naszym życiu ciemność i poczucie dysharmonii.
Wiedz też, że…

…SZCZĘŚCIE WYNIKA GŁÓWNIE Z CZASU, JAKI POŚWIĘCASZ NA POZYTYWNE MYŚLENIE. To z kolei wywiera niezmiernie korzystny wpływ na fizjologię całego ciała oraz na każdy aspekt w Twoim życiu.

IM WIĘKSZA JEST TWOJA WIARA, TYM WIĘKSZE SĄ EFEKTY we wszystkim, na czym skupisz swoją uwagę i swoje myśli. SZCZERA WIARA UAKTYWNIA w sposób swobodny LECZNICZE DZIAŁANIE MYŚLI. Jest to możliwe tylko wówczas, jeśli nie jest podyktowane przymusem.

Pamiętaj:

To, kim jesteś, czym się zajmujesz i co robisz, nie czyni Ciebie SZCZĘŚLIWYM lub NIESZCZĘŚLIWYM. Ważne jest to, CO O TYM WSZYSTKIM MYŚLISZ.”

Fragment pochodzi z książki „Bliskie rozmowy” Aleksandry Jagodzińskiej.

e-biznes i sprzedaż

Zabójca sprzedaży nr 11 — kłamstwo?

5 lipca 2017

„— Jak już nas wpuszczą, to musimy spisać umowę, rozumiesz? Będą mieć tańsze połączenia, ale zawsze pytają, czy będą im przychodzić dwa rachunki za abonament i połączenia. Osobno czy razem. To często zniechęca, chcą mieć jeden, jak w tepsie…

— I co mówisz?

— Że tak, że za abonament będzie przychodził jeden rachunek.

— No a za połączenia drugi…

— Tak, ale czy ja kłamię, kiedy mówię, że za abonament będzie przychodził jeden? Ważne, że słyszą tylko „jeden”.

Taką rozmowę odbyłem z dziewczyną, która za chwilę miała zostać Kierownikiem w firmie sprzedającej usługi telefoniczne Tele2. Była to typowa praca domokrążców, a ja byłem na etapie szukania pierwszej pracy w dużym mieście. Wytrwałem w niej jeden dzień, ale jak podczas wszystkich takich okazji w życiu, czegoś się nauczyłem. Bo czy ta dziewczyna kłamała? Może tylko nie mówiła całej prawdy? A może to jest to samo? Może po prostu źle zrozumiała słowa Ziga Ziglara: „Czego nie powiesz, tego nie ma w sprzedaży”?

Dzisiaj patrzę na to z innej perspektywy i wiem, że po prostu nie umiała sobie radzić z zastrzeżeniami Klientów i nie chcąc z nimi wchodzić w konflikt (co, jak wiecie, jest akurat dobre), po prostu wymyśliła obejście, które myliło Klientów. Udało się nam tego dnia podpisać kilka umów. Ciekaw jestem, choć chyba wiem, co Klienci zrobili po otrzymaniu pierwszych rozdzielonych rachunków… Paradoksalnie dziewczyna zabijała sobie kolejną sprzedaż wraz z każdą nową umową. Ani nie mogła wrócić już do tych Klientów, ani liczyć na rekomendacje, ani na przedłużenie umów. Hm, czy Tele2 jest dzisiaj u nas na rynku? Jeśli działali tak (a pracowałem również w infolinii, gdzie sprzedawało się „darmowe soboty” Tele2, więc jestem przekonany, że tak postępowali zawsze i wszędzie), aby naciągnąć jak najwięcej ludzi, to nie należy się dziwić, że zniknęli. Nawet drobne oszczędności na połączeniach nie mogły zrekompensować takiego podejścia do Klientów. Wspomniałem już o infolinii… Proces wyglądał tak, że przez telefon Klienci godzili się na to, że będą mieć sekundowe rozliczanie rozmów i darmowe połączenia na telefony stacjonarne w soboty. Sęk w tym, że „koordynator” całej akcji już na wstępie nas ostrzegał: „Nigdy nie zgadzajcie się w swoich telefonach na rozliczanie sekundowe! Nie opłaca się, bo na wstępie połączenia nalicza się dodatkową opłatę…”. Chciałoby wam się sprzedawać?”. Kiedy muszę się uśmiechać i mówić, że mam niewiarygodny prezent, który okazuje się bublem, to po prostu wychodzę. I któregoś razu wyszedłem z sali, gdzie głosy wszystkich konsultantów łączyły się w jeden szum, jakby latał rój pszczół, po czym już nie wróciłem.

Wiecie, czasami chodzi też o drobnostki. Kiedy sprzedawałem pistolety na gaz pieprzowy, mój szanowny Kierownik bardzo pilnował, aby do każdego sprzętu dosprzedać jak najwięcej gadżetów typu kabura, dodatkowe pojemniki na gaz itd. Mieliśmy też każdemu Klientowi przypominać o konserwacji i czyszczeniu sprzętu, dlatego proponowaliśmy płyn do uszczelki, aby przed włożeniem pojemnika z gazem nakrapiać uszczelkę, dzięki czemu miała dłużej mu służyć. Później dowiedziałem się, że ten płyn (wart 1/4 pistoletu) nie był w ogóle potrzebny i równie dobrze można by uszczelkę nakrapiać wodą święconą. Odmówiłem zatem dosprzedawania tejże substancji.

— Tomek, co ci zależy? — zapytał mnie Kierownik.

— Nie chcę naciągać ludzi na coś, co wiem, że jest niepotrzebne.

— Okej, dla ciebie niech ten olej działa. Słyszysz? Bez tego zepsuje im się pistolet.

Niby drobnostka, ale już mi się odechciało. Bo jak jeszcze naciągaliśmy ludzi? Przestałem mieć wątpliwości, gdy kiedyś widziałem Kierownika w akcji, jak sprzedał pewnej kobiecie latarkę, którą można wykorzystywać podczas akcji policyjnych.

— To ma być prezent dla mojej siostry, wie pan? Mieszka na odludziu, ciemno tam, nie ma latarni.

— Mojemu bratu dałem taką latarkę jako prezent ślubny. Też mieszka na uboczu, wyprowadza psy czasem po ciemku, mówi, że świetnie mu się sprawdziła. Klientka kupiła latarkę, a gdy wyszła, zagadnąłem Kierownika.

— Nie wiedziałem, że masz brata.

— Bo nie mam.

— A prezent ślubny?

— Przecież to wymyśliłem, żeby wzięła. A co mnie kosztowała ta historyjka z bratem? Nic.

— Ale po co kłamać?

— To nie wiesz, że mordercy i Sprzedawcy trafią razem do piekła?

Znowu: niby nic wielkiego, drobne kłamstwa, krzywda przecież Klientce się nie stała. Pytanie: czy chcę się w tym zapętlać i żyć w takiej ułudzie? Również podczas szkoleń mogę zmyślać historie, wielu mówców tak robi. A potem ktoś ich przyłapuje, że mówią to samo na którejś konferencji albo piszą o tym samym, ale za każdym razem coś jest inaczej i w końcu widać, że to ściema i wcale taka sytuacja nie miała miejsca. Często tak robią psychologowie, którzy idąc za modą, chcą uczyć mechanizmów sprzedażowych. Tylko jeśli nie „siedziałeś” w sprzedaży, to historie o takich transakcjach są sztuczne i rasowi Sprzedawcy ich nie kupują. Tak jest też coraz częściej z Klientami. Wyczują fałsz i wtedy już nic nie uratuje sytuacji. Zwłaszcza że Klienci mają dzisiaj łatwy dostęp nie tylko do informacji związanych z naszymi produktami, ale coraz częściej słyszą, czytają i dowiadują się ciekawych rzeczy z zakresu technik sprzedażowych. Dlatego zwróćmy uwagę na jeszcze jednego zabójcę.

Trik

A co, jeśli nie chodzi o drobnostki? Co, jeśli Doradca Inwestycyjny bez mrugnięcia okiem mówi o braku ryzyka utraty pieniędzy, a po kilku miesiącach nie mamy czego wypłacić z oszczędności naszego życia? Tak jak pracownicy Tele2 nie końca mówili prawdę z liczbą rachunków, tak przez wiele lat pracownicy finansów dosprzedawali programy inwestycyjne do lokat w nie do końca uczciwy sposób. Dzięki temu kilkumiesięczna lokata miała wyższy procent, Doradca Finansowy skupiał na niej uwagę Klientów, a program, oparty na nieprzewidywalnych funduszach inwestycyjnych, obarczony wieloma opłatami, schodził na drugi plan. Podobnie przebiegały spotkania na temat lokat strukturyzowanych, które chroniły tylko od 30 do 80% kapitału. Takie słowa jak „gwarancja”, „bezpieczeństwo”, „pewny zysk” nie tyczyły się całego produktu, ale Klienci nie wiedzieli o tym do końca i słyszeli z ust doradców to, co chcieli usłyszeć. Prowizja za takie produkty była niebotyczna: „najlepsi” zarabiali powyżej 20 tys. zł miesięcznie.

Kiedyś wziąłem udział w, wydawało się, prestiżowej akcji sprzedażowej, do której byli nominowani najbardziej skuteczni Doradcy Finansowi. Dzięki tej akcji mieli wyłączność na spotkania z Klientami, którzy mieli lokaty (po tym, co napisałem wyżej, już wiecie, czemu ta akcja służyła). Pamiętam, jak na jednym ze spotkań integracyjnych, na które przybyli wszyscy Doradcy biorący udział w tej akcji, ktoś wypalił na całą salę: „Poziom kłamstwa właśnie wzrósł w tej sali pod sufit!”. Większość się zaśmiała, mnie się odechciało wszystkiego. Od tamtego spotkania w ciągu kilku miesięcy zmieniłem najpierw stanowisko, potem pracę. Wielu jednak ciągnęło to tak długo, jak się dało, aż do pierwszych procesów sądowych…

Fragment pochodzi z książki „Martwa sprzedaż” Tomasza Targosza, której patronuje AS Sprzedaży.

rozwój osobisty i osiąganie celów

Nie pozwalajmy nikomu ani niczemu sobą rządzić. Ekranom też!

4 lipca 2017

„Hejka. Mimo najlepszych chęci niestety od poniedziałku nic nie skrobnęłam. Zbliża się wystawianie ocen, więc gonią mnie kartkówki, sprawdziany, projekty, klasówki i różne inne formy weryfikowania naszej wiedzy, a ja nie mogę od nich uciec. No, może i mogłabym, tylko chyba nie czułabym się potem z tym zbyt dobrze. Całe szczęście, że wakacje tuż-tuż.

Poza tym zgłębialiśmy z Michałem temat uzależnień, bo tydzień temu dostaliśmy kilka pytań z tego zakresu. Na szczęście nie były one z kategorii tych bardzo ciężkich, takich jak narkotyki czy też zbierające smutne żniwo różne dopalacze. Bo te już wymagają kompetencji i doświadczenia fachowców.

Lap podjął się odpowiedzi na pytanie: „Co zrobić, żeby rodzice nie ograniczali mi dojścia do kompa?”. Chyba temat mu bliski.

Zaczął tak…

***

Najprościej można powiedzieć: nie dawaj im powodu do tego, żeby to robili. U mnie w domu panuje zasada: „Najpierw obowiązki, potem przyjemności”. Próbowaliśmy z bratem różnych sztuczek, niestety moi rodzice okazali się na nie odporni. Gdy kiedyś ewidentnie przegięliśmy z kompami, zrobili nam „rodzinny tydzień”. Sporą część popołudnia spędzaliśmy wtedy z nimi i poznawaliśmy (jak to ujęła mama) świat wartości. Temat wydawał się supernudny, ale niektóre zabawy były całkiem spoko.

Kolejna rada: nie pokazuj rodzicom, że się wkurzasz, jak ci każą wstać od kompa. Gdy widzą twoje nerwowe ruchy, słyszą burczenie i ruszanie się z miejsca po siódmym „zaraz”, wyskakują z „uzależnieniem” i z tekstami typu: „Ta maszyna już tobą naprawdę rządzi”. Jak kiedyś próbowałem grać po kryjomu i ojciec to odkrył, musiałem przez miesiąc oddawać kompa „do depozytu” na noc.

Następna sprawa to szkoła. Nie każdy musi być naukowcem, ale kiedy rodzice widzą, że laczki się mnożą, a ty niewiele sobie z tego robisz, to dajesz im kolejny argument, żeby zwalić winę na niewinnego kompa. Więc pilnujcie się, ludziska, i nie dawajcie swoim starym pretekstu do cięć. W końcu miło jest wieczorami mieć jakiś kontakt na fejsie.

***

Kolejne pytanie było nieco zbliżone do poruszanej już tematyki i wyglądało trochę jak tłumaczenie się. Brzmiało ono tak: „Jak przekonać rodziców, że nie muszę wychodzić z domu? Wystarczy, że jestem codziennie w szkole. Osobiście wolę spędzać czas przy kompie. A jak chcę więcej pogadać, to przecież jest FB”. Odpowiedzi na nie udzielił brat Michała — Mateusz.

Rozpoczął całkiem poważnie…

***

Mądre książki mówią, że jesteśmy istotami społecznymi. To znaczy, że aby nauczyć się życia, musimy kontaktować się z innymi ludźmi. To dotyczy też ciebie. Przykro mi, ale nie dostarczę ci argumentów do walki z rodzicami w tej sprawie. Może warto, żebyś zastanowił się, dlaczego tak niechętnie opuszczasz swój pokój. Może, jak mówią moi rodzice, jakaś bezduszna maszyna (komputer, tablet, iPod, smartfon i co tam jeszcze kolejne zdobycze techniki nam w najbliższym czasie przyniosą) zaczęła tobą rządzić? Spróbuj uczciwie policzyć, ile czasu spędzasz codziennie „przy ekranach”. Jak wyjdzie powyżej dwóch godzin, niech ci się zapali lampka alarmowa.

By the way, jeśli np.:

  • mówisz rodzicom, że nie musisz spotykać się z kumplami, bo masz ich w szkole lub na Facebooku;
  • nie idziesz do kina, bo oglądasz filmy w sieci;
  • sport i wszelkie formy ruchu przestały cię niemal całkowicie interesować, a twoje mięśnie, chociaż nie chcesz tego widzieć, są już niemal w zaniku;
  • ciekawy koncert też nie jest dla ciebie, bo wolisz słuchać muzyki z YouTube’a;
  • wrzeszczysz lub mówisz po raz n-ty „zaaaraz”, jak ci każą odkleić się od kompa;
  • wykręcasz się od wszelkich rodzinnych spotkań, nawet tych z ukochanymi dziadkami;
  • na podejmowane przez rodziców próby rozmów reagujesz przewracaniem oczami, wzdychaniem, burczeniem lub, co gorsza, trzaskaniem drzwiami;
  • grasz po kryjomu w nocy, a w dzień jesteś ciągle niewyspany i nieprzytomny;
  • uważasz, że jeść możesz przy kompie, bo nie tracisz cennego czasu;
  • nie możesz dłużej skupić się na czymś innym niż granie;
  • w szkole ostatnio mnożą ci się laczki, a ty się nimi nie przejmujesz;
  • i odkryjesz, że większość z tego, co powiedziałem, dotyczy ciebie, to znaczy, że pora brać się za siebie.

Ja ci dobrze życzę. Pamiętaj jednak, że fejs nie nauczy cię tego, jak się dogadywać z kumplami. Nie poczujesz, jak to jest wygrać lub przegrać w realu. Kontakty „na żywo” uczą współpracy, pomagają w opanowywaniu sztuki kompromisu oraz rozwijają tak potrzebną w dzisiejszych czasach inteligencję emocjonalną.

Jesteśmy w wieku, w którym dużą rolę odgrywa poszukiwanie. Poznając nowych ludzi, mamy możliwość przyglądania się im, analizowania ich zachowań oraz lepszego zrozumienia ich, a przy okazji także siebie (każdy robi coś po coś i dobrze jest wiedzieć dlaczego). Im lepiej będziesz to rozumiał, tym mniej lęków będzie tobą targało. Kumple dają ci tak potrzebne w naszym wieku wsparcie i poczucie bezpieczeństwa. W grupie starasz się też być kimś ważnym, zależy ci na tym, żeby zdobyć uznanie. Wymaga to prawdziwej pracy, a nie kreowania swojego wymarzonego, ale dalekiego od rzeczywistości obrazu, który możesz łatwo stworzyć w wersji wirtualnej. Prawdziwe życie uczy cię obserwacji, analizowania i wyciągania wniosków oraz popycha do pracy nad sobą.

Ponieważ zdarzają się kumple, którzy dbają głównie o swoje interesy, masz możliwość oswojenia się także z tymi niezbyt miłymi częściami relacji międzyludzkich, takimi jak: rywalizacja bez zasad fair play, niesprawiedliwość, zawiść, zazdrość, zdrada, nielojalność itd. Lajki i hejty nie dadzą ci informacji, co ewentualnie mógłbyś w sobie zmienić. One często w ogóle są niewiele warte, bo zależą od humoru, a niekiedy też charakteru osoby, która je wystawia.

***

Na zakończenie spotkania przedstawiłam moje wskazówki dotyczące tego, jak rzucić palenie, bo takie było ostatnie pytanie. Sama jakoś dotąd uchroniłam się przed tym nałogiem. Więc trochę popytałam „praktykujących” tę używkę znajomych, rodziców, psychologa szkolnego, no i oczywiście wujka Google’a.

Postawiłam na profilaktykę…

***

Na początek chciałabym zaapelować do tych, którzy jeszcze nie palą. Aby nie mieć takich problemów jak autor pytania, które usłyszeliśmy, najlepiej powstrzymać się od eksperymentowania z papierosami. Papierosy, cygara, cygaretki i tego typu produkty zawierają nikotynę, która ma działanie silnie uzależniające. Niestety, w nałóg wpaść jest bardzo łatwo, ale wyjść z niego już nie jest tak prosto. Często początki są niewinne — „papieros do towarzystwa”, dla szpanu, na imprezie. Z czasem częstotliwość palenia i liczba wypalanych papierosów zwiększają się. A ponieważ powodują one nie tylko uzależnienie fizyczne, ale też psychiczne, niezmiernie trudno jest rozstać się z tą używką.

Nie będę was straszyć ani uprzedzać o ewentualnych zagrożeniach płynących z nałogu. Każdy, kto chce cokolwiek o tym wiedzieć, jest wystarczająco kumaty, żeby znaleźć coś na ten temat w Internecie. Ja mogę tylko dodać od siebie, że papierosy powodują gorszą kondycję fizyczną, przez co nie tylko wpływają na zdrowie, ale też na wyniki w sporcie. Koleżanki natomiast może zainteresować fakt, że dym papierosowy przyspiesza powstawanie zmarszczek i sprawia, że cera staje się szara i pomimo młodego wieku wygląda na zmęczoną. A jak traficie na partnera wolnego od nałogu, na pewno będzie mu przeszkadzał wasz nieświeży oddech.

Po tym wstępie przejdę już do rzeczy, czyli do tego, jak rzucić palenie. Na początek warto przyjrzeć się, gdzie, kiedy i w jakich okolicznościach palimy. Niektórzy robią to na szkolnych przerwach i jak stado baranów (przepraszam barany) biegną za elitą lub grupką silnie uzależnionych. Inni palą wyłącznie na imprezach. Jeszcze inni robią to, gdy ich coś wkurzy, np. po awanturze z dziewczyną, chłopakiem, rodzicami. Bywa, że w takich sytuacjach sięga się po szluga bez zastanowienia. A przecież gimnazjalista (nie gimbus) jest istotą rozumną. Musi zachować czujność w sytuacjach, w których zwykle czuje potrzebę zapalenia. Dobrze jest wcześniej przygotować sobie plan działania pt. „Co mogę zrobić zamiast sięgania po papierosa” i gdy przyjdzie taki czas, po prostu… to zrobić.

Gdyby przypadkiem dopadło cię przeziębienie (wcale ci tego nie życzę), to spróbuj to wykorzystać w ramach „przekuwania złego na dobre”. Podobno w czasie choroby papierosy smakują mniej lub nawet wcale. Jeśli zalegasz w łóżku w domu i masz „opiekę” rodziców, to nawet jakbyś chciał, wyjście na dymka może być niemożliwe lub znacznie utrudnione. Wiele osób uwolniło się od nałogu, kontynuując niepalenie wymuszone przez czas choroby.

Jeśli jednak jesteś zdrów jak rybka (na razie, bo w przyszłości fajki mogą to zmienić), musisz opracować inny plan działania. Pomocne może być opowiedzenie o planach rozstania się z papierosami znajomym, których możesz zaskoczyć swoją decyzją. Przy okazji zorientujesz się, czy w ciebie wierzą i są gotowi do wsparcia. Wyznacz datę rzucenia i zaznacz ją w kalendarzu lub ustaw przypominacz w telefonie. Zaopatrz się w potrzebne akcesoria pomocnicze: gumy do żucia, marchewki do chrupania, orzeszki, pestki słonecznika lub dyni do przegryzania i co jeszcze twoja radosna fantazja podpowie.

Jeśli się nie uda za pierwszym razem, pamiętaj, że nie od razu Kraków zbudowano. Daj sobie kolejną szansę. Gdy nie wytrzymujesz dnia bez fajki, próbuj ograniczeń — każdego dnia mniej, aż zejdziesz do zera. Wtedy będziesz gość.

Początki niemal nigdy nie są łatwe. W razie zaawansowanego uzależnienia dobrze mieć przy sobie plastry lub gumy nikotynowe. To takie „protezy”, które pozwolą podeprzeć się w chwilach krytycznych. Gdyby jednak używanie ich się przedłużało, zastanów się, czy rzeczywiście jesteś „niepełnosprawny” i potrzebujesz sztucznego wspomagania, żeby wytrwać w wolności od nałogu.

Staraj się, aby twój dzień był wypełniony (sport, spacery, spotkania z niepalącymi, zajęcia dodatkowe, pomoc w domowych obowiązkach, nauka, pasje). Niestety, zdarza się, że z nadmiaru wolnego czasu i z nudów możesz znów wrócić do palenia. Gdyby te argumenty jeszcze cię nie przekonały, trzymam w rękawie ostatniego asa. Jest nim… KASA. Łatwo obliczyć, jakie straty (oprócz zdrowia) ponosi zaawansowany palacz. Pali on średnio paczkę papierosów dziennie. Załóżmy, że sięga po te z „dolnej półki”, płacąc w zaokrąglaniu 10 złotych za paczkę. Mnożymy te 10 złotych przez 365 dni i wychodzi nam… 3650 złotych. Z doświadczenia jednak wiem, że naprawdę niewiele osób ceni siebie tak nisko. Moi koledzy i koleżanki zazwyczaj wydają po 15 złotych za paczkę. Po ponownym przemnożeniu daje nam to 5475 (słownie: pięć tysięcy czterysta siedemdziesiąt pięćdziesiąt złotych rocznie!!!). Za taką kasę można co roku zwiedzić kawał świata, zakupić ekstra ciuchy lub zafundować sobie wysokiej klasy sprzęt sportowy. Tylko looser by tego nie wykorzystał. Więc pomyśl jeszcze raz, czy warto tyle kasy puszczać z dymem?

Teraz modne są różne grupy wsparcia. Może założysz taką wśród znanych ci palaczy? Stara prawda mówi, że w grupie zawsze raźniej. To nie żaden kit. Trzymam kciuki i wierzę, że ci się uda.

***

Potem dodaliśmy, że nie chcemy przedłużać dzisiejszego spotkania, bo czas przed wystawianiem ocen jest cenny dla ambitnych gimnazjalistów.

Na koniec Lap przebiegł się jeszcze po sali ze znaną tulipanową torebką, zbierając pytania na następne spotkanie. Widać, że ludzie mają głowy zajęte czym innym, bo sprawy związane z dorastaniem zeszły na nieco dalszy plan. Pytań nie było zbyt wiele. Nam też będzie łatwiej, bo ostatnio doby są dla nas zbyt krótkie.

Do domu wracaliśmy bardzo wydłużoną trasą. Chyba potrzebne nam to było do odreagowania napięcia, które nadal nam towarzyszy podczas cotygodniowych spotkań.

Do zobaczenia. Nie wiem kiedy, bo ostatnio trudno mi coś ściśle zaplanować. Najczęściej planują za mnie… klasówki, sprawdziany, projekty i tym podobne formy testowania mojej szerokiej wiedzy i umiejętności ;-).”

Fragment pochodzi z książki „Blogowy poradnik młodzieżowy” Barbary Stańczuk.

e-biznes i sprzedaż

Zabójca sprzedaży nr 9 — rezygnacja

22 czerwca 2017

„Idzie ojciec z kilkuletnim synkiem po chodniku i ojcu nagle noga wpada w dziurę.

— Jasna dupa!
— Tato, co powiedziałeś?
— Mmm… Powiedziałem „jasna frupa”, synku.
— A co to jest jasna frupa?
— Takie zwierzątko, co mieszka pod ziemią.
— A jak frupa ma dzieci, to jak się nazywają?
— Frupinki.
— A jak frupinki mają dzieci, to jak się nazywają?
— Frupiniuśki.
— A jak…
— Dupa! Powiedziałem „jasna dupa”!

Ten wysmakowany dowcip nasunął mi się, kiedy pomyślałem o braku konsekwencji i rezygnacji nie tylko Sprzedawców, ale ogólnie osób dorosłych. Dzieci tego nie mają. One potrafią bardzo konsekwentnie do czegoś dążyć. Oczywiście po drodze się denerwują, płaczą, krzyczą, proszą o pomoc, ale się nie poddają. Nie podoba mi się powiedzenie: „Rób to, co dziecko, które uczy się chodzić. Jak upadnie, to wstaje, otrzepuje się i idzie dalej”. Nieprawda! Dziecko często się rozpłacze, zawoła mamę, tatę, nie raz będzie chciało przez chwilę być na rękach albo będzie potrzebowało wsparcia i pocałowania bolącego kolanka. A potem faktycznie, prędzej czy później idzie dalej. Drąży temat, ale nie jest tak, że nie ma chwil zwątpienia. Sam mam dwójkę superowych brzdąców i wiem, że trudno ich odwieść od osiągnięcia tego, czego pragną. I wiecie co? My też tacy byliśmy. Po prostu, jak mówi Rocky w szóstej części filmu do swojego syna, gdzieś po drodze się pogubiliśmy. Zatraciliśmy pewne rzeczy, a w ich miejsce wpoiliśmy sobie wstyd, strach, lęk, zmęczenie. Czy dziecko, ucząc się np. chodzić, zastanawia się, czy może przestać, bo kiedy ostatnio upadło, to bolało je kolano? Czy jak mi tato odmówi kupna zabawki, to znaczy, że już nigdy nic nie dostanę? Nie. Pamiętacie? Większość rzeczy, których się boimy, nie istnieje i się nie wydarza. A strach żyje tylko w przyszłości. Dlaczego zatem porzucamy raz obraną drogę?

Wiecie, czego najbardziej się bałem, gdy pierwszy raz byłem zatrudniony na minimalnej krajowej podstawie o pracę i w systemie prowizyjnym? Że przyjdzie taki miesiąc, w którym niczego nie sprzedam i będę musiał pójść chyba gdzieś pracować na nocki, żeby zniwelować brak gotówki. I pamiętam doskonale deszczowy październik 2011 r., kiedy po pierwszych dwóch tygodniach pracy miałem wyraźnie wpisane w raporcie soczyste zero. W pierwszym tygodniu mówi się wtedy, że przecież jeszcze cały miesiąc przed nami, nie ma się czym martwić. Potem mija drugi tydzień i zaczyna się mała „spinka”, bo trzeba zacząć gonić wynik. W trzecim tygodniu, jak się nic nie ma, to większość Handlowców już odpuszcza i myśli o następnym miesiącu, który oby był lepszy. Też mogłem wtedy odpuścić. W drugim tygodniu miesiąca miałem małe załamanie. Zacząłem nawet przeglądać ogłoszenia o dodatkową pracę, ale później poczułem się dziwnie spokojny. Ustaliłem sobie plan spotkań ze starymi Klientami i każdego dnia dzwoniłem do tych niezdecydowanych. Rozgrzebałem wszystkie możliwe bazy: stare, nowe. Umówiłem wiele spotkań i sporo z nich się nie odbyło albo skończyło niczym. Ale w tym wszystkim znalazłem ośmiu Klientów, którzy powiedzieli „tak”. Miesiąc skończyłem z prezentem od Kierownika, który był na urlopie i gdy wrócił, to się bał, że nic w tym miesiącu nie sprzedam.

Dam Wam jeszcze jeden przykład, jak to działa. Mój znajomy, dzisiaj koordynator działu inwestycji w jednym z większych banków firmowych, chciał się ze mną spotkać na trzy albo cztery dni przed zakończeniem miesiąca. Miał to, co ja opisałem powyżej, takie same warunki zatrudnienia i zero w raporcie sprzedażowym. Zapytałem go, ile dziennie jest w stanie umówić spotkań. Ustaliliśmy, że codziennie umówi od pięciu do sześciu spotkań i aby to zrobić, będzie dzwonił bez wytchnienia każdego, jakże krótkiego dnia kończącego się miesiąca. Zdzwoniliśmy się tydzień później. Spisał jakieś dwie małe umowy przez kolejne dwa dni. Część osób też mu nie przyszła na spotkanie i oto w przedostatni dzień miesiąca — cud. Klient zgodził się na produkt inwestycyjny za 200 tys. zł. Taka suma niewiele może Wam mówić, w każdym razie była to bardzo dobra umowa i należyta prowizja za dobrą pracę.

Czasami wchodzę do jakiejś firmy i zastanawiam się: po co ci wszyscy ludzie siedzą za tymi biurkami? Wedle różnych raportów efektywnie pracujemy przez ok. 1,5 godziny dziennie. Na ośmiogodzinny dzień pracy wykorzystujemy 1,5 godziny! Moim zdaniem Sprzedawcom zdarza się pracować jeszcze mniej. Kiedy potem mówią, że nie mogą poświęcić całego dnia na szkolenie, bo muszą sprzedawać, uśmiecham się tylko i niekiedy pytam, co wczoraj ten ktoś zrobił przez cały dzień. Wiecie, że rzadko pamiętamy dokładnie cały swój dzień pracy? Czas ucieka nam przez palce, bo zamiast dzwonić, rozdawać wizytówki, nawiązywać nowe znajomości, wolimy wypić kawę, przejrzeć pocztę i media społecznościowe, potem zjeść obiad, znowu kawa, jakieś papierki i za chwilę trzeba się zbierać do domu. Rezygnujemy w ogóle z walki, więc dlaczego jesteśmy tak sfrustrowani, że coś nam nie idzie?

Kiedy zaczynamy już walkę o Klientów i dzwonimy do nich, wówczas po trzech, może czterech nieudanych kontaktach odkładamy telefon. A bo dzisiaj nie jest dobry dzień, a bo muszę coś jeszcze zrobić, a już i tak się nadzwoniłem… Sprzedawcy często nie doceniają tego, że mają do kogo dzwonić. Chodzi mi o bazy, jakie większość firm jest w stanie nam przekazać do kontaktu. Kto nie robił tzw. zimnych telefonów, gdzie dzwoni się do ludzi, którzy pierwszy raz słyszą o nas i o naszej firmie, ten nie wie, co to telefonowanie. Tacy Klienci potrafią bardzo szybko skorzystać z systemu „uciekaj albo walcz”. I wierzcie mi, nie dziwię się, że nam, Sprzedawcom, się nie chce. Kto o zdrowych zmysłach wykonuje telefon, by usłyszeć coś niemiłego? Już sam ton głosu Klienta wystarczy, aby poczuć się źle i nie chcieć wykręcać kolejnego numeru. Dobrze to znam, doskonale to rozumiem. Nie zgadniecie, kto w takim razie się na to decyduje! Tak, najlepsi Sprzedawcy, którzy wiedzą, że każde nie przybliża ich do tak.

Trik

Zdarzyło Wam się na spotkaniu sprzedażowym poprosić o kawę albo zostać zaproszonym na obiad lub kolację? Wielu Sprzedawców nieświadomie stosuje takie metody, nie wiedząc, że Klienci zarówno po ciepłym napoju, jak i po posiłku są bardziej ufni.

Co do kawy, Pearl Martin dodawał kofeinę do soku podczas badania i sprawdzał, czy po wypiciu takiej mikstury uczestnicy badania będą skłonni poprzeć bardzo kontrowersyjne stanowisko (niestety nie wiem, o jakie chodziło). Ci, którzy wypili sok z kofeiną, byli o 35% bardziej skłonni do przyjęcia tegoż stanowiska.

Również sędziowie wydają więcej „pozytywnych” opinii w sprawie zwolnień warunkowych więźniów, kiedy są po obiedzie, niż wtedy, kiedy opiniują tuż przed samą przerwą.

Kilka razy zaobserwowałem u swoich Klientów, że będąc zmęczonymi, byli bardziej skłonni coś kupić i rzadko się wtedy opierali. Również do zdrad dochodzi o wiele częściej w pracy, gdy jesteśmy przemęczeni, tak że coś w tym jest i warto na to uważać. Nie chodźcie na zakupy po ciężkim dniu!

Słuchajcie, nie ma w tym żadnej magii. Kiedy byłem Trenerem Regionalnym i prowadziłem również szkolenia produktowe, odpowiadałem za wprowadzenie na podległy region nowego produktu. Pamiętam, jak 30 km od Wrocławia, w Oławie, Doradcy w jednym miesiącu mieli wykonanych siedem tzw. symulacji pod ten produkt w systemach. Zgadnijcie, ile sztuk sprzedali? Łatwo było podliczyć i zsumować je w raporcie, bo zero plus zero daje zawsze tyle samo. Więc pojechałem do nich i przede wszystkim rozwiałem wątpliwości związane z samym produktem, a także poćwiczyliśmy rozmowy sprzedażowe. Myślę, że wszyscy się nieco odświeżyli, nabrali energii do działania, ale nie to było chyba źródłem ich sukcesu. W następnym miesiącu mieli o 40 symulacji więcej. A sprzedaż? Można udokumentować niezwykły wzrost, jeśli startujemy od zera, ale dokładnie mówiąc, mieli sprzedanych siedem sztuk tego rozwiązania. To nie magia ani nadzwyczajne umiejętności. To żelazna konsekwencja i brak rezygnacji w trakcie walki sprawiły, że znaleźli w tłumie ludzi siedmiu chętnych do zbudowania relacji. Często potem słyszę pytanie, ile trzeba zatem nawiązać kontaktów z Klientami, aby było dobrze. A ile godzin snu potrzeba, aby czuć się wyspanym? Jednego dnia śpimy pół nocy i jest okej, a kiedy indziej wystarczy zdrzemnąć się na trzy godziny. Nikt tego nie wie, więc po prostu trzeba próbować!

Następne częste pytanie: kiedy najlepiej jest dzwonić i w ogóle kontaktować się z Klientami? Tutaj każdy Sprzedawca ma swoje teorie, włącznie z dokładnymi wyliczeniami, kiedy ludzie jedzą obiad i jadą do pracy lub z pracy. Wszystko to guzik prawda, są to doskonałe wymówki, by nie chwycić za telefon i tym samym zabić na starcie swoją premię za sprzedaż. Skąd wiecie, że o 14 jem obiad albo że o 17 będę wracał do domu? Znacie mnie tak dobrze? I setki innych ludzi? Może we wtorki mam trening dżudo, w piątek basen, a w weekend imprezę rodzinną, więc kiedy najlepiej do mnie zadzwonić? To proste. TERAZ. W tym momencie odłóżcie książkę i zadzwońcie do Klienta (chyba że jest po 22, to czytajcie dalej, bądźmy rozsądni). Nigdy nie ma lepszego momentu niż dzisiaj, teraz. Kierujmy się hasłem marki Nike: Just do it! Nie rezygnujmy z wykonania telefonu albo wizyty u Klienta tylko dlatego, że wydaje nam się, że jest nieodpowiednia pora. Dajmy sobie i Klientowi szansę!

Jednocześnie uważajmy na zbyt częste kontakty — to firmy windykacyjne dzwonią codziennie po kilka razy od 8 do 20. Słyszałem kiedyś, że jedna starsza pani z bezsilności zgłosiła na policję zbyt natarczywego konsultanta w branży kosmetycznej. Jeśli Klient mówi, że jakaś pora jest nieodpowiednia, to zanotujmy taką informację i nie denerwujmy go więcej. Sam często dopytywałem Klientów pół żartem, pół serio, czy już mają mnie dość i czy mam już nie dzwonić.

Brian Tracy poświęcił wiele czasu na to, aby dowiedzieć się, dlaczego ludzie rezygnują z osiągnięcia jakiegoś celu. Podaje cztery powody, z którymi nie można się nie zgodzić.

1. Nie potrafimy wyznaczać celów, więc nie dążymy do ich osiągnięcia.

2. Nie zauważamy ich znaczenia, bo nikt nam tego zapewne nie pokazał ani nie udowodnił, że wyznaczanie celów ma sens i działa.

3. Włącza się nam lęk przed odrzuceniem, bo jeśli nie osiągniemy celu, to nas wyśmieją.

4. Włącza nam się lęk przed porażką, bo co będzie, jeśli nam się nie uda?

W sprzedaży często mamy wyznaczone cele sprzedażowe. Niestety, równie często nie widzimy w nich sensu, bo wydają nam się wygórowane. Klienci nas odrzucą, a potem szef, więc po co w ogóle się starać? Boimy się, że nie sprzedamy, dlatego wolimy zabić sprzedaż już o wiele wcześniej: w swojej głowie i w swojej postawie oraz działaniu (a w zasadzie jego braku). Wiecie, ile razy ktoś podejmuje kolejne próby, gdy nie uda się mu osiągnąć celu za pierwszym razem? Wyliczono, że mniej niż jeden raz. Innymi słowy: kiedy raz nam się coś nie uda, to w większości rezygnujemy z dalszych starań. Nader często widzę to u Sprzedawców. Kiedy jako Regionalny Trener jeździłem i przekazywałem Doradcom Klienta rozmaite pomysły na sprzedaż różnych produktów, zauważałem, że próbowali oni raz jednego zdania albo formułki, którą zapamiętali, i kiedy „zaklęcie” nie zadziałało i nie sprzedało, porzucali je już po tym jednym, może dwóch razach. Jak możemy powiedzieć, czy coś działa lub nie w relacjach z innymi ludźmi, gdy zastosujemy to tylko raz? Nawet tak potężne słowa jak „przepraszam” i „dziękuję” czasami nie wystarczą w pojedynkę, by coś naprawić! Znacie jakieś zdanie, które sprawi, że ktoś zostanie Waszym przyjacielem? Że ktoś Was pokocha? Zaufa? Oczywiście, że nie ma czegoś takiego. Dlatego dziwię się, że tak wielu Sprzedawców cały czas czeka na jakieś triki, które sprzedadzą za nich. Każdy trik to manipulacja, a manipulacją doprowadzimy do podpisania umowy, ale zabijemy sprzedaż. W jednym z wywiadów Robert Cialdini opowiadał, jak jego znajomy poświęcił cztery lata, aby odnaleźć najskuteczniejszą strategię sprzedażową, która by miała największe prawdopodobieństwo działania w każdych warunkach, w każdej branży. Kiedy spotkali się na jednej z konferencji, ów znajomy od razu poinformował Cialdiniego, że odkrył najskuteczniejszą strategię sprzedażową. Polega ona na tym, by nie mieć jednej strategii sprzedażowej.

Widać to również u Menedżerów: mam przyjemność spotykać się z wieloma takimi, którzy imponują chęcią rozwoju. Osiągnęli awans, zdobyli podwyżkę, renomę, a mimo to wciąż chcą się rozwijać i szukają inspiracji. Lubię ich nazywać podczas szkoleń elitą, bo tak naprawdę wciąż garstka ludzi z własnej nieprzymuszonej woli bierze udział w swoim dalszym rozwoju. Niemniej zdarza się, że Menedżer idzie na jakiś warsztat z przeświadczeniem, że otrzyma instrukcję obsługi motywowania pracowników w każdym wieku, w każdym stadium rozwoju. Jeśli temat szkolenia to „pięć sposobów na motywację zespołu”, to chce dostać pięć rzeczy, które będą działać tu i teraz. Praca z drugim człowiekiem jest jednak na tyle skomplikowana, że trzeba być elastycznym, czujnym i konsekwentnym w działaniu. Jeśli od razu jakaś metoda nie zadziała na nasz zespół, to nie znaczy, że jest zła. Potrzebny jest czas. Tylko jak zachować konsekwencję i być niewzruszonym, kiedy dookoła ktoś krytykuje to, co robimy, stawia się, nie chce niczego zmieniać? Jako Menedżerowie sprzedaży musimy wiedzieć, co chcemy osiągnąć i po co to robimy. Tylko wtedy uda nam się coś zmienić.

W jednym z marketów podczas zakupów przedświątecznych przypadkowo trafiłem na mocno przecenioną książkę pt. Amerykański sen. Wśród wszystkich książek kucharskich, romansów i encyklopedii zwróciłem uwagę na hasło „Lekcja biznesu twórcy sieci Wal-Mart”. Nie wiem, czy wiecie, czym jest Wal-Mart i kim jest Sam Walton (ja, przyznaję, nie wiedziałem). Okładka i oprawa graficzna książki (ha! Przecież kupujemy oczami!) nie pociąga według mnie. Ale historia twórcy największej firmy na świecie, która zatrudnia 2,1 mln osób i ma przychody 470 mld (!) dolarów rocznie, zrobiła na mnie wrażenie. Jak to możliwe, że nigdy nie słyszałem o tej firmie i o Samie Waltonie? Człowieku, który zaczynał od jednego małomiasteczkowego sklepiku i który niesamowicie konsekwentnie parł do przodu i otwierał kolejne lokale, aby w końcu zalać nimi niemal cały kraj. Był wyśmiewany, oszukiwany, krytykowany, a mimo to nigdy nie zszedł ze swojej drogi. Nie chciał się zatrzymać, uczył się na błędach, patrzył, co działa, co się sprawdza w jego sklepach, a co nie, i wciąż szedł do przodu. Nie musicie wierzyć mnie ani nikomu w to, że konsekwencją buduje się sukces. Po prostu spójrzcie na takich ludzi jak Walton i odpowiedzcie na pytanie: a może jednak warto wytrwać w czymś nieco dłużej? Książka o amerykańskim śnie pokazuje jeszcze jedną rzecz — nawet w Ameryce, którą wielu uważa za eldorado, każdy wieloletni, prawdziwy sukces jest wynikiem niezwykle ciężkiej i niemal niekończącej się pracy. Walton nie stworzyłby takiej firmy, gdyby nie dwa aspekty: a) ludzie, którzy pracowali z nim jak szaleni po 16 godzin na dobę, b) pracowitość i (wiem, powtarzam się) żelazna konsekwencja.

Są jeszcze dwie rzeczy, których brakuje Sprzedawcom w konsekwencji. Przede wszystkim rezygnują zbyt wcześnie z danego Klienta, gdy już raz im odmówi. Spotkałem się z wyliczeniami, że Klienci statystycznie odmawiają pięć razy, nim zgodzą się na jakiś zakup, Sprzedawcy zaś rezygnują po 1,1 prób. Jak to ma się w takim razie zazębić? W prosty sposób. Szkoląc jeden z największych banków w Polsce, poznałem historie Klientów, którzy w mniejszych miastach dość często odwiedzają kasy banku. Przychodzą przynajmniej raz, dwa razy na tydzień i coś załatwiają, wypłacają gotówkę, wpłacają itd. W jednym z takich oddziałów w Brzegu był Klient, którego wszyscy znali. Miał konto w banku, może kredyt i w sumie już o nic innego nie był pytany, bo wszyscy twierdzili, że już mu każdy wszystko proponował. Któregoś razu jedna z Doradczyń w kasie wpadła jednak na pomysł, aby zagadnąć Klienta o ubezpieczenie na życie.

— A już mam u was, dziękuję.
— Jak to: u nas? Tutaj u nas pan założył polisę?
— Nie, w Opolu. Jak byłem przejazdem, musiałem wypłacić trochę pieniędzy i jedna pani mi o tym powiedziała, więc wziąłem.

Być może w Brzegu proponowali temu panu ubezpieczenie. Może proponowali mu dwa, trzy razy. Potem przestali, a kiedy Klient był gotowy na zakup, wykorzystał to inny oddział. A jak często wykorzystuje to konkurencja? Tego nawet nierzadko nie wiemy. Fakty są takie, że jeśli rezygnujemy ze składania propozycji Klientowi, to sami sobie strzelamy w kolano i w sprzedażowe serce. Nie my, to ktoś inny mu to sprzeda — proste.

Ostatnia rzecz związana z konsekwencją w sprzedaży tyczy się podjęcia decyzji (tak, wspominałem już o tym i chcę to powtórzyć). Niby zatrudniamy się w sprzedaży, podpisujemy umowę o pracę, przychodzimy do tej pracy, obsługujemy, dzwonimy i… czujemy się z tym źle. Kiedy męczymy się w pracy, to znaczy, że albo zmieniliśmy zdanie, albo nigdy nie podjęliśmy do końca decyzji o tym, by pracować w sprzedaży. Wielu nie wie, z czym taka praca się wiąże, więc naturalne jest, że po kilku miesiącach rezygnują, zmieniają branże i to jest okej. Gorzej, gdy ktoś jest kilka lat w danym zawodzie i ciągle prześlizguje się z miesiąca na miesiąc, rozwijać się nie rozwija, tylko gnuśnieje. Dlaczego kolega zza biurka obok zarabia trzy razy więcej od nas? Ma większe względy u Przełożonych, więcej Klientów i uśmiecha się częściej? Sam się łapałem na tym, że miałem świetne miesiące w sprzedaży i zarabiałem pięciocyfrowe wypłaty, a później spadałem do poziomu średniej krajowej. Zmieniałem pracę co dwa lata i w końcu znalazłem sposób na ucieczkę ze sprzedaży — chciałem zostać Trenerem. To bardzo popularny ruch w organizacjach sprzedażowych, gdzie wielu Sprzedawców chce uciec w szkolenia, wsparcie, HR itd., aby już nie sprzedawać. Bardzo często ludzie sprzedaży mówią mi, że nie wyobrażają sobie, aby do emerytury pracowali z Klientami. A później poznaję niesamowite osoby, które mają kilka lat do emerytury i rozmawiają o swoich produktach z takim zapałem, że aż miło patrzeć, jak obsługują. Ci drudzy podjęli decyzję i w niej wytrwali. Mimo zawirowań na rynkach, zmian Przełożonych, wymiany produktów oni cały czas chcą sprzedawać i robią to z korzyścią dla siebie. Podejmijmy decyzję i w niej wytrwajmy (rysunek 9.1).

Rys.
Rysunek 9.1. Podjętym decyzjom często brakuje tylko żelaznej konsekwencji

Pamiętajmy, co powiedział Earl Nightingale:

Nigdy nie rezygnuj z celu tylko dlatego, że osiągnięcie go wymaga czasu. Czas i tak upłynie.

Pytanie: czy macie ten cel? Czy chcecie sprzedawać? Czy dacie za wygraną zbyt wcześnie?

Zakończę temat konsekwencji w sprzedaży rozliczaniem zadań przez Menedżerów. Mieliście kiedyś w pracy Przełożonego, który zlecił jakieś zadanie, a potem już do niego nie wracał? Mnie od razu przypomina się jeden z moich Dyrektorów Regionalnych, gdy zadzwonił, by rozliczyć mnie ze sprzedaży (której notabene nie miałem na ten dzień). Zastosował wariant bardzo lubianej przez niektórych Menedżerów technik „obiecaj mi”.

— Tomek, ile masz sprzedanych produktów na ten moment?
— Nie mam żadnego niestety.
— To umówmy się, że zadzwonisz do mnie w piątek i powiesz mi, ile masz, okej?

Starałem się podejść do tego na luzie, choć wiem, jak takie prośby i deklaracje działają na większość Sprzedawców. Są spięci i szukają wszędzie choćby jednej umowy, żeby móc się pochwalić albo żeby nie dostać, za przeproszeniem, „zjebki”. Mnie udało się wtedy spisać jedną umowę, co nie było szałem i wstępem do rozwinięcia czerwonego dywanu, ale ze spokojem zadzwoniłem w piątek, by o tym powiedzieć. I co? I nic, mój Dyrektor Regionalny nie odbierał telefonu i nie oddzwaniał. Pewnie zapomniał, o co mnie poprosił, i miał mnie tak naprawdę gdzieś. Już nigdy nie brałem jego próśb i poleceń poważnie. Jak się okazało, jeszcze kilkakrotnie nie rozliczał z nami tego, o co poprosił.

Będąc takim typem Menedżera, powoli zabijamy motywację zespołu, tracimy autorytet i z czasem wybijamy sprzedaż w zespole. Delegowanie i rozliczanie zadań to jedna z najważniejszych funkcji, jakie mamy jako Strateg zespołu, więc, do licha, zapiszmy chociaż w kalendarzu, że ktoś miał do nas zadzwonić albo wysłać e-mail. Brak organizacji własnej pracy i proste błędy w zarządzaniu sobą w czasie to kolejny powód utraty Klientów i zleceń.”

Fragment pochodzi z książki „Martwa sprzedaż” Tomasza Targosza, której patronuje AS Sprzedaży.

rozwój osobisty i osiąganie celów

Dobry humor sprzyja myśleniu

21 czerwca 2017

„Witam. Przy sobocie, po męczącym dniu — sprzątaniu (cudny jest ten, niestety tylko chwilowy, porządek) — zostało mi jeszcze trochę energii, więc chciałabym się podzielić moimi „mądrościami”. Może i Wam się czasami przydadzą.

Zdarzyło mi się, że w przypływie dobrego humoru i w ramach „zakopania topora wojennego” dałam mojej mamie „klucz do mnie”, bo „wytrych”, którego używała, był całkowicie nieskuteczny i, jak to mówią psychologowie, wysoce konfliktogenny.

Kiedyś żartowaliśmy sobie z Lapem, że moglibyśmy napisać dla naszych rodziców instrukcje obsługi, żeby wiedzieli, jak się z nami obchodzić. Wtedy, zamiast działać bez sensu, mogliby w odpowiednim momencie zajrzeć na właściwą stronę i wszystko stawałoby się jasne, albo może nieco mniej zagmatwane. Szybko się jednak z tego wycofaliśmy, bo po pierwsze — nie chciało nam się zbyt dużo pisać, po drugie — nie zamierzamy aż tak bardzo ułatwiać rodzicom życia i po trzecie, chyba najważniejsze — doszliśmy do wniosku, że aby napisać instrukcję obsługi jakiegoś urządzenia, to trzeba je bardzo dobrze znać. A my chyba jeszcze nie jesteśmy ekspertami w znajomości
samych siebie.

Wracając do tematu (zamiana wytrycha na klucz). Zaproponowałam mamie, żeby zamiast rozkazywać mi: „Zrób to natychmiast” lub obrażać: „Posprzątaj wreszcie ten chlew”, używała milszych dla ucha zwrotów, takich jak: „Potrzebuję twojej pomocy”, „Byłoby miło, gdybyś…”. Natomiast w chwilach, gdy nie korzystam z mojej wrodzonej inteligencji, zamiast kwitować stwierdzeniem: „Nie masz racji” lub jeszcze gorzej: „Nie mogę już słuchać tych głupot”, osiągnęłaby więcej, zachęcając mnie do dyskusji słowami: „Interesujące spojrzenie, ale ja mam na ten temat inne zdanie…”, „Być może się mylę, ale wydaje mi się, że… (tutaj mogłaby wstawić jakiś sensowny argument)”.

Kiedy zdarzy mi się przekroczyć umówioną godzinę powrotu, zamiast mówić: „Masz szlaban na wyjścia, telefon, komputer” i co tam jeszcze rodzicielska fantazja podpowie, bardziej mogą przekonać mnie słowa: „ W naszym domu panuje zasada, że wracamy o umówionej porze. Martwiłam się o ciebie. Po to masz telefon, żeby uprzedzić”. Wtedy nawet mogę przeprosić (a co!) i wytłumaczyć, że ta marna bateria znów mnie zawiodła, padając w najmniej odpowiednim momencie, a autobus powrotny przyjechał dużo przed czasem i na niego nie zdążyłam.

I tym optymistycznym akcentem kończę na dzisiaj. Do jutra ;-)!”
Fragment pochodzi z książki „Blogowy poradnik młodzieżowy” Barbary Stańczuk.

szybkie czytanie i nauka

Jak nas uczono i dlaczego to nie działa

16 czerwca 2017

„Każdy jest geniuszem. Ale jeśli oceniasz rybę po tym, jak potrafi się wspinać na drzewa, to spędzi całe życie w przekonaniu, że jest głupia.”
— ALBERT EINSTEIN

„Uczono nas przede wszystkim na podstawie dwóch założeń. Po pierwsze, że nauka przychodzi uczniom naturalnie, a jeżeli ktoś czegoś nie umie, to znaczy, że się nie przygotował i jest leniwy. Po drugie, że jeśli ktoś nie pamięta informacji podanych na lekcji, przeczytanych w książce, tłumaczonych przez nauczyciela, to jest to równoznaczne z brakiem talentu. Taki uczeń po prostu nie należy do najmądrzejszych i nic z tym się nie da zrobić (może z wyjątkiem karcenia i zaganiania do książek).

Nikt, o dziwo, nie ocenia dziś Walta Disneya na podstawie liczby znanych mu obcych języków, a Wisławy Szymborskiej na podstawie jej ocen z matematyki. Jak to się stało, że mimo powszechnego powiedzenia „człowiek uczy się całe życie” tak śmiało kategoryzujemy innych i uznajemy ich za niezdolnych do dalszego rozwoju? I, co najgorsze, jak pozwoliliśmy innym skategoryzować w ten sposób samych siebie?

Zdradzę Wam sekret. Kiedy zaczynałam studia, kompletnie nie potrafiłam się uczyć. Maturę zdałam z przyzwoitym wynikiem wyłącznie dzięki łopatologicznemu wtłaczaniu wiedzy w najbardziej mechaniczny sposób, jaki był tylko możliwy, i dużej ilości korepetycji. Jednak doba ma ograniczoną liczbę godzin, a ilość materiału na studiach była nieporównywalnie większa od tej w liceum. I tak zaczęłam oblewać kolokwia, pisać poprawki i regularnie przechodzić przez wewnętrzne samobiczowanie z tytułu własnej „głupoty”. Jak nietrudno się domyślić, moja historia się tak nie skończyła (w przeciwnym razie nie czytalibyście dziś tej książki). Uznałam wówczas, że mam dwie opcje: dalej kuć na blachę bez zrozumienia lub poszukać skuteczniejszych metod. W końcu w dzieciństwie nauka przychodziła mi z łatwością, rodzice wracali dumni z wywiadówek, a nauczyciele nigdy nie narzekali. Jednak gdzieś po drodze zgubiłam zapał do nauki, który zdominowała presja i brak właściwych technik.

Okres między pierwszym a drugim rokiem studiów był decydujący. To wtedy zaczęłam kupować książki na temat efektywnej nauki i stwierdziłam, że może jednak nie jestem beznadziejnym przypadkiem (to ci dopiero odkrycie). Zmiana przekonań na temat własnych zdolności była tylko pierwszym krokiem. Autorefleksja i konstruktywna krytyka systemu zajęły miejsce bezmyślnego przyjmowania cudzych zasad uczenia się (według nich wystarczyło tylko „czytać ze zrozumieniem”). Dziś śmieję się z tak szczątkowych „odkrywczych” odpowiedzi.

Trudno jest mi winić nauczycieli, którzy nie uczyli nas tych metod, ponieważ większość z nich ich nie potrzebowała. Tak to już w życiu jest, że nabywamy tylko te umiejętności, które w jakiś sposób uważamy za użyteczne. Przeciętny nauczyciel o tego typu technikach albo nie wie, albo uważa je za zbędne i w rezultacie nie przekazuje ich swoim uczniom.

Konsekwencją tego wszystkiego było uczenie się czasów języka angielskiego w postaci ciągłego tekstu — regułek z myślnikami opisującymi zastosowania. Następnie zmienialiśmy formę czasownika, korzystając z zapisanego na tablicy wzoru i tadam! Zdanie w czasie Present Perfect Simple gotowe. Zadanie wykonane poprawnie, nauczyciel nie miał błędu do poprawienia, założył, że wszystko jest jasne, i przeszedł dalej. W jaki sposób tak zapisana notatka miała być dla mnie i moich kolegów użyteczna w żywej konwersacji z Brytyjczykami, do dziś jest dla mnie tajemnicą.

Notatki zapisane w ten sposób są suchą teorią, której nie potrafimy przełożyć na praktykę. Dla mózgu informacje zapisane w tej formie w żaden sposób się od siebie nie różnią — umysł nie widzi związku między realną sytuacją a definicją zapisaną nieczytelnym pismem w zeszycie.”

Fragment pochodzi z książki „Nauka czasów w języku angielskim dla wzrokowców” Anny Szpyt.

inne

PRAKTYKI KONCENTRACYJNO-MEDYTACYJNE (JS III.1 – III.4)

13 czerwca 2017

„Praktyki koncentracyjno-medytacyjne w jodze określa się wspólnym mianem samjama (JS III.4). Dharana (koncentracja), dhjana (medytacja) i samadhi są kolejnymi etapami samjamy. Praktyki te są sednem jogi. O ile wiele systemów jogi doskonale sprawdza się bez asan czy pranajamy, o tyle nie ma systemu jogi, który nie odwoływałby się do praktyk będących odpowiednikiem samadhi.

Patańdźali uwzględnia pewną dynamikę w rozumieniu rozwoju praktyki koncentracji, dlatego przedstawia następujące definicje, wydzielając dla celów poznawczych pojęcia koncentracji, medytacji i samadhi:

Koncentracja jest zogniskowaniem umysłu na jednym obiekcie [deśabandhanaś cittasya charana] (JS III.1).
Medytacja zachodzi, gdy proces koncentracji jest jednostajnie i bez wysiłku utrzymywany przez dłuższy czas [tatra pratyayaikatanata dhyanam] (JS III.2).
W samadhi umysł (świadomość empiryczna) przejmuje właściwą naturę przedmiotu koncentracji (przedmiot i podmiot zlewają się w jedno) [tadevarthamatranirbhasam svarupaśunyam iva samadhih] (JS III.3).

Temat koncentracji i medytacji jest trudny do opisania. Z jednej strony procesy medytacyjne są proste w swoim mechanizmie, a z drugiej strony bywają czasem bardzo intymne. Doświadczenia psychologiczne związane z medytacją nie są przedmiotem zbiorowego omawiania na zasadzie grupy terapeutycznej, jednak warto dzielić się pewnymi wglądami, ponieważ wokół tego terminu narosło wiele nieporozumień. Dlatego też pozwalam sobie na poniższe dwa słowa, które proszę traktować raczej jako skromny przypis (a nie próbę komentarza) do powyższych fragmentów Jogasutr.

Gdy patrzymy na konstrukcję głównej metody Patańdźalego — jogi ośmiostopniowej — widzimy, jak poprzez praktykę umysł musi przejść drogę od złożoności do prostoty. Wbrew powszechnemu mniemaniu medytacja jest bardzo prosta (co nie oznacza, że łatwa!) i właśnie dlatego stanowi taką trudność dla naszego, zaplątanego w swojej grze, umysłu. Patańdźali prowadzi adeptów jogi drogą od stosunkowo bardziej złożonych praktyk: jamy i nijamy (które pozwalają „zarządzać” swoimi relacjami z innymi i z samym sobą), poprzez asanę, pranajamę, pratjaharę, do praktyk samjamy.

Na podstawie koncepcji umysłu w jodze, która została przedstawiona w rozdziale 2., można wytłumaczyć mechanizm procesu koncentracji i medytacji w następujący sposób: medytacja na danym przedmiocie koncentracji wyzwala samskarę (wrażenie) spokoju umysłu, która stopniowo usuwa inne samskary. Dlatego bardzo istotna jest rola pratjahary jako przygotowania do medytacji. Pratjahara uczy obojętności na bodźce z zachowaniem uważności. W medytacji oprócz koncentracji na wybranym przedmiocie oczywiście pojawiają się inne bodźce, które muszą być traktowane z obojętnością, a gdy umysł „ucieka” do tych wrażeń, musi być bez poczucia winy przywracany do skupienia na przedmiocie koncentracji. Te (czasami dosyć dziwaczne) wrażenia, które pojawiają się w trakcie medytacji, to właśnie różnorakie „schodzące” samskary. Gdy przenosimy naszą uwagę na nie, utrwalamy je i pozwalamy im zamieniać się na myśli, emocje etc. (poruszenia umysłu — cittavritti), zaś gdy pozostajemy z umysłem zogniskowanym na przedmiocie medytacji, uwalniamy się od nich (uwaga: pojawiających się wrażeń nie wypieramy, ale też nie przenosimy na nie uwagi, która zostaje skoncentrowana na przedmiocie medytacji!).

Z zacytowanych sutr Patańdźalego oraz z powyższych rozważań wynika, że zasadniczym elementem praktyk samjamy w jodze jest wybranie (a najlepiej otrzymanie od nauczyciela) przedmiotu koncentracji i przykucie do niego uwagi. Są oczywiście różne „szkoły medytacji”, które proponują rozmaite techniki medytacyjne, jednakże wszystkie one sprowadzają się do wyboru określonego przedmiotu koncentracji i skoncentrowania umysłu na tym wybranym obiekcie. Analiza jogicznej koncepcji umysłu pokazuje, że przedmiotem koncentracji może być w zasadzie każda rzecz, która będzie wytwarzała samskarę (wrażenie) spokoju umysłu. Często stosowane przedmioty koncentracji to: oddech, mantra, wizualizacja, wizerunek nauczyciela, wizerunek bóstwa, dźwięk, miejsce w ciele etc. Istotne jest jednak, aby po wybraniu lub otrzymaniu od nauczyciela odpowiedniego dla siebie przedmiotu koncentracji nie zmieniać go za każdym razem, gdy siadamy do praktyki. Szczególnie ważne jest to na pierwszym etapie, łatwiej jest bowiem umocnić koncentrację, gdy ogniskuje się uwagę na stałym przedmiocie (jednym i tym samym przez określony czas praktyki). Przez stosowanie jednego przedmiotu koncentracji możemy też obserwować rozwój zdolności umysłu do koncentracji.

W dalszej części traktatu Patańdźali stwierdza, że doskonalenie się w samjamie prowadzi do pojawienia się światła wiedzy (JS III.5), jak również, że proces doskonalenia się w ramach praktyk koncentracyjnomedytacyjnych następuje etapowo (JS III.6). W następnych sutrach Patańdźali podkreśla, że opisane tu procesy są wstępnym krokiem do samadhi bez zalążka (nirbija samadhi), w którym poprzez samskarę powściągnięcia (wrażenie spokoju umysłu) zostają zniszczone pozostałe samskary. Jogasutry zawierają również opis technik samjamy na konkretnych obiektach, które przynoszą określone, specjalne umiejętności (siddhi), jednakże Patańdźali ostrzega, że umiejętności te mogą być bardziej przeszkodą niż pomocą na ścieżce.”
Fragment pochodzi z książki „Psychologia jogi…”, której autorem jest Maciej Wielobób.

rozwój osobisty i osiąganie celów

Zamartwianie się to najgorszy sposób na życie

9 czerwca 2017

„Hejka. Wiecie, że chociaż od ostatniego posta upłynęło zaledwie kilkanaście godzin, to ja już się za Wami stęskniłam?

Na początek troszkę sprecyzuję temat, który zamierzam poruszyć w dzisiejszej notce. Długo zastanawiałam się nad tym, jak go ująć krótko i zwięźle. Jak zwykle warto zacząć od definicji. Do zamartwiania się najbardziej pasuje mi opis: „To przepełnione niepokojem oczekiwanie, że nastąpi coś okropnego, strasznego, z czym możemy sobie nie poradzić lub co zachwieje naszym poczuciem własnej wartości i obniży wiarę w siebie”. Od szkolnej psycholożki dowiedziałam się, że na zamartwianie się najbardziej podatne są osoby, które:

  • Mają na oczach takie specjalne filtry i widzą tylko ciemne strony życia, niemal całkowicie odrzucając biele i szarości. A kolorów to już nie dopuszczają w ogóle do głosu, a właściwie do oczu. Wygląda to mniej więcej tak: „To jest niewykonalne”, „Wszystko, za co się wezmę, to spaprzę”, „Nikt mnie nie lubi”, „Tylko mnie może się coś takiego przydarzyć” itd.
  •  Bronią się przed sprawdzeniem, czy ich obawy są uzasadnione, mówiąc: „Po co próbować, skoro i tak nic z tego nie wyjdzie”, „Nie ma sensu komuś zaufać/kogoś pokochać, bo i tak zawiedzie/ zdradzi”.
  • Katują się ciągłym myśleniem o swoich niedoskonałościach, powtarzając: „Jestem najgorszy”, „Mam odstające uszy, krzywe nogi, pryszcze na twarzy, garbaty nos itd.”, „Takiej ofiary losu nikt nie może polubić”.

Uważam, że takim „czarnym myśleniem” niszczymy swoją energię do działania. Powstrzymując się od próbowania, nie narażamy się wprawdzie na porażki, ale odbieramy sobie szansę na sukces, który dałby nam „pozytywnego kopa” do sięgania wyżej. Widać więc, że zamartwianie się na dłuższą metę przynosi same straty. Na dodatek jeszcze szkodzi urodzie, bo pojawiają się zmarszczki na czole, a twarz zaczyna przypominać spaniela (osoby w to wątpiące odsyłam na strony kynologiczne).

Nie załamujcie się jednak. Mam dla Was radę. Jeśli już naprawdę musicie się martwić, to wyznaczcie sobie na to maksymalnie 30 minut dziennie. Na więcej naprawdę szkoda czasu, bo w naszym wieku jest jeszcze tyle ciekawych rzeczy do zrobienia. Koniecznie róbcie to o określonej porze. Nigdy, przenigdy jednak na randce, przy jedzeniu
lub w łóżku. Dopuszczalne jest np. zamartwianie się podczas oglądania komedii.

Możecie też pobawić się w naukowca. W tym celu spisujcie swoje zmartwienia w specjalnie do tego celu założonym notesiku, zostawiając przy każdym wpisie trochę wolnego miejsca. To miejsce wykorzystacie później do odnotowania, czy mieliście rację (czytaj: czy Wasze zmartwienia rzeczywiście się sprawdziły). I tutaj wyjątkowo najkorzystniej dla Was będzie, gdy jednak tej racji mieć nie będziecie. Kto jest dobry z matmy, może pokusić się potem o procentowe wyliczenie tego, jak często nie miał racji. Życzę wysokich wyników.

Dla tych z Was, którzy mają jednak dosyć tej wyniszczającej „aktywności umysłowej”, proponuję następujące narzędzia walki:

  • Przeprogramowanie swojego myślenia na „bardziej kolorowe”, które mogłoby brzmieć np. tak: „Zawsze warto spróbować, bo nawet jak się nie uda, to czegoś się jednak nauczę”, „Nie ma ludzi doskonałych, więc ja też mogę odbiegać od ideału”.
  • Atakowanie „wroga” poczuciem humoru i częstym śmiechem. Przecież wiecie, że nie można jednocześnie śmiać się i martwić. Warto oglądać zabawne filmy, słuchać dowcipów, przebywać z pogodnymi ludźmi i trenować umiejętność żartowania z samego siebie. Co rano, stojąc przed lustrem, dobrze jest uśmiechnąć się do siebie. Nawet udawany śmiech działa, bo śmiejąc się, poruszamy mięśniami twarzy, które pobudzają znajdujące się w nich włókna nerwowe niosące do mózgu sygnał mówiący: „Jest mi wesoło”.
  • Robienie czegoś odprężającego. Może to być gimnastyka, bieganie, jazda na rowerze, pływanie, jazda na rolkach, tańczenie, śpiewanie, ugotowanie sobie (a nawet całej rodzinie) czegoś pysznego, rozmowa z przyjaciółmi, uwiecznianie na fotografiach piękna naszego świata, zabawa z kotem lub psem.

To tyle na dzisiaj. Teraz zrobię sobie „wieczór lenia”, bo pisać bardzo lubię, ale też uwielbiam… odpoczywać.

BTW. Super, że wciąż jesteście ze mną :-D.”
Fragment pochodzi z książki „Blogowy poradnik młodzieżowy” Barbary Stańczuk.