Przyjmuje się, że ok. 65% społeczeństwa to wzrokowcy, a 90% docierających do mózgu informacji to dane wizualne. Dlatego też pamiętamy to, co widzieliśmy, a niekoniecznie to, co zapisaliśmy. Gdy słyszymy słowo „niebieski”, na ekranie umysłu wyświetla nam się zwykle kolor, niebo lub morze, nie napis „NIEBIESKI”. Jest to najlepszy dowód na to, że myślimy przede wszystkim obrazami, nie słowami. Z tego właśnie względu bardzo często pamiętamy, że np. zapisaliśmy coś w lewym dolnym rogu kartki, podkreśliliśmy fragment różowym kolorem i użyliśmy niebieskiego długopisu. Pamiętamy aspekty wizualne formatu, w jakim dana informacja została nam przekazana.
Ważne! Umysł najczęściej odtwarza informacje w taki sposób, w jaki je przyswoił.To dlatego zapis linearny notatek jest tak nieefektywny w życiu codziennym — musimy odtworzyć całą nieatrakcyjną regułkę, aby dojść do interesującego nas punktu, który w żaden sposób nie jest kojarzony przez nasz mózg z realną sytuacją.
Mogło Wam się też zdarzyć, że ucząc się do sprawdzianu czy egzaminu, pamiętaliście okoliczności, w jakich próbowaliście przyswoić wiadomości z notatek (tzw. context dependent memory, czyli pamięć oparta na okolicznościach/kontekście). Sama bardzo chętnie w późniejszym okresie studiów wykorzystywałam tę cechę pamięci, np. ucząc się o literaturze brytyjskiej XX w., siedziałam na łóżku, a o autorach żyjących 100 lat wcześniej czytałam przy kuchennym stole. Odtwarzając informacje, np. tytuł utworu, przypominałam sobie miejsce, w którym się o nim uczyłam, i tym samym wiek, w którym został napisany.
PODSTAWOWE ZASADY ZAPAMIĘTYWANIA
Nim przejdę do meritum książki, warto wspomnieć o kilku innych zasadach, którymi rządzi się nasza pamięć, a które możemy wykorzystać na swoją korzyść. Bardzo często zasady te (nierzadko nazywane efektami czy regułami), jeśli tylko wypracujemy sobie system nauki i weźmiemy je pod uwagę, w znaczącym stopniu przyspieszą tempo przyswajania wiedzy. Oto one.
Prawo powtórek. Nie jest tajemnicą, że jeżeli chcemy coś zapamiętać na stałe, powinniśmy to co najmniej kilkakrotnie powtórzyć. Nikt nie oczekuje od dziecka, że od razu zacznie chodzić, od studenta pilotażu, że od razu usiądzie za sterami boeinga, a od sportowca, że po jednym skoku pobije rekord świata. Umiejętności wymagają powtórzeń. Podstawowe pytanie brzmi oczywiście ilu. Nikogo jednak nie zdziwi, że nie jesteśmy w stanie podać konkretnej liczby. Mogę jednak podpowiedzieć: im bardziej świadomie i aktywnie będziemy się uczyć i powtarzać (żadne beznamiętne klepanie przy zerkaniu na telewizor nie wchodzi w grę), tym szybciej dana informacja trafi do pamięci długoterminowej.
Prawo wyjątkowości/unikatowości. Zapamiętujemy to, co jest unikatowe, i to, co się w jakiś sposób wyróżnia i odstaje od normy. Dlatego też im bardziej szalone, kolorowe i nieschematyczne notatki będziemy rysować/zapisywać, tym łatwiej będzie nam je później odtworzyć. To ekscentrycznych wykładowców pamiętamy najlepiej. To sklepy, które się wyróżniają, zapadają nam najbardziej w pamięć. Z każdą inną informacją jest tak samo. Chcesz coś zapamiętać na stałe? Spraw, aby było inne.
Efekt początku i końca. Najlepiej zapamiętujemy fakty, z którymi zapoznajemy się na początku i na końcu sesji naukowej. Warto to mieć na uwadze, planując zgłębianie tajników języka obcego. Z tego właśnie względu powinniśmy robić częste krótkie przerwy i uczyć się nie dłużej niż 45 minut. Taki zabieg da nam wiele „początków” i „końców”, a umysł szybciej przyswoi wiadomości.
Prawo skojarzeń/asocjacji. Zapamiętujemy to, co żywe, barwne, ruchome, szalone, twórzmy więc zwariowane skojarzenia. Im mocniejsza więź między dwiema informacjami (wszak nauka to łączenie tego, czego nie wiemy, z tym, co już wiemy), tym na dłużej ona z nami zostanie.” Fragment pochodzi z książki „Nauka czasów w języku…” Anny Szpyt.
„Zaczyna, grając na tyle powoli, aby uzyskać pożądane efekty: chce, aby kluczowe nuty melodii rozbrzmiewały, podczas gdy on wypełnia przestrzeń między nimi, grając tam i z powrotem wzdłuż gryfu. Następnie zwiększa prędkość — minimalnie powyżej swoich aktualnych możliwości.
Powtarza to raz za razem. Jest to fizyczne i mentalne ćwiczenie (…). Nazwał swoją pracę nad tą piosenką swoim »technicznym skupieniem« chwili. W typowy dzień, jeśli nie przygotowuje się do show, ćwiczy z tą samą intensywnością, zawsze minimalnie szybciej niż na to pozwala jego strefa komfortu (…). — CAL NEWPORT, SO GOOD THEY CAN’T IGNORE YOU
Zdarza się, że opanowanie nowej umiejętności przychodzi nam w sposób naturalny, bez większego widocznego wysiłku. Czasem wydaje nam się, że dzieci uczą się w taki właśnie sposób — bezwiednie chłoną wiedzę jak gąbki. Często wyobrażamy sobie, że tak właśnie rodzą się geniusze. Zanurzają się w swoim świecie, czas przepływa im między palcami, a poziom geniuszu wzrasta.
Powyższe stwierdzenia są tylko po części prawdą. Czas rzeczywiście zwykle płynie w ich odczuciu szybciej, a wykonywana czynność pochłania ich bez reszty. Gdyby jednak zbadać aktywność ich mózgu podczas takich właśnie czynności, odkrylibyśmy, że pracuje on na pełnych obrotach. Skupiony wysiłek mentalny prowadzi często do tzw. stanu przepływu (flow), czyli optymalnego stanu świadomości. Jest to stan pełnej koncentracji, w którym skupiamy się wyłącznie na konkretnej czynności i wszystko inne przestaje dla nas istnieć. To dzięki temu stanowi osiągamy niesamowitą efektywność i potrafimy ukończyć w krótkim czasie skomplikowany projekt, który normalnie zająłby go nam kilkakrotnie więcej.
Pytanie brzmi, czy można ten stan wywołać na życzenie. Według niektórych statystyk potrzebujemy ok. 20 minut, aby całkowicie skupić się na temacie, wiem jednak z doświadczenia, że czas ten można skrócić dzięki własnym rytuałom/rutynom.
Przyzwyczajamy wtedy swój mózg do konkretnego schematu — tak jak szczury laboratoryjne, znając sekwencje sztuczek, przechodzą między nimi płynnie, tak i umysł przyzwyczajony do konkretnych elementów będzie miał tendencję do konkretnej reakcji w określonych okolicznościach.
Dla niektórych sygnałem do skupienia może być dane środowisko, np. miejsce przy biurku. Dla mnie, jako że mam bardzo zróżnicowany harmonogram, sygnałem stało się ustawienie aplikacji komórkowej (Productivity Challenge). Dzięki temu, po kilkunastu – kilkudziesięciu odtworzeniach tych samych okoliczności (dzwonka w aplikacji), nauczyłam się niemal automatycznie koncentrować na wykonywanym zadaniu po jednym kliknięciu i zobaczeniu zegara. Wiem, że aplikacja sama da mi znać, kiedy upłynie ustawiony przeze mnie czas, nie muszę więc się martwić, że na coś się spóźnię. Nadaje ona ramy mojej pracy i, przy założeniu, że uprzedziłam domowników o swojej niedyspozycyjności, jest to nieprzerwany czas dla mnie i konkretnego zadania.
Co może być TWOIM sygnałem do pracy, który ukierunkuje umysł na skupienie? Miejsce? Pora dnia? Posiłek? Kawa?”
„Jak myślisz, ile osób ma potencjał, aby zmienić swoje myślenie i dzięki temu otrzymać to, czego tak bardzo pragną?
Myślę, że większość.
A ilu ludzi wie, jak to zrobić?
Niewielu.
Więc dlaczego jest tak, że pomimo otrzymanych instrukcji, dostępnych materiałów naukowych i rozwojowych wiele osób nie robi nic w tym kierunku?
No cóż… Nie przekonasz do czegoś kogoś, jeśli ten ktoś tego nie chce, i też nie nauczysz kogoś czegoś, jeśli ten ktoś nie jest na to gotowy. Często bywa też tak, że próbujemy przekonywać siebie do czegoś na siłę, kierując się różnymi powodami. To z kolei rodzi wątpliwości i niepewność. Powstaje swego rodzaju wewnętrzne zaprzeczenie. Nie uwierzysz w coś, czego nie jesteś pewien, i nie przekonasz do tego innych osób, bo Twoja niepewność zostanie odkryta — zdemaskowana przez innych.
Twój umysł jest w stanie zaakceptować wszystko, nawet jeśli na chwilę obecną nie jest to prawda. Musisz jednak uwierzyć w to, a przede wszystkim POCZUĆ to głęboko w sobie.
No dobrze, w takim razie jak stworzyć umysł, który sprawi, że podczas kontaktu z drugim człowiekiem on wręcz poczuje moją pewność siebie?
Hm… Zastanów się. Większość ludzi uważa, że nie ma czasu na przemyślenia, ale tak naprawdę brakuje im wiary w swoje możliwości. Dlatego tak ważne jest, aby każdy z nas napisał swój własny scenariusz życia. Wizja siebie robiącego to, co się kocha, o czym się zawsze marzyło, to wizja CZŁOWIEKA SZCZĘŚLIWEGO I SPEŁNIONEGO. Tylko w obliczu takich postanowień i działań człowiek znajdzie się tam, gdzie tego pragnie. Bez żadnej czarodziejskiej różdżki, bez żadnych upiększeń i przepisów na szybkie zyski.
Ludzie wierzą, że skopiowanie kogoś lub czegoś, co sprawdziło się u innych, zadziała także u nich. Niestety, nigdy nie ma takiej gwarancji. Należy wystrzegać się popularnych pułapek w stylu: supertechnika, błyskawiczne zyski bez żadnego wysiłku i pracy. Gotowe scenariusze owszem, sprawdzają się, ale tylko w teatrze wśród aktorów, ale nie na scenie życiowej.
Potrzebujesz zmian?
Zdobądź ZA DARMO książkę „Zmień swoje myśli, by zmienić siebie”.
Co więc mogę zrobić? Jakie konkretne działania podjąć? Możesz zoptymalizować działanie swojego umysłu i ukierunkować go w ten sposób, aby celowo był inny niż jest teraz.
Większość ludzi nie zmieni się, nie podejmie żadnych działań, nie rozwinie się pomimo wszelkich deklaracji. Będą nadal tkwić w pracy, której tak nie lubią, na którą narzekają. Jeśli spotkasz ich za pięć czy dziesięć lat, jest duże prawdopodobieństwo, że będą robili to, co do tej pory.
Mam znajomego, który od ponad dziesięciu lat pracuje w tej samej branży. Za każdym razem, gdy się widzimy, mówi to samo: „Mam już dosyć tej pracy, muszę zająć się czymś innym”. Takie deklaracje słyszę od dobrych pięciu lat i czy coś się zmieniło? Odpowiedź już chyba znasz.
Są też osoby, które owszem, starają się, poznają różne techniki, metody, ale szybko to porzucają na rzecz czegoś nowego, jawiącego się jako coś magicznego. Zapisują się na liczne kursy, szkolenia, uczą się, czytają wiele książek. I co? I nic, bo tak naprawdę nie czują tego, co robią, przekazując w ten sposób błędny i „mglisty” komunikat do swojej podświadomości.
Co jest tego powodem?
Oczekiwania i wymagania. Wyżej opisane osoby usilnie tłumią w sobie to, co zostało „zakopane” w kanałach podświadomości. Na zewnątrz poszukują magicznej różdżki, którą sobie wymyślili i która da im gotowy, niewiarygodny scenariusz. Wynika to często z wybrania drogi na skróty. Osoba, która wierzy w siebie, w swoje możliwości i czuje to całym swoim sercem, weźmie tę „magiczną różdżkę” i wyczaruje nią to, co wypływa z jej wnętrza. Wówczas często jesteśmy skłonni stwierdzić, że w naszym życiu dzieją się cuda. Natomiast osoba uzależniająca swoje życie i tok myślenia od innych nie podejmie takich działań. Nie da sobie szansy, bo zewnętrzne oczekiwania i wymagania są dla niej zbyt silne, przytłaczające i zniewalające.
Kolejny powód to brak zrozumienia. Ci ludzie tak naprawdę nie chcą zrozumieć, dlaczego coś jest takie, a nie inne. Nie chcą widzieć ani słyszeć, że to nie inni stwarzają problem, że to nie świat należy zmienić, a zmiana powinna zacząć się właśnie od nich. Pragną otrzymać szybkie rozwiązanie, najlepiej niewymagające pracy ani nad samym sobą, ani wokół siebie. Są to oczekiwania i pragnienia typu: piękny dom, drogi samochód, dobrze płatna posada, cudowny partner/partnerka, nienaganna sylwetka oraz zdrowie niewzbudzające żadnych zastrzeżeń. Co jest tego powodem? Obrany kierunek jest niewłaściwy, bo pragnienie jest niekompatybilne z przekonaniem, które na dobre zakotwiczyło się w umyśle. Takie myślenie i działanie jest nie tylko męczące, ale i destrukcyjne.
Brak wiary w siebie i brak wsparcia — te dwa czynniki najczęściej powstrzymują przed realizacją siebie, przed kierowaniem się w życiu pasją i marzeniami, a nie zewnętrznymi oczekiwaniami i wymaganiami. Otaczanie się osobami, a nawet chociaż jedną osobą, która nas rozumie, wspiera, dodaje otuchy i wierzy w nas, to bardzo istotny aspekt. Jeśli nie mamy kogoś takiego i nie jesteśmy na tyle silni, aby samemu przejść przez pojawiające się trudności i niesprzyjające otoczenie, może to skutecznie nas spowolnić lub nawet zniechęcić przed realizacją swoich marzeń, podkopując naszą pewność siebie.
Jak więc wybrać zamierzoną rzeczywistość?
Bardzo wiele zależy od tego, CO UZNAJESZ ZA SWOJĄ RZECZYWISTOŚĆ — bycie OTWARTYM czy ZAMKNIĘTYM?
Zastanów się:
Czy postrzegasz życie jako ciąg niepowodzeń, popadając w CIEMNOŚĆ, która od czasu do czasu jest przeplatana przebłyskami światła?
Czy też życie jest dla Ciebie ŚWIATŁOŚCIĄ, w której czasami zdarzają się i pojawiają ciemności zakłócające panującą jasność?
Wiesz już, że…
…OTWARTOŚĆ poszerza elastyczność i kreatywność, które pozwalają i pomagają radzić sobie w chwilach, kiedy zapanują w naszym życiu ciemność i poczucie dysharmonii. Wiedz też, że…
…SZCZĘŚCIE WYNIKA GŁÓWNIE Z CZASU, JAKI POŚWIĘCASZ NA POZYTYWNE MYŚLENIE. To z kolei wywiera niezmiernie korzystny wpływ na fizjologię całego ciała oraz na każdy aspekt w Twoim życiu.
IM WIĘKSZA JEST TWOJA WIARA, TYM WIĘKSZE SĄ EFEKTY we wszystkim, na czym skupisz swoją uwagę i swoje myśli. SZCZERA WIARA UAKTYWNIA w sposób swobodny LECZNICZE DZIAŁANIE MYŚLI. Jest to możliwe tylko wówczas, jeśli nie jest podyktowane przymusem.
Pamiętaj:
To, kim jesteś, czym się zajmujesz i co robisz, nie czyni Ciebie SZCZĘŚLIWYM lub NIESZCZĘŚLIWYM. Ważne jest to, CO O TYM WSZYSTKIM MYŚLISZ.”
Fragment pochodzi z książki „Bliskie rozmowy” Aleksandry Jagodzińskiej.
„— Jak już nas wpuszczą, to musimy spisać umowę, rozumiesz? Będą mieć tańsze połączenia, ale zawsze pytają, czy będą im przychodzić dwa rachunki za abonament i połączenia. Osobno czy razem. To często zniechęca, chcą mieć jeden, jak w tepsie…
— I co mówisz?
— Że tak, że za abonament będzie przychodził jeden rachunek.
— No a za połączenia drugi…
— Tak, ale czy ja kłamię, kiedy mówię, że za abonament będzie przychodził jeden? Ważne, że słyszą tylko „jeden”.
Taką rozmowę odbyłem z dziewczyną, która za chwilę miała zostać Kierownikiem w firmie sprzedającej usługi telefoniczne Tele2. Była to typowa praca domokrążców, a ja byłem na etapie szukania pierwszej pracy w dużym mieście. Wytrwałem w niej jeden dzień, ale jak podczas wszystkich takich okazji w życiu, czegoś się nauczyłem. Bo czy ta dziewczyna kłamała? Może tylko nie mówiła całej prawdy? A może to jest to samo? Może po prostu źle zrozumiała słowa Ziga Ziglara: „Czego nie powiesz, tego nie ma w sprzedaży”?
Dzisiaj patrzę na to z innej perspektywy i wiem, że po prostu nie umiała sobie radzić z zastrzeżeniami Klientów i nie chcąc z nimi wchodzić w konflikt (co, jak wiecie, jest akurat dobre), po prostu wymyśliła obejście, które myliło Klientów. Udało się nam tego dnia podpisać kilka umów. Ciekaw jestem, choć chyba wiem, co Klienci zrobili po otrzymaniu pierwszych rozdzielonych rachunków… Paradoksalnie dziewczyna zabijała sobie kolejną sprzedaż wraz z każdą nową umową. Ani nie mogła wrócić już do tych Klientów, ani liczyć na rekomendacje, ani na przedłużenie umów. Hm, czy Tele2 jest dzisiaj u nas na rynku? Jeśli działali tak (a pracowałem również w infolinii, gdzie sprzedawało się „darmowe soboty” Tele2, więc jestem przekonany, że tak postępowali zawsze i wszędzie), aby naciągnąć jak najwięcej ludzi, to nie należy się dziwić, że zniknęli. Nawet drobne oszczędności na połączeniach nie mogły zrekompensować takiego podejścia do Klientów. Wspomniałem już o infolinii… Proces wyglądał tak, że przez telefon Klienci godzili się na to, że będą mieć sekundowe rozliczanie rozmów i darmowe połączenia na telefony stacjonarne w soboty. Sęk w tym, że „koordynator” całej akcji już na wstępie nas ostrzegał: „Nigdy nie zgadzajcie się w swoich telefonach na rozliczanie sekundowe! Nie opłaca się, bo na wstępie połączenia nalicza się dodatkową opłatę…”. Chciałoby wam się sprzedawać?”. Kiedy muszę się uśmiechać i mówić, że mam niewiarygodny prezent, który okazuje się bublem, to po prostu wychodzę. I któregoś razu wyszedłem z sali, gdzie głosy wszystkich konsultantów łączyły się w jeden szum, jakby latał rój pszczół, po czym już nie wróciłem.
Wiecie, czasami chodzi też o drobnostki. Kiedy sprzedawałem pistolety na gaz pieprzowy, mój szanowny Kierownik bardzo pilnował, aby do każdego sprzętu dosprzedać jak najwięcej gadżetów typu kabura, dodatkowe pojemniki na gaz itd. Mieliśmy też każdemu Klientowi przypominać o konserwacji i czyszczeniu sprzętu, dlatego proponowaliśmy płyn do uszczelki, aby przed włożeniem pojemnika z gazem nakrapiać uszczelkę, dzięki czemu miała dłużej mu służyć. Później dowiedziałem się, że ten płyn (wart 1/4 pistoletu) nie był w ogóle potrzebny i równie dobrze można by uszczelkę nakrapiać wodą święconą. Odmówiłem zatem dosprzedawania tejże substancji.
— Tomek, co ci zależy? — zapytał mnie Kierownik.
— Nie chcę naciągać ludzi na coś, co wiem, że jest niepotrzebne.
— Okej, dla ciebie niech ten olej działa. Słyszysz? Bez tego zepsuje im się pistolet.
Niby drobnostka, ale już mi się odechciało. Bo jak jeszcze naciągaliśmy ludzi? Przestałem mieć wątpliwości, gdy kiedyś widziałem Kierownika w akcji, jak sprzedał pewnej kobiecie latarkę, którą można wykorzystywać podczas akcji policyjnych.
— To ma być prezent dla mojej siostry, wie pan? Mieszka na odludziu, ciemno tam, nie ma latarni.
— Mojemu bratu dałem taką latarkę jako prezent ślubny. Też mieszka na uboczu, wyprowadza psy czasem po ciemku, mówi, że świetnie mu się sprawdziła. Klientka kupiła latarkę, a gdy wyszła, zagadnąłem Kierownika.
— Nie wiedziałem, że masz brata.
— Bo nie mam.
— A prezent ślubny?
— Przecież to wymyśliłem, żeby wzięła. A co mnie kosztowała ta historyjka z bratem? Nic.
— Ale po co kłamać?
— To nie wiesz, że mordercy i Sprzedawcy trafią razem do piekła?
Znowu: niby nic wielkiego, drobne kłamstwa, krzywda przecież Klientce się nie stała. Pytanie: czy chcę się w tym zapętlać i żyć w takiej ułudzie? Również podczas szkoleń mogę zmyślać historie, wielu mówców tak robi. A potem ktoś ich przyłapuje, że mówią to samo na którejś konferencji albo piszą o tym samym, ale za każdym razem coś jest inaczej i w końcu widać, że to ściema i wcale taka sytuacja nie miała miejsca. Często tak robią psychologowie, którzy idąc za modą, chcą uczyć mechanizmów sprzedażowych. Tylko jeśli nie „siedziałeś” w sprzedaży, to historie o takich transakcjach są sztuczne i rasowi Sprzedawcy ich nie kupują. Tak jest też coraz częściej z Klientami. Wyczują fałsz i wtedy już nic nie uratuje sytuacji. Zwłaszcza że Klienci mają dzisiaj łatwy dostęp nie tylko do informacji związanych z naszymi produktami, ale coraz częściej słyszą, czytają i dowiadują się ciekawych rzeczy z zakresu technik sprzedażowych. Dlatego zwróćmy uwagę na jeszcze jednego zabójcę.
Trik
A co, jeśli nie chodzi o drobnostki? Co, jeśli Doradca Inwestycyjny bez mrugnięcia okiem mówi o braku ryzyka utraty pieniędzy, a po kilku miesiącach nie mamy czego wypłacić z oszczędności naszego życia? Tak jak pracownicy Tele2 nie końca mówili prawdę z liczbą rachunków, tak przez wiele lat pracownicy finansów dosprzedawali programy inwestycyjne do lokat w nie do końca uczciwy sposób. Dzięki temu kilkumiesięczna lokata miała wyższy procent, Doradca Finansowy skupiał na niej uwagę Klientów, a program, oparty na nieprzewidywalnych funduszach inwestycyjnych, obarczony wieloma opłatami, schodził na drugi plan. Podobnie przebiegały spotkania na temat lokat strukturyzowanych, które chroniły tylko od 30 do 80% kapitału. Takie słowa jak „gwarancja”, „bezpieczeństwo”, „pewny zysk” nie tyczyły się całego produktu, ale Klienci nie wiedzieli o tym do końca i słyszeli z ust doradców to, co chcieli usłyszeć. Prowizja za takie produkty była niebotyczna: „najlepsi” zarabiali powyżej 20 tys. zł miesięcznie.
Kiedyś wziąłem udział w, wydawało się, prestiżowej akcji sprzedażowej, do której byli nominowani najbardziej skuteczni Doradcy Finansowi. Dzięki tej akcji mieli wyłączność na spotkania z Klientami, którzy mieli lokaty (po tym, co napisałem wyżej, już wiecie, czemu ta akcja służyła). Pamiętam, jak na jednym ze spotkań integracyjnych, na które przybyli wszyscy Doradcy biorący udział w tej akcji, ktoś wypalił na całą salę: „Poziom kłamstwa właśnie wzrósł w tej sali pod sufit!”. Większość się zaśmiała, mnie się odechciało wszystkiego. Od tamtego spotkania w ciągu kilku miesięcy zmieniłem najpierw stanowisko, potem pracę. Wielu jednak ciągnęło to tak długo, jak się dało, aż do pierwszych procesów sądowych…”
„Hejka. Mimo najlepszych chęci niestety od poniedziałku nic nie skrobnęłam. Zbliża się wystawianie ocen, więc gonią mnie kartkówki, sprawdziany, projekty, klasówki i różne inne formy weryfikowania naszej wiedzy, a ja nie mogę od nich uciec. No, może i mogłabym, tylko chyba nie czułabym się potem z tym zbyt dobrze. Całe szczęście, że wakacje tuż-tuż.
Poza tym zgłębialiśmy z Michałem temat uzależnień, bo tydzień temu dostaliśmy kilka pytań z tego zakresu. Na szczęście nie były one z kategorii tych bardzo ciężkich, takich jak narkotyki czy też zbierające smutne żniwo różne dopalacze. Bo te już wymagają kompetencji i doświadczenia fachowców.
Lap podjął się odpowiedzi na pytanie: „Co zrobić, żeby rodzice nie ograniczali mi dojścia do kompa?”. Chyba temat mu bliski.
Zaczął tak…
***
Najprościej można powiedzieć: nie dawaj im powodu do tego, żeby to robili. U mnie w domu panuje zasada: „Najpierw obowiązki, potem przyjemności”. Próbowaliśmy z bratem różnych sztuczek, niestety moi rodzice okazali się na nie odporni. Gdy kiedyś ewidentnie przegięliśmy z kompami, zrobili nam „rodzinny tydzień”. Sporą część popołudnia spędzaliśmy wtedy z nimi i poznawaliśmy (jak to ujęła mama) świat wartości. Temat wydawał się supernudny, ale niektóre zabawy były całkiem spoko.
Kolejna rada: nie pokazuj rodzicom, że się wkurzasz, jak ci każą wstać od kompa. Gdy widzą twoje nerwowe ruchy, słyszą burczenie i ruszanie się z miejsca po siódmym „zaraz”, wyskakują z „uzależnieniem” i z tekstami typu: „Ta maszyna już tobą naprawdę rządzi”. Jak kiedyś próbowałem grać po kryjomu i ojciec to odkrył, musiałem przez miesiąc oddawać kompa „do depozytu” na noc.
Następna sprawa to szkoła. Nie każdy musi być naukowcem, ale kiedy rodzice widzą, że laczki się mnożą, a ty niewiele sobie z tego robisz, to dajesz im kolejny argument, żeby zwalić winę na niewinnego kompa. Więc pilnujcie się, ludziska, i nie dawajcie swoim starym pretekstu do cięć. W końcu miło jest wieczorami mieć jakiś kontakt na fejsie.
***
Kolejne pytanie było nieco zbliżone do poruszanej już tematyki i wyglądało trochę jak tłumaczenie się. Brzmiało ono tak: „Jak przekonać rodziców, że nie muszę wychodzić z domu? Wystarczy, że jestem codziennie w szkole. Osobiście wolę spędzać czas przy kompie. A jak chcę więcej pogadać, to przecież jest FB”. Odpowiedzi na nie udzielił brat Michała — Mateusz.
Rozpoczął całkiem poważnie…
***
Mądre książki mówią, że jesteśmy istotami społecznymi. To znaczy, że aby nauczyć się życia, musimy kontaktować się z innymi ludźmi. To dotyczy też ciebie. Przykro mi, ale nie dostarczę ci argumentów do walki z rodzicami w tej sprawie. Może warto, żebyś zastanowił się, dlaczego tak niechętnie opuszczasz swój pokój. Może, jak mówią moi rodzice, jakaś bezduszna maszyna (komputer, tablet, iPod, smartfon i co tam jeszcze kolejne zdobycze techniki nam w najbliższym czasie przyniosą) zaczęła tobą rządzić? Spróbuj uczciwie policzyć, ile czasu spędzasz codziennie „przy ekranach”. Jak wyjdzie powyżej dwóch godzin, niech ci się zapali lampka alarmowa.
By the way, jeśli np.:
mówisz rodzicom, że nie musisz spotykać się z kumplami, bo masz ich w szkole lub na Facebooku;
nie idziesz do kina, bo oglądasz filmy w sieci;
sport i wszelkie formy ruchu przestały cię niemal całkowicie interesować, a twoje mięśnie, chociaż nie chcesz tego widzieć, są już niemal w zaniku;
ciekawy koncert też nie jest dla ciebie, bo wolisz słuchać muzyki z YouTube’a;
wrzeszczysz lub mówisz po raz n-ty „zaaaraz”, jak ci każą odkleić się od kompa;
wykręcasz się od wszelkich rodzinnych spotkań, nawet tych z ukochanymi dziadkami;
na podejmowane przez rodziców próby rozmów reagujesz przewracaniem oczami, wzdychaniem, burczeniem lub, co gorsza, trzaskaniem drzwiami;
grasz po kryjomu w nocy, a w dzień jesteś ciągle niewyspany i nieprzytomny;
uważasz, że jeść możesz przy kompie, bo nie tracisz cennego czasu;
nie możesz dłużej skupić się na czymś innym niż granie;
w szkole ostatnio mnożą ci się laczki, a ty się nimi nie przejmujesz;
i odkryjesz, że większość z tego, co powiedziałem, dotyczy ciebie, to znaczy, że pora brać się za siebie.
Ja ci dobrze życzę. Pamiętaj jednak, że fejs nie nauczy cię tego, jak się dogadywać z kumplami. Nie poczujesz, jak to jest wygrać lub przegrać w realu. Kontakty „na żywo” uczą współpracy, pomagają w opanowywaniu sztuki kompromisu oraz rozwijają tak potrzebną w dzisiejszych czasach inteligencję emocjonalną.
Jesteśmy w wieku, w którym dużą rolę odgrywa poszukiwanie. Poznając nowych ludzi, mamy możliwość przyglądania się im, analizowania ich zachowań oraz lepszego zrozumienia ich, a przy okazji także siebie (każdy robi coś po coś i dobrze jest wiedzieć dlaczego). Im lepiej będziesz to rozumiał, tym mniej lęków będzie tobą targało. Kumple dają ci tak potrzebne w naszym wieku wsparcie i poczucie bezpieczeństwa. W grupie starasz się też być kimś ważnym, zależy ci na tym, żeby zdobyć uznanie. Wymaga to prawdziwej pracy, a nie kreowania swojego wymarzonego, ale dalekiego od rzeczywistości obrazu, który możesz łatwo stworzyć w wersji wirtualnej. Prawdziwe życie uczy cię obserwacji, analizowania i wyciągania wniosków oraz popycha do pracy nad sobą.
Ponieważ zdarzają się kumple, którzy dbają głównie o swoje interesy, masz możliwość oswojenia się także z tymi niezbyt miłymi częściami relacji międzyludzkich, takimi jak: rywalizacja bez zasad fair play, niesprawiedliwość, zawiść, zazdrość, zdrada, nielojalność itd. Lajki i hejty nie dadzą ci informacji, co ewentualnie mógłbyś w sobie zmienić. One często w ogóle są niewiele warte, bo zależą od humoru, a niekiedy też charakteru osoby, która je wystawia.
***
Na zakończenie spotkania przedstawiłam moje wskazówki dotyczące tego, jak rzucić palenie, bo takie było ostatnie pytanie. Sama jakoś dotąd uchroniłam się przed tym nałogiem. Więc trochę popytałam „praktykujących” tę używkę znajomych, rodziców, psychologa szkolnego, no i oczywiście wujka Google’a.
Postawiłam na profilaktykę…
***
Na początek chciałabym zaapelować do tych, którzy jeszcze nie palą. Aby nie mieć takich problemów jak autor pytania, które usłyszeliśmy, najlepiej powstrzymać się od eksperymentowania z papierosami. Papierosy, cygara, cygaretki i tego typu produkty zawierają nikotynę, która ma działanie silnie uzależniające. Niestety, w nałóg wpaść jest bardzo łatwo, ale wyjść z niego już nie jest tak prosto. Często początki są niewinne — „papieros do towarzystwa”, dla szpanu, na imprezie. Z czasem częstotliwość palenia i liczba wypalanych papierosów zwiększają się. A ponieważ powodują one nie tylko uzależnienie fizyczne, ale też psychiczne, niezmiernie trudno jest rozstać się z tą używką.
Nie będę was straszyć ani uprzedzać o ewentualnych zagrożeniach płynących z nałogu. Każdy, kto chce cokolwiek o tym wiedzieć, jest wystarczająco kumaty, żeby znaleźć coś na ten temat w Internecie. Ja mogę tylko dodać od siebie, że papierosy powodują gorszą kondycję fizyczną, przez co nie tylko wpływają na zdrowie, ale też na wyniki w sporcie. Koleżanki natomiast może zainteresować fakt, że dym papierosowy przyspiesza powstawanie zmarszczek i sprawia, że cera staje się szara i pomimo młodego wieku wygląda na zmęczoną. A jak traficie na partnera wolnego od nałogu, na pewno będzie mu przeszkadzał wasz nieświeży oddech.
Po tym wstępie przejdę już do rzeczy, czyli do tego, jak rzucić palenie. Na początek warto przyjrzeć się, gdzie, kiedy i w jakich okolicznościach palimy. Niektórzy robią to na szkolnych przerwach i jak stado baranów (przepraszam barany) biegną za elitą lub grupką silnie uzależnionych. Inni palą wyłącznie na imprezach. Jeszcze inni robią to, gdy ich coś wkurzy, np. po awanturze z dziewczyną, chłopakiem, rodzicami. Bywa, że w takich sytuacjach sięga się po szluga bez zastanowienia. A przecież gimnazjalista (nie gimbus) jest istotą rozumną. Musi zachować czujność w sytuacjach, w których zwykle czuje potrzebę zapalenia. Dobrze jest wcześniej przygotować sobie plan działania pt. „Co mogę zrobić zamiast sięgania po papierosa” i gdy przyjdzie taki czas, po prostu… to zrobić.
Gdyby przypadkiem dopadło cię przeziębienie (wcale ci tego nie życzę), to spróbuj to wykorzystać w ramach „przekuwania złego na dobre”. Podobno w czasie choroby papierosy smakują mniej lub nawet wcale. Jeśli zalegasz w łóżku w domu i masz „opiekę” rodziców, to nawet jakbyś chciał, wyjście na dymka może być niemożliwe lub znacznie utrudnione. Wiele osób uwolniło się od nałogu, kontynuując niepalenie wymuszone przez czas choroby.
Jeśli jednak jesteś zdrów jak rybka (na razie, bo w przyszłości fajki mogą to zmienić), musisz opracować inny plan działania. Pomocne może być opowiedzenie o planach rozstania się z papierosami znajomym, których możesz zaskoczyć swoją decyzją. Przy okazji zorientujesz się, czy w ciebie wierzą i są gotowi do wsparcia. Wyznacz datę rzucenia i zaznacz ją w kalendarzu lub ustaw przypominacz w telefonie. Zaopatrz się w potrzebne akcesoria pomocnicze: gumy do żucia, marchewki do chrupania, orzeszki, pestki słonecznika lub dyni do przegryzania i co jeszcze twoja radosna fantazja podpowie.
Jeśli się nie uda za pierwszym razem, pamiętaj, że nie od razu Kraków zbudowano. Daj sobie kolejną szansę. Gdy nie wytrzymujesz dnia bez fajki, próbuj ograniczeń — każdego dnia mniej, aż zejdziesz do zera. Wtedy będziesz gość.
Początki niemal nigdy nie są łatwe. W razie zaawansowanego uzależnienia dobrze mieć przy sobie plastry lub gumy nikotynowe. To takie „protezy”, które pozwolą podeprzeć się w chwilach krytycznych. Gdyby jednak używanie ich się przedłużało, zastanów się, czy rzeczywiście jesteś „niepełnosprawny” i potrzebujesz sztucznego wspomagania, żeby wytrwać w wolności od nałogu.
Staraj się, aby twój dzień był wypełniony (sport, spacery, spotkania z niepalącymi, zajęcia dodatkowe, pomoc w domowych obowiązkach, nauka, pasje). Niestety, zdarza się, że z nadmiaru wolnego czasu i z nudów możesz znów wrócić do palenia. Gdyby te argumenty jeszcze cię nie przekonały, trzymam w rękawie ostatniego asa. Jest nim… KASA. Łatwo obliczyć, jakie straty (oprócz zdrowia) ponosi zaawansowany palacz. Pali on średnio paczkę papierosów dziennie. Załóżmy, że sięga po te z „dolnej półki”, płacąc w zaokrąglaniu 10 złotych za paczkę. Mnożymy te 10 złotych przez 365 dni i wychodzi nam… 3650 złotych. Z doświadczenia jednak wiem, że naprawdę niewiele osób ceni siebie tak nisko. Moi koledzy i koleżanki zazwyczaj wydają po 15 złotych za paczkę. Po ponownym przemnożeniu daje nam to 5475 (słownie: pięć tysięcy czterysta siedemdziesiąt pięćdziesiąt złotych rocznie!!!). Za taką kasę można co roku zwiedzić kawał świata, zakupić ekstra ciuchy lub zafundować sobie wysokiej klasy sprzęt sportowy. Tylko looser by tego nie wykorzystał. Więc pomyśl jeszcze raz, czy warto tyle kasy puszczać z dymem?
Teraz modne są różne grupy wsparcia. Może założysz taką wśród znanych ci palaczy? Stara prawda mówi, że w grupie zawsze raźniej. To nie żaden kit. Trzymam kciuki i wierzę, że ci się uda.
***
Potem dodaliśmy, że nie chcemy przedłużać dzisiejszego spotkania, bo czas przed wystawianiem ocen jest cenny dla ambitnych gimnazjalistów.
Na koniec Lap przebiegł się jeszcze po sali ze znaną tulipanową torebką, zbierając pytania na następne spotkanie. Widać, że ludzie mają głowy zajęte czym innym, bo sprawy związane z dorastaniem zeszły na nieco dalszy plan. Pytań nie było zbyt wiele. Nam też będzie łatwiej, bo ostatnio doby są dla nas zbyt krótkie.
Do domu wracaliśmy bardzo wydłużoną trasą. Chyba potrzebne nam to było do odreagowania napięcia, które nadal nam towarzyszy podczas cotygodniowych spotkań.
Do zobaczenia. Nie wiem kiedy, bo ostatnio trudno mi coś ściśle zaplanować. Najczęściej planują za mnie… klasówki, sprawdziany, projekty i tym podobne formy testowania mojej szerokiej wiedzy i umiejętności ;-).”
„Idzie ojciec z kilkuletnim synkiem po chodniku i ojcu nagle noga wpada w dziurę.
— Jasna dupa! — Tato, co powiedziałeś? — Mmm… Powiedziałem „jasna frupa”, synku. — A co to jest jasna frupa? — Takie zwierzątko, co mieszka pod ziemią. — A jak frupa ma dzieci, to jak się nazywają? — Frupinki. — A jak frupinki mają dzieci, to jak się nazywają? — Frupiniuśki. — A jak… — Dupa! Powiedziałem „jasna dupa”!
Ten wysmakowany dowcip nasunął mi się, kiedy pomyślałem o braku konsekwencji i rezygnacji nie tylko Sprzedawców, ale ogólnie osób dorosłych. Dzieci tego nie mają. One potrafią bardzo konsekwentnie do czegoś dążyć. Oczywiście po drodze się denerwują, płaczą, krzyczą, proszą o pomoc, ale się nie poddają. Nie podoba mi się powiedzenie: „Rób to, co dziecko, które uczy się chodzić. Jak upadnie, to wstaje, otrzepuje się i idzie dalej”. Nieprawda! Dziecko często się rozpłacze, zawoła mamę, tatę, nie raz będzie chciało przez chwilę być na rękach albo będzie potrzebowało wsparcia i pocałowania bolącego kolanka. A potem faktycznie, prędzej czy później idzie dalej. Drąży temat, ale nie jest tak, że nie ma chwil zwątpienia. Sam mam dwójkę superowych brzdąców i wiem, że trudno ich odwieść od osiągnięcia tego, czego pragną. I wiecie co? My też tacy byliśmy. Po prostu, jak mówi Rocky w szóstej części filmu do swojego syna, gdzieś po drodze się pogubiliśmy. Zatraciliśmy pewne rzeczy, a w ich miejsce wpoiliśmy sobie wstyd, strach, lęk, zmęczenie. Czy dziecko, ucząc się np. chodzić, zastanawia się, czy może przestać, bo kiedy ostatnio upadło, to bolało je kolano? Czy jak mi tato odmówi kupna zabawki, to znaczy, że już nigdy nic nie dostanę? Nie. Pamiętacie? Większość rzeczy, których się boimy, nie istnieje i się nie wydarza. A strach żyje tylko w przyszłości. Dlaczego zatem porzucamy raz obraną drogę?
Wiecie, czego najbardziej się bałem, gdy pierwszy raz byłem zatrudniony na minimalnej krajowej podstawie o pracę i w systemie prowizyjnym? Że przyjdzie taki miesiąc, w którym niczego nie sprzedam i będę musiał pójść chyba gdzieś pracować na nocki, żeby zniwelować brak gotówki. I pamiętam doskonale deszczowy październik 2011 r., kiedy po pierwszych dwóch tygodniach pracy miałem wyraźnie wpisane w raporcie soczyste zero. W pierwszym tygodniu mówi się wtedy, że przecież jeszcze cały miesiąc przed nami, nie ma się czym martwić. Potem mija drugi tydzień i zaczyna się mała „spinka”, bo trzeba zacząć gonić wynik. W trzecim tygodniu, jak się nic nie ma, to większość Handlowców już odpuszcza i myśli o następnym miesiącu, który oby był lepszy. Też mogłem wtedy odpuścić. W drugim tygodniu miesiąca miałem małe załamanie. Zacząłem nawet przeglądać ogłoszenia o dodatkową pracę, ale później poczułem się dziwnie spokojny. Ustaliłem sobie plan spotkań ze starymi Klientami i każdego dnia dzwoniłem do tych niezdecydowanych. Rozgrzebałem wszystkie możliwe bazy: stare, nowe. Umówiłem wiele spotkań i sporo z nich się nie odbyło albo skończyło niczym. Ale w tym wszystkim znalazłem ośmiu Klientów, którzy powiedzieli „tak”. Miesiąc skończyłem z prezentem od Kierownika, który był na urlopie i gdy wrócił, to się bał, że nic w tym miesiącu nie sprzedam.
Dam Wam jeszcze jeden przykład, jak to działa. Mój znajomy, dzisiaj koordynator działu inwestycji w jednym z większych banków firmowych, chciał się ze mną spotkać na trzy albo cztery dni przed zakończeniem miesiąca. Miał to, co ja opisałem powyżej, takie same warunki zatrudnienia i zero w raporcie sprzedażowym. Zapytałem go, ile dziennie jest w stanie umówić spotkań. Ustaliliśmy, że codziennie umówi od pięciu do sześciu spotkań i aby to zrobić, będzie dzwonił bez wytchnienia każdego, jakże krótkiego dnia kończącego się miesiąca. Zdzwoniliśmy się tydzień później. Spisał jakieś dwie małe umowy przez kolejne dwa dni. Część osób też mu nie przyszła na spotkanie i oto w przedostatni dzień miesiąca — cud. Klient zgodził się na produkt inwestycyjny za 200 tys. zł. Taka suma niewiele może Wam mówić, w każdym razie była to bardzo dobra umowa i należyta prowizja za dobrą pracę.
Czasami wchodzę do jakiejś firmy i zastanawiam się: po co ci wszyscy ludzie siedzą za tymi biurkami? Wedle różnych raportów efektywnie pracujemy przez ok. 1,5 godziny dziennie. Na ośmiogodzinny dzień pracy wykorzystujemy 1,5 godziny! Moim zdaniem Sprzedawcom zdarza się pracować jeszcze mniej. Kiedy potem mówią, że nie mogą poświęcić całego dnia na szkolenie, bo muszą sprzedawać, uśmiecham się tylko i niekiedy pytam, co wczoraj ten ktoś zrobił przez cały dzień. Wiecie, że rzadko pamiętamy dokładnie cały swój dzień pracy? Czas ucieka nam przez palce, bo zamiast dzwonić, rozdawać wizytówki, nawiązywać nowe znajomości, wolimy wypić kawę, przejrzeć pocztę i media społecznościowe, potem zjeść obiad, znowu kawa, jakieś papierki i za chwilę trzeba się zbierać do domu. Rezygnujemy w ogóle z walki, więc dlaczego jesteśmy tak sfrustrowani, że coś nam nie idzie?
Kiedy zaczynamy już walkę o Klientów i dzwonimy do nich, wówczas po trzech, może czterech nieudanych kontaktach odkładamy telefon. A bo dzisiaj nie jest dobry dzień, a bo muszę coś jeszcze zrobić, a już i tak się nadzwoniłem… Sprzedawcy często nie doceniają tego, że mają do kogo dzwonić. Chodzi mi o bazy, jakie większość firm jest w stanie nam przekazać do kontaktu. Kto nie robił tzw. zimnych telefonów, gdzie dzwoni się do ludzi, którzy pierwszy raz słyszą o nas i o naszej firmie, ten nie wie, co to telefonowanie. Tacy Klienci potrafią bardzo szybko skorzystać z systemu „uciekaj albo walcz”. I wierzcie mi, nie dziwię się, że nam, Sprzedawcom, się nie chce. Kto o zdrowych zmysłach wykonuje telefon, by usłyszeć coś niemiłego? Już sam ton głosu Klienta wystarczy, aby poczuć się źle i nie chcieć wykręcać kolejnego numeru. Dobrze to znam, doskonale to rozumiem. Nie zgadniecie, kto w takim razie się na to decyduje! Tak, najlepsi Sprzedawcy, którzy wiedzą, że każde nie przybliża ich do tak.
Trik
Zdarzyło Wam się na spotkaniu sprzedażowym poprosić o kawę albo zostać zaproszonym na obiad lub kolację? Wielu Sprzedawców nieświadomie stosuje takie metody, nie wiedząc, że Klienci zarówno po ciepłym napoju, jak i po posiłku są bardziej ufni.
Co do kawy, Pearl Martin dodawał kofeinę do soku podczas badania i sprawdzał, czy po wypiciu takiej mikstury uczestnicy badania będą skłonni poprzeć bardzo kontrowersyjne stanowisko (niestety nie wiem, o jakie chodziło). Ci, którzy wypili sok z kofeiną, byli o 35% bardziej skłonni do przyjęcia tegoż stanowiska.
Również sędziowie wydają więcej „pozytywnych” opinii w sprawie zwolnień warunkowych więźniów, kiedy są po obiedzie, niż wtedy, kiedy opiniują tuż przed samą przerwą.
Kilka razy zaobserwowałem u swoich Klientów, że będąc zmęczonymi, byli bardziej skłonni coś kupić i rzadko się wtedy opierali. Również do zdrad dochodzi o wiele częściej w pracy, gdy jesteśmy przemęczeni, tak że coś w tym jest i warto na to uważać. Nie chodźcie na zakupy po ciężkim dniu!
Słuchajcie, nie ma w tym żadnej magii. Kiedy byłem Trenerem Regionalnym i prowadziłem również szkolenia produktowe, odpowiadałem za wprowadzenie na podległy region nowego produktu. Pamiętam, jak 30 km od Wrocławia, w Oławie, Doradcy w jednym miesiącu mieli wykonanych siedem tzw. symulacji pod ten produkt w systemach. Zgadnijcie, ile sztuk sprzedali? Łatwo było podliczyć i zsumować je w raporcie, bo zero plus zero daje zawsze tyle samo. Więc pojechałem do nich i przede wszystkim rozwiałem wątpliwości związane z samym produktem, a także poćwiczyliśmy rozmowy sprzedażowe. Myślę, że wszyscy się nieco odświeżyli, nabrali energii do działania, ale nie to było chyba źródłem ich sukcesu. W następnym miesiącu mieli o 40 symulacji więcej. A sprzedaż? Można udokumentować niezwykły wzrost, jeśli startujemy od zera, ale dokładnie mówiąc, mieli sprzedanych siedem sztuk tego rozwiązania. To nie magia ani nadzwyczajne umiejętności. To żelazna konsekwencja i brak rezygnacji w trakcie walki sprawiły, że znaleźli w tłumie ludzi siedmiu chętnych do zbudowania relacji. Często potem słyszę pytanie, ile trzeba zatem nawiązać kontaktów z Klientami, aby było dobrze. A ile godzin snu potrzeba, aby czuć się wyspanym? Jednego dnia śpimy pół nocy i jest okej, a kiedy indziej wystarczy zdrzemnąć się na trzy godziny. Nikt tego nie wie, więc po prostu trzeba próbować!
Następne częste pytanie: kiedy najlepiej jest dzwonić i w ogóle kontaktować się z Klientami? Tutaj każdy Sprzedawca ma swoje teorie, włącznie z dokładnymi wyliczeniami, kiedy ludzie jedzą obiad i jadą do pracy lub z pracy. Wszystko to guzik prawda, są to doskonałe wymówki, by nie chwycić za telefon i tym samym zabić na starcie swoją premię za sprzedaż. Skąd wiecie, że o 14 jem obiad albo że o 17 będę wracał do domu? Znacie mnie tak dobrze? I setki innych ludzi? Może we wtorki mam trening dżudo, w piątek basen, a w weekend imprezę rodzinną, więc kiedy najlepiej do mnie zadzwonić? To proste. TERAZ. W tym momencie odłóżcie książkę i zadzwońcie do Klienta (chyba że jest po 22, to czytajcie dalej, bądźmy rozsądni). Nigdy nie ma lepszego momentu niż dzisiaj, teraz. Kierujmy się hasłem marki Nike: Just do it! Nie rezygnujmy z wykonania telefonu albo wizyty u Klienta tylko dlatego, że wydaje nam się, że jest nieodpowiednia pora. Dajmy sobie i Klientowi szansę!
Jednocześnie uważajmy na zbyt częste kontakty — to firmy windykacyjne dzwonią codziennie po kilka razy od 8 do 20. Słyszałem kiedyś, że jedna starsza pani z bezsilności zgłosiła na policję zbyt natarczywego konsultanta w branży kosmetycznej. Jeśli Klient mówi, że jakaś pora jest nieodpowiednia, to zanotujmy taką informację i nie denerwujmy go więcej. Sam często dopytywałem Klientów pół żartem, pół serio, czy już mają mnie dość i czy mam już nie dzwonić.
Brian Tracy poświęcił wiele czasu na to, aby dowiedzieć się, dlaczego ludzie rezygnują z osiągnięcia jakiegoś celu. Podaje cztery powody, z którymi nie można się nie zgodzić.
1. Nie potrafimy wyznaczać celów, więc nie dążymy do ich osiągnięcia.
2. Nie zauważamy ich znaczenia, bo nikt nam tego zapewne nie pokazał ani nie udowodnił, że wyznaczanie celów ma sens i działa.
3. Włącza się nam lęk przed odrzuceniem, bo jeśli nie osiągniemy celu, to nas wyśmieją.
4. Włącza nam się lęk przed porażką, bo co będzie, jeśli nam się nie uda?
W sprzedaży często mamy wyznaczone cele sprzedażowe. Niestety, równie często nie widzimy w nich sensu, bo wydają nam się wygórowane. Klienci nas odrzucą, a potem szef, więc po co w ogóle się starać? Boimy się, że nie sprzedamy, dlatego wolimy zabić sprzedaż już o wiele wcześniej: w swojej głowie i w swojej postawie oraz działaniu (a w zasadzie jego braku). Wiecie, ile razy ktoś podejmuje kolejne próby, gdy nie uda się mu osiągnąć celu za pierwszym razem? Wyliczono, że mniej niż jeden raz. Innymi słowy: kiedy raz nam się coś nie uda, to w większości rezygnujemy z dalszych starań. Nader często widzę to u Sprzedawców. Kiedy jako Regionalny Trener jeździłem i przekazywałem Doradcom Klienta rozmaite pomysły na sprzedaż różnych produktów, zauważałem, że próbowali oni raz jednego zdania albo formułki, którą zapamiętali, i kiedy „zaklęcie” nie zadziałało i nie sprzedało, porzucali je już po tym jednym, może dwóch razach. Jak możemy powiedzieć, czy coś działa lub nie w relacjach z innymi ludźmi, gdy zastosujemy to tylko raz? Nawet tak potężne słowa jak „przepraszam” i „dziękuję” czasami nie wystarczą w pojedynkę, by coś naprawić! Znacie jakieś zdanie, które sprawi, że ktoś zostanie Waszym przyjacielem? Że ktoś Was pokocha? Zaufa? Oczywiście, że nie ma czegoś takiego. Dlatego dziwię się, że tak wielu Sprzedawców cały czas czeka na jakieś triki, które sprzedadzą za nich. Każdy trik to manipulacja, a manipulacją doprowadzimy do podpisania umowy, ale zabijemy sprzedaż. W jednym z wywiadów Robert Cialdini opowiadał, jak jego znajomy poświęcił cztery lata, aby odnaleźć najskuteczniejszą strategię sprzedażową, która by miała największe prawdopodobieństwo działania w każdych warunkach, w każdej branży. Kiedy spotkali się na jednej z konferencji, ów znajomy od razu poinformował Cialdiniego, że odkrył najskuteczniejszą strategię sprzedażową. Polega ona na tym, by nie mieć jednej strategii sprzedażowej.
Widać to również u Menedżerów: mam przyjemność spotykać się z wieloma takimi, którzy imponują chęcią rozwoju. Osiągnęli awans, zdobyli podwyżkę, renomę, a mimo to wciąż chcą się rozwijać i szukają inspiracji. Lubię ich nazywać podczas szkoleń elitą, bo tak naprawdę wciąż garstka ludzi z własnej nieprzymuszonej woli bierze udział w swoim dalszym rozwoju. Niemniej zdarza się, że Menedżer idzie na jakiś warsztat z przeświadczeniem, że otrzyma instrukcję obsługi motywowania pracowników w każdym wieku, w każdym stadium rozwoju. Jeśli temat szkolenia to „pięć sposobów na motywację zespołu”, to chce dostać pięć rzeczy, które będą działać tu i teraz. Praca z drugim człowiekiem jest jednak na tyle skomplikowana, że trzeba być elastycznym, czujnym i konsekwentnym w działaniu. Jeśli od razu jakaś metoda nie zadziała na nasz zespół, to nie znaczy, że jest zła. Potrzebny jest czas. Tylko jak zachować konsekwencję i być niewzruszonym, kiedy dookoła ktoś krytykuje to, co robimy, stawia się, nie chce niczego zmieniać? Jako Menedżerowie sprzedaży musimy wiedzieć, co chcemy osiągnąć i po co to robimy. Tylko wtedy uda nam się coś zmienić.
W jednym z marketów podczas zakupów przedświątecznych przypadkowo trafiłem na mocno przecenioną książkę pt. Amerykański sen. Wśród wszystkich książek kucharskich, romansów i encyklopedii zwróciłem uwagę na hasło „Lekcja biznesu twórcy sieci Wal-Mart”. Nie wiem, czy wiecie, czym jest Wal-Mart i kim jest Sam Walton (ja, przyznaję, nie wiedziałem). Okładka i oprawa graficzna książki (ha! Przecież kupujemy oczami!) nie pociąga według mnie. Ale historia twórcy największej firmy na świecie, która zatrudnia 2,1 mln osób i ma przychody 470 mld (!) dolarów rocznie, zrobiła na mnie wrażenie. Jak to możliwe, że nigdy nie słyszałem o tej firmie i o Samie Waltonie? Człowieku, który zaczynał od jednego małomiasteczkowego sklepiku i który niesamowicie konsekwentnie parł do przodu i otwierał kolejne lokale, aby w końcu zalać nimi niemal cały kraj. Był wyśmiewany, oszukiwany, krytykowany, a mimo to nigdy nie zszedł ze swojej drogi. Nie chciał się zatrzymać, uczył się na błędach, patrzył, co działa, co się sprawdza w jego sklepach, a co nie, i wciąż szedł do przodu. Nie musicie wierzyć mnie ani nikomu w to, że konsekwencją buduje się sukces. Po prostu spójrzcie na takich ludzi jak Walton i odpowiedzcie na pytanie: a może jednak warto wytrwać w czymś nieco dłużej? Książka o amerykańskim śnie pokazuje jeszcze jedną rzecz — nawet w Ameryce, którą wielu uważa za eldorado, każdy wieloletni, prawdziwy sukces jest wynikiem niezwykle ciężkiej i niemal niekończącej się pracy. Walton nie stworzyłby takiej firmy, gdyby nie dwa aspekty: a) ludzie, którzy pracowali z nim jak szaleni po 16 godzin na dobę, b) pracowitość i (wiem, powtarzam się) żelazna konsekwencja.
Są jeszcze dwie rzeczy, których brakuje Sprzedawcom w konsekwencji. Przede wszystkim rezygnują zbyt wcześnie z danego Klienta, gdy już raz im odmówi. Spotkałem się z wyliczeniami, że Klienci statystycznie odmawiają pięć razy, nim zgodzą się na jakiś zakup, Sprzedawcy zaś rezygnują po 1,1 prób. Jak to ma się w takim razie zazębić? W prosty sposób. Szkoląc jeden z największych banków w Polsce, poznałem historie Klientów, którzy w mniejszych miastach dość często odwiedzają kasy banku. Przychodzą przynajmniej raz, dwa razy na tydzień i coś załatwiają, wypłacają gotówkę, wpłacają itd. W jednym z takich oddziałów w Brzegu był Klient, którego wszyscy znali. Miał konto w banku, może kredyt i w sumie już o nic innego nie był pytany, bo wszyscy twierdzili, że już mu każdy wszystko proponował. Któregoś razu jedna z Doradczyń w kasie wpadła jednak na pomysł, aby zagadnąć Klienta o ubezpieczenie na życie.
— A już mam u was, dziękuję. — Jak to: u nas? Tutaj u nas pan założył polisę? — Nie, w Opolu. Jak byłem przejazdem, musiałem wypłacić trochę pieniędzy i jedna pani mi o tym powiedziała, więc wziąłem.
Być może w Brzegu proponowali temu panu ubezpieczenie. Może proponowali mu dwa, trzy razy. Potem przestali, a kiedy Klient był gotowy na zakup, wykorzystał to inny oddział. A jak często wykorzystuje to konkurencja? Tego nawet nierzadko nie wiemy. Fakty są takie, że jeśli rezygnujemy ze składania propozycji Klientowi, to sami sobie strzelamy w kolano i w sprzedażowe serce. Nie my, to ktoś inny mu to sprzeda — proste.
Ostatnia rzecz związana z konsekwencją w sprzedaży tyczy się podjęcia decyzji (tak, wspominałem już o tym i chcę to powtórzyć). Niby zatrudniamy się w sprzedaży, podpisujemy umowę o pracę, przychodzimy do tej pracy, obsługujemy, dzwonimy i… czujemy się z tym źle. Kiedy męczymy się w pracy, to znaczy, że albo zmieniliśmy zdanie, albo nigdy nie podjęliśmy do końca decyzji o tym, by pracować w sprzedaży. Wielu nie wie, z czym taka praca się wiąże, więc naturalne jest, że po kilku miesiącach rezygnują, zmieniają branże i to jest okej. Gorzej, gdy ktoś jest kilka lat w danym zawodzie i ciągle prześlizguje się z miesiąca na miesiąc, rozwijać się nie rozwija, tylko gnuśnieje. Dlaczego kolega zza biurka obok zarabia trzy razy więcej od nas? Ma większe względy u Przełożonych, więcej Klientów i uśmiecha się częściej? Sam się łapałem na tym, że miałem świetne miesiące w sprzedaży i zarabiałem pięciocyfrowe wypłaty, a później spadałem do poziomu średniej krajowej. Zmieniałem pracę co dwa lata i w końcu znalazłem sposób na ucieczkę ze sprzedaży — chciałem zostać Trenerem. To bardzo popularny ruch w organizacjach sprzedażowych, gdzie wielu Sprzedawców chce uciec w szkolenia, wsparcie, HR itd., aby już nie sprzedawać. Bardzo często ludzie sprzedaży mówią mi, że nie wyobrażają sobie, aby do emerytury pracowali z Klientami. A później poznaję niesamowite osoby, które mają kilka lat do emerytury i rozmawiają o swoich produktach z takim zapałem, że aż miło patrzeć, jak obsługują. Ci drudzy podjęli decyzję i w niej wytrwali. Mimo zawirowań na rynkach, zmian Przełożonych, wymiany produktów oni cały czas chcą sprzedawać i robią to z korzyścią dla siebie. Podejmijmy decyzję i w niej wytrwajmy (rysunek 9.1).
Rysunek 9.1. Podjętym decyzjom często brakuje tylko żelaznej konsekwencji
Pamiętajmy, co powiedział Earl Nightingale:
Nigdy nie rezygnuj z celu tylko dlatego, że osiągnięcie go wymaga czasu. Czas i tak upłynie.
Pytanie: czy macie ten cel? Czy chcecie sprzedawać? Czy dacie za wygraną zbyt wcześnie?
Zakończę temat konsekwencji w sprzedaży rozliczaniem zadań przez Menedżerów. Mieliście kiedyś w pracy Przełożonego, który zlecił jakieś zadanie, a potem już do niego nie wracał? Mnie od razu przypomina się jeden z moich Dyrektorów Regionalnych, gdy zadzwonił, by rozliczyć mnie ze sprzedaży (której notabene nie miałem na ten dzień). Zastosował wariant bardzo lubianej przez niektórych Menedżerów technik „obiecaj mi”.
— Tomek, ile masz sprzedanych produktów na ten moment? — Nie mam żadnego niestety. — To umówmy się, że zadzwonisz do mnie w piątek i powiesz mi, ile masz, okej?
Starałem się podejść do tego na luzie, choć wiem, jak takie prośby i deklaracje działają na większość Sprzedawców. Są spięci i szukają wszędzie choćby jednej umowy, żeby móc się pochwalić albo żeby nie dostać, za przeproszeniem, „zjebki”. Mnie udało się wtedy spisać jedną umowę, co nie było szałem i wstępem do rozwinięcia czerwonego dywanu, ale ze spokojem zadzwoniłem w piątek, by o tym powiedzieć. I co? I nic, mój Dyrektor Regionalny nie odbierał telefonu i nie oddzwaniał. Pewnie zapomniał, o co mnie poprosił, i miał mnie tak naprawdę gdzieś. Już nigdy nie brałem jego próśb i poleceń poważnie. Jak się okazało, jeszcze kilkakrotnie nie rozliczał z nami tego, o co poprosił.
Będąc takim typem Menedżera, powoli zabijamy motywację zespołu, tracimy autorytet i z czasem wybijamy sprzedaż w zespole. Delegowanie i rozliczanie zadań to jedna z najważniejszych funkcji, jakie mamy jako Strateg zespołu, więc, do licha, zapiszmy chociaż w kalendarzu, że ktoś miał do nas zadzwonić albo wysłać e-mail. Brak organizacji własnej pracy i proste błędy w zarządzaniu sobą w czasie to kolejny powód utraty Klientów i zleceń.”
„Witam. Przy sobocie, po męczącym dniu — sprzątaniu (cudny jest ten, niestety tylko chwilowy, porządek) — zostało mi jeszcze trochę energii, więc chciałabym się podzielić moimi „mądrościami”. Może i Wam się czasami przydadzą.
Zdarzyło mi się, że w przypływie dobrego humoru i w ramach „zakopania topora wojennego” dałam mojej mamie „klucz do mnie”, bo „wytrych”, którego używała, był całkowicie nieskuteczny i, jak to mówią psychologowie, wysoce konfliktogenny.
Kiedyś żartowaliśmy sobie z Lapem, że moglibyśmy napisać dla naszych rodziców instrukcje obsługi, żeby wiedzieli, jak się z nami obchodzić. Wtedy, zamiast działać bez sensu, mogliby w odpowiednim momencie zajrzeć na właściwą stronę i wszystko stawałoby się jasne, albo może nieco mniej zagmatwane. Szybko się jednak z tego wycofaliśmy, bo po pierwsze — nie chciało nam się zbyt dużo pisać, po drugie — nie zamierzamy aż tak bardzo ułatwiać rodzicom życia i po trzecie, chyba najważniejsze — doszliśmy do wniosku, że aby napisać instrukcję obsługi jakiegoś urządzenia, to trzeba je bardzo dobrze znać. A my chyba jeszcze nie jesteśmy ekspertami w znajomości samych siebie.
Wracając do tematu (zamiana wytrycha na klucz). Zaproponowałam mamie, żeby zamiast rozkazywać mi: „Zrób to natychmiast” lub obrażać: „Posprzątaj wreszcie ten chlew”, używała milszych dla ucha zwrotów, takich jak: „Potrzebuję twojej pomocy”, „Byłoby miło, gdybyś…”. Natomiast w chwilach, gdy nie korzystam z mojej wrodzonej inteligencji, zamiast kwitować stwierdzeniem: „Nie masz racji” lub jeszcze gorzej: „Nie mogę już słuchać tych głupot”, osiągnęłaby więcej, zachęcając mnie do dyskusji słowami: „Interesujące spojrzenie, ale ja mam na ten temat inne zdanie…”, „Być może się mylę, ale wydaje mi się, że… (tutaj mogłaby wstawić jakiś sensowny argument)”.
Kiedy zdarzy mi się przekroczyć umówioną godzinę powrotu, zamiast mówić: „Masz szlaban na wyjścia, telefon, komputer” i co tam jeszcze rodzicielska fantazja podpowie, bardziej mogą przekonać mnie słowa: „ W naszym domu panuje zasada, że wracamy o umówionej porze. Martwiłam się o ciebie. Po to masz telefon, żeby uprzedzić”. Wtedy nawet mogę przeprosić (a co!) i wytłumaczyć, że ta marna bateria znów mnie zawiodła, padając w najmniej odpowiednim momencie, a autobus powrotny przyjechał dużo przed czasem i na niego nie zdążyłam.
I tym optymistycznym akcentem kończę na dzisiaj. Do jutra ;-)!” Fragment pochodzi z książki „Blogowy poradnik młodzieżowy” Barbary Stańczuk.
„Każdy jest geniuszem. Ale jeśli oceniasz rybę po tym, jak potrafi się wspinać na drzewa, to spędzi całe życie w przekonaniu, że jest głupia.” — ALBERT EINSTEIN
„Uczono nas przede wszystkim na podstawie dwóch założeń. Po pierwsze, że nauka przychodzi uczniom naturalnie, a jeżeli ktoś czegoś nie umie, to znaczy, że się nie przygotował i jest leniwy. Po drugie, że jeśli ktoś nie pamięta informacji podanych na lekcji, przeczytanych w książce, tłumaczonych przez nauczyciela, to jest to równoznaczne z brakiem talentu. Taki uczeń po prostu nie należy do najmądrzejszych i nic z tym się nie da zrobić (może z wyjątkiem karcenia i zaganiania do książek).
Nikt, o dziwo, nie ocenia dziś Walta Disneya na podstawie liczby znanych mu obcych języków, a Wisławy Szymborskiej na podstawie jej ocen z matematyki. Jak to się stało, że mimo powszechnego powiedzenia „człowiek uczy się całe życie” tak śmiało kategoryzujemy innych i uznajemy ich za niezdolnych do dalszego rozwoju? I, co najgorsze, jak pozwoliliśmy innym skategoryzować w ten sposób samych siebie?
Zdradzę Wam sekret. Kiedy zaczynałam studia, kompletnie nie potrafiłam się uczyć. Maturę zdałam z przyzwoitym wynikiem wyłącznie dzięki łopatologicznemu wtłaczaniu wiedzy w najbardziej mechaniczny sposób, jaki był tylko możliwy, i dużej ilości korepetycji. Jednak doba ma ograniczoną liczbę godzin, a ilość materiału na studiach była nieporównywalnie większa od tej w liceum. I tak zaczęłam oblewać kolokwia, pisać poprawki i regularnie przechodzić przez wewnętrzne samobiczowanie z tytułu własnej „głupoty”. Jak nietrudno się domyślić, moja historia się tak nie skończyła (w przeciwnym razie nie czytalibyście dziś tej książki). Uznałam wówczas, że mam dwie opcje: dalej kuć na blachę bez zrozumienia lub poszukać skuteczniejszych metod. W końcu w dzieciństwie nauka przychodziła mi z łatwością, rodzice wracali dumni z wywiadówek, a nauczyciele nigdy nie narzekali. Jednak gdzieś po drodze zgubiłam zapał do nauki, który zdominowała presja i brak właściwych technik.
Okres między pierwszym a drugim rokiem studiów był decydujący. To wtedy zaczęłam kupować książki na temat efektywnej nauki i stwierdziłam, że może jednak nie jestem beznadziejnym przypadkiem (to ci dopiero odkrycie). Zmiana przekonań na temat własnych zdolności była tylko pierwszym krokiem. Autorefleksja i konstruktywna krytyka systemu zajęły miejsce bezmyślnego przyjmowania cudzych zasad uczenia się (według nich wystarczyło tylko „czytać ze zrozumieniem”). Dziś śmieję się z tak szczątkowych „odkrywczych” odpowiedzi.
Trudno jest mi winić nauczycieli, którzy nie uczyli nas tych metod, ponieważ większość z nich ich nie potrzebowała. Tak to już w życiu jest, że nabywamy tylko te umiejętności, które w jakiś sposób uważamy za użyteczne. Przeciętny nauczyciel o tego typu technikach albo nie wie, albo uważa je za zbędne i w rezultacie nie przekazuje ich swoim uczniom.
Konsekwencją tego wszystkiego było uczenie się czasów języka angielskiego w postaci ciągłego tekstu — regułek z myślnikami opisującymi zastosowania. Następnie zmienialiśmy formę czasownika, korzystając z zapisanego na tablicy wzoru i tadam! Zdanie w czasie Present Perfect Simple gotowe. Zadanie wykonane poprawnie, nauczyciel nie miał błędu do poprawienia, założył, że wszystko jest jasne, i przeszedł dalej. W jaki sposób tak zapisana notatka miała być dla mnie i moich kolegów użyteczna w żywej konwersacji z Brytyjczykami, do dziś jest dla mnie tajemnicą.
Notatki zapisane w ten sposób są suchą teorią, której nie potrafimy przełożyć na praktykę. Dla mózgu informacje zapisane w tej formie w żaden sposób się od siebie nie różnią — umysł nie widzi związku między realną sytuacją a definicją zapisaną nieczytelnym pismem w zeszycie.”
„Praktyki koncentracyjno-medytacyjne w jodze określa się wspólnym mianem samjama (JS III.4). Dharana (koncentracja), dhjana (medytacja) i samadhi są kolejnymi etapami samjamy. Praktyki te są sednem jogi. O ile wiele systemów jogi doskonale sprawdza się bez asan czy pranajamy, o tyle nie ma systemu jogi, który nie odwoływałby się do praktyk będących odpowiednikiem samadhi.
Patańdźali uwzględnia pewną dynamikę w rozumieniu rozwoju praktyki koncentracji, dlatego przedstawia następujące definicje, wydzielając dla celów poznawczych pojęcia koncentracji, medytacji i samadhi:
Koncentracja jest zogniskowaniem umysłu na jednym obiekcie [deśabandhanaś cittasya charana] (JS III.1). Medytacja zachodzi, gdy proces koncentracji jest jednostajnie i bez wysiłku utrzymywany przez dłuższy czas [tatra pratyayaikatanata dhyanam] (JS III.2). W samadhi umysł (świadomość empiryczna) przejmuje właściwą naturę przedmiotu koncentracji (przedmiot i podmiot zlewają się w jedno) [tadevarthamatranirbhasam svarupaśunyam iva samadhih] (JS III.3).
Temat koncentracji i medytacji jest trudny do opisania. Z jednej strony procesy medytacyjne są proste w swoim mechanizmie, a z drugiej strony bywają czasem bardzo intymne. Doświadczenia psychologiczne związane z medytacją nie są przedmiotem zbiorowego omawiania na zasadzie grupy terapeutycznej, jednak warto dzielić się pewnymi wglądami, ponieważ wokół tego terminu narosło wiele nieporozumień. Dlatego też pozwalam sobie na poniższe dwa słowa, które proszę traktować raczej jako skromny przypis (a nie próbę komentarza) do powyższych fragmentów Jogasutr.
Gdy patrzymy na konstrukcję głównej metody Patańdźalego — jogi ośmiostopniowej — widzimy, jak poprzez praktykę umysł musi przejść drogę od złożoności do prostoty. Wbrew powszechnemu mniemaniu medytacja jest bardzo prosta (co nie oznacza, że łatwa!) i właśnie dlatego stanowi taką trudność dla naszego, zaplątanego w swojej grze, umysłu. Patańdźali prowadzi adeptów jogi drogą od stosunkowo bardziej złożonych praktyk: jamy i nijamy (które pozwalają „zarządzać” swoimi relacjami z innymi i z samym sobą), poprzez asanę, pranajamę, pratjaharę, do praktyk samjamy.
Na podstawie koncepcji umysłu w jodze, która została przedstawiona w rozdziale 2., można wytłumaczyć mechanizm procesu koncentracji i medytacji w następujący sposób: medytacja na danym przedmiocie koncentracji wyzwala samskarę (wrażenie) spokoju umysłu, która stopniowo usuwa inne samskary. Dlatego bardzo istotna jest rola pratjahary jako przygotowania do medytacji. Pratjahara uczy obojętności na bodźce z zachowaniem uważności. W medytacji oprócz koncentracji na wybranym przedmiocie oczywiście pojawiają się inne bodźce, które muszą być traktowane z obojętnością, a gdy umysł „ucieka” do tych wrażeń, musi być bez poczucia winy przywracany do skupienia na przedmiocie koncentracji. Te (czasami dosyć dziwaczne) wrażenia, które pojawiają się w trakcie medytacji, to właśnie różnorakie „schodzące” samskary. Gdy przenosimy naszą uwagę na nie, utrwalamy je i pozwalamy im zamieniać się na myśli, emocje etc. (poruszenia umysłu — cittavritti), zaś gdy pozostajemy z umysłem zogniskowanym na przedmiocie medytacji, uwalniamy się od nich (uwaga: pojawiających się wrażeń nie wypieramy, ale też nie przenosimy na nie uwagi, która zostaje skoncentrowana na przedmiocie medytacji!).
Z zacytowanych sutr Patańdźalego oraz z powyższych rozważań wynika, że zasadniczym elementem praktyk samjamy w jodze jest wybranie (a najlepiej otrzymanie od nauczyciela) przedmiotu koncentracji i przykucie do niego uwagi. Są oczywiście różne „szkoły medytacji”, które proponują rozmaite techniki medytacyjne, jednakże wszystkie one sprowadzają się do wyboru określonego przedmiotu koncentracji i skoncentrowania umysłu na tym wybranym obiekcie. Analiza jogicznej koncepcji umysłu pokazuje, że przedmiotem koncentracji może być w zasadzie każda rzecz, która będzie wytwarzała samskarę (wrażenie) spokoju umysłu. Często stosowane przedmioty koncentracji to: oddech, mantra, wizualizacja, wizerunek nauczyciela, wizerunek bóstwa, dźwięk, miejsce w ciele etc. Istotne jest jednak, aby po wybraniu lub otrzymaniu od nauczyciela odpowiedniego dla siebie przedmiotu koncentracji nie zmieniać go za każdym razem, gdy siadamy do praktyki. Szczególnie ważne jest to na pierwszym etapie, łatwiej jest bowiem umocnić koncentrację, gdy ogniskuje się uwagę na stałym przedmiocie (jednym i tym samym przez określony czas praktyki). Przez stosowanie jednego przedmiotu koncentracji możemy też obserwować rozwój zdolności umysłu do koncentracji.
W dalszej części traktatu Patańdźali stwierdza, że doskonalenie się w samjamie prowadzi do pojawienia się światła wiedzy (JS III.5), jak również, że proces doskonalenia się w ramach praktyk koncentracyjnomedytacyjnych następuje etapowo (JS III.6). W następnych sutrach Patańdźali podkreśla, że opisane tu procesy są wstępnym krokiem do samadhi bez zalążka (nirbija samadhi), w którym poprzez samskarę powściągnięcia (wrażenie spokoju umysłu) zostają zniszczone pozostałe samskary. Jogasutry zawierają również opis technik samjamy na konkretnych obiektach, które przynoszą określone, specjalne umiejętności (siddhi), jednakże Patańdźali ostrzega, że umiejętności te mogą być bardziej przeszkodą niż pomocą na ścieżce.” Fragment pochodzi z książki „Psychologia jogi…”, której autorem jest Maciej Wielobób.
„Hejka. Wiecie, że chociaż od ostatniego posta upłynęło zaledwie kilkanaście godzin, to ja już się za Wami stęskniłam?
Na początek troszkę sprecyzuję temat, który zamierzam poruszyć w dzisiejszej notce. Długo zastanawiałam się nad tym, jak go ująć krótko i zwięźle. Jak zwykle warto zacząć od definicji. Do zamartwiania się najbardziej pasuje mi opis: „To przepełnione niepokojem oczekiwanie, że nastąpi coś okropnego, strasznego, z czym możemy sobie nie poradzić lub co zachwieje naszym poczuciem własnej wartości i obniży wiarę w siebie”. Od szkolnej psycholożki dowiedziałam się, że na zamartwianie się najbardziej podatne są osoby, które:
Mają na oczach takie specjalne filtry i widzą tylko ciemne strony życia, niemal całkowicie odrzucając biele i szarości. A kolorów to już nie dopuszczają w ogóle do głosu, a właściwie do oczu. Wygląda to mniej więcej tak: „To jest niewykonalne”, „Wszystko, za co się wezmę, to spaprzę”, „Nikt mnie nie lubi”, „Tylko mnie może się coś takiego przydarzyć” itd.
Bronią się przed sprawdzeniem, czy ich obawy są uzasadnione, mówiąc: „Po co próbować, skoro i tak nic z tego nie wyjdzie”, „Nie ma sensu komuś zaufać/kogoś pokochać, bo i tak zawiedzie/ zdradzi”.
Katują się ciągłym myśleniem o swoich niedoskonałościach, powtarzając: „Jestem najgorszy”, „Mam odstające uszy, krzywe nogi, pryszcze na twarzy, garbaty nos itd.”, „Takiej ofiary losu nikt nie może polubić”.
Uważam, że takim „czarnym myśleniem” niszczymy swoją energię do działania. Powstrzymując się od próbowania, nie narażamy się wprawdzie na porażki, ale odbieramy sobie szansę na sukces, który dałby nam „pozytywnego kopa” do sięgania wyżej. Widać więc, że zamartwianie się na dłuższą metę przynosi same straty. Na dodatek jeszcze szkodzi urodzie, bo pojawiają się zmarszczki na czole, a twarz zaczyna przypominać spaniela (osoby w to wątpiące odsyłam na strony kynologiczne).
Nie załamujcie się jednak. Mam dla Was radę. Jeśli już naprawdę musicie się martwić, to wyznaczcie sobie na to maksymalnie 30 minut dziennie. Na więcej naprawdę szkoda czasu, bo w naszym wieku jest jeszcze tyle ciekawych rzeczy do zrobienia. Koniecznie róbcie to o określonej porze. Nigdy, przenigdy jednak na randce, przy jedzeniu lub w łóżku. Dopuszczalne jest np. zamartwianie się podczas oglądania komedii.
Możecie też pobawić się w naukowca. W tym celu spisujcie swoje zmartwienia w specjalnie do tego celu założonym notesiku, zostawiając przy każdym wpisie trochę wolnego miejsca. To miejsce wykorzystacie później do odnotowania, czy mieliście rację (czytaj: czy Wasze zmartwienia rzeczywiście się sprawdziły). I tutaj wyjątkowo najkorzystniej dla Was będzie, gdy jednak tej racji mieć nie będziecie. Kto jest dobry z matmy, może pokusić się potem o procentowe wyliczenie tego, jak często nie miał racji. Życzę wysokich wyników.
Dla tych z Was, którzy mają jednak dosyć tej wyniszczającej „aktywności umysłowej”, proponuję następujące narzędzia walki:
Przeprogramowanie swojego myślenia na „bardziej kolorowe”, które mogłoby brzmieć np. tak: „Zawsze warto spróbować, bo nawet jak się nie uda, to czegoś się jednak nauczę”, „Nie ma ludzi doskonałych, więc ja też mogę odbiegać od ideału”.
Atakowanie „wroga” poczuciem humoru i częstym śmiechem. Przecież wiecie, że nie można jednocześnie śmiać się i martwić. Warto oglądać zabawne filmy, słuchać dowcipów, przebywać z pogodnymi ludźmi i trenować umiejętność żartowania z samego siebie. Co rano, stojąc przed lustrem, dobrze jest uśmiechnąć się do siebie. Nawet udawany śmiech działa, bo śmiejąc się, poruszamy mięśniami twarzy, które pobudzają znajdujące się w nich włókna nerwowe niosące do mózgu sygnał mówiący: „Jest mi wesoło”.
Robienie czegoś odprężającego. Może to być gimnastyka, bieganie, jazda na rowerze, pływanie, jazda na rolkach, tańczenie, śpiewanie, ugotowanie sobie (a nawet całej rodzinie) czegoś pysznego, rozmowa z przyjaciółmi, uwiecznianie na fotografiach piękna naszego świata, zabawa z kotem lub psem.
To tyle na dzisiaj. Teraz zrobię sobie „wieczór lenia”, bo pisać bardzo lubię, ale też uwielbiam… odpoczywać.
BTW. Super, że wciąż jesteście ze mną :-D.” Fragment pochodzi z książki „Blogowy poradnik młodzieżowy” Barbary Stańczuk.
„Shippy mieszkał w trzypokojowym mieszkaniu z czterema innymi przyjaciółmi, stałem się więc lokatorem numer sześć. Miejsce nie było przyjemne. Nie miałem własnej sypialni; spałem na kanapie albo na podłodze, w zależności od tego, o której godzinie wracałem do domu. Nie miałem szafy. Miałem za to poduszkę i wszyscy wiedzieli, że należała tylko do mnie. Mój samochód nadal miał dziurę w desce podłogowej i nadal spalał więcej oleju, niż było mnie stać. Co gorsza, żywiłem się, korzystając z happy hour food.
Każdy bar, oferujący darmowe jedzenie w zamian za kupienie dwóch piw, stawał się moim ulubionym miejscem spożywania posiłków. Jedzenie było tanie i kaloryczne. Znasz te wszystkie dowcipy na temat grubego dzieciaka w bufecie? W ciągu roku przytyłem około czternastu kilogramów.
Nie zawsze byłem pewny siebie, ale dobrze się bawiłem. Nie zrozum mnie źle, ale naprawdę miałem radochę: wspaniali przyjaciele, wspaniałe miasto, wspaniała energia, piękne dziewczyny. No dobra, w tamtym czasie piękne dziewczyny nie interesowały się moim tłustym i rosnącym tyłkiem, ale to zupełnie inna historia…
Byłem zmotywowany, aby robić to, co kocham, tyle że nie zdawałem sobie sprawy, co to mogłoby być. Sporządziłem listę różnych prac, które chciałbym wykonywać (nadal ją posiadam), problem jednak polegał na tym, że nie miałem wystarczających kwalifikacji do żadnej z nich. A rachunki musiałem płacić.
W końcu znalazłem pracę w klubie jako barman. Przynajmniej jakiś początek, choć nie mogłem tego nazwać karierą. W ciągu dnia musiałem poszukać czegoś innego.
Po około tygodniu od przyjazdu odpowiedziałem na ogłoszenie w gazecie. Szukano kogoś do sprzedawania oprogramowania komputerowego w pierwszym sklepie detalicznym z oprogramowaniem w Dallas. Ogłoszenie zamieścił urząd pracy. Firma miała płacić za samo zgłoszenie się, więc postanowiłem zaryzykować…”
Fragment pochodzi z książki „Jak grać żeby wygrać w biznesie”, której autorem jest Mark Cuban (miliarder, który rozpoczynał od sprzedawania worków na śmieci i mleka w proszku, chodząc od drzwi do drzwi).
Zobacz też koniecznie dwie pierwsze części tej historii!
Chcesz poznać dalsze losy tego człowieka? Przeczytaj książkę „Jak grać żeby wygrać w biznesie” i poznaj pełną opowieść o spełnieniu swoich marzeń totalnie od ZERA!
„W każdej chwili może się do nas zwrócić ktoś, kto ma kłopoty z własnymi emocjami. Może to być każdy — przyjaciółka z dzieciństwa, sąsiad, kolega z pracy. Bardzo dużo osób nie chce jednak, aby im pomagano. Kryją się ze swoją chorobą, nie chcąc, aby kiedykolwiek wydostała się na światło dzienne. Uważają, że to ich prywatne sprawy, i nie chcą angażować w nie innych. Boją się, że fakt, że sobie nie radzą, zostanie poczytany za słabość.
Niestety, bardzo dużo osób tak właśnie myśli, dlatego nie szuka pomocy. A często naprawdę niewiele trzeba, żeby takiej osobie zrobiło się lżej. Ktoś pewnie zaraz powie, że to frazes, ale niekiedy wysłuchanie osoby, która choruje na depresję, może jej wiele dać. To nie zlikwiduje problemu jako takiego, ale może dodać tej osobie otuchy.
Zwracam się teraz do Ciebie jako do osoby, która może pomóc. Nie myśl sobie, że się nie nadajesz, że tylko pogorszysz sprawę. Jeśli będziesz dobrym słuchaczem, skoncentrujesz się na tym, co mówi do Ciebie druga osoba, możesz przynieść wiele dobrego. Nie oceniaj, nie potępiaj, nie krytykuj. Wiesz dlaczego? Bo któregoś dnia Ty też możesz się znaleźć w takim miejscu. Wstyd się przyznać, ale byłam bardzo mało wyrozumiała dla słabości, dopóki mnie samej to nie spotkało. Teraz już wiem, że nie wolno takich osób wrzucać do jednego worka, oceniać ich i wydawać krzywdzących komentarzy. Depresja to choroba, która nieleczona może doprowadzić do myśli samobójczych. Nigdy nie wolno jej lekceważyć, niezależnie od tego, kogo z naszego otoczenia dotyka.
Od razu Ci powiem, że bycie dobrym słuchaczem nie jest łatwe, zwłaszcza jeśli na depresję cierpi bliska nam osoba. Wiąże się z tym tak duży ładunek emocjonalny, że często nie możemy słuchać rzeczy, o których mówi nam chory człowiek. Podczas tej rozmowy w naszej głowie rodzą się tysiące pytań i myśli, a każde z nich oddala nas od tej osoby.
Najbardziej niebezpieczna sytuacja jest wtedy, gdy wiemy, że stadium depresji jest bardzo zaawansowane (pojawiają się skłonności samobójcze, chory rzadko kiedy miewa dobre dni), a bliska nam osoba nie chce iść do lekarza. Niestety, to bardzo częsty przypadek. Co wtedy zrobić? Wiem, że to trudne, ale nie wolno odpuszczać, tym bardziej jeśli osoba chora jest dla nas bliska. Wiem, że przez to może zakończyć się przyjaźń, wiem, że narażamy się na agresję i gniew, lecz mimo wszystko trzeba walczyć o to, aby chory udał się do lekarza i z nim porozmawiał. Dobry lekarz z pewnością pomoże. Jeśli zostawimy taką osobę samą, to jej stan się od tego nie poprawi. Depresja się nie cofa. Depresja postępuje. Nasze postępowanie musi być nacechowane taktem i delikatnością na tyle, na ile to możliwe w danej sytuacji. Trzeba dać do zrozumienia choremu, że robimy to z troski o jego życie i zdrowie.
Drugą istotną kwestią jest sytuacja, w której słyszymy o chęci popełnienia samobójstwa. Nigdy tego nie lekceważ. Zdaję sobie sprawę, że wiele osób tak mówi, żeby zwrócić na siebie uwagę, jednak przeważnie to jest wołanie o pomoc i nigdy nie wiesz, jak to się zakończy. Nie reaguj także lękiem i wycofaniem się. Taki człowiek powinien jak najprędzej udać się do specjalisty. Ludzie myślą o śmierci, gdy są smutni, źli, sfrustrowani. Często tacy ludzie nie widzą wyjścia i nie mają nadziei. Jeśli ta osoba jest wierząca, można jej zaproponować porozmawianie z księdzem. Na pewno nie wolno zostawić takiej osoby samej z własnym lękiem i poczuciem, że w jej życiu już nic lepszego się nie wydarzy. Nasza rola ponownie sprowadza się do słuchania i taktownej rozmowy.
Rozmowa i słuchanie kogoś, kto utracił wszelką nadzieję, są niezwykle trudne i wiele osób rezygnuje, tracąc zaangażowanie, nie czując się na siłach. Ludzie, którzy chorują na depresję, rzadko kiedy spotykają się ze zrozumieniem ze strony otoczenia. Bywa, że inni dziwią się, że ktoś może być tak przygnębiony, że nie ma siły wstać z łóżka, zwłaszcza gdy uważaliśmy go za osobę silną. Ponadto nie rozumiemy, czy depresja nie jest próbą zamaskowania faktycznego lenistwa (nie chce mu się pracować, więc mówi, że ma doła). Powoli osoby z otoczenia chorego zaczynają odczuwać frustrację i złość na to, że nie potrafi on poradzić sobie z własnymi emocjami. Chory bardzo często słyszy od bliskich osób słowa, których nigdy nie powinien był usłyszeć. Bliscy chcą zrozumieć taką osobę, lecz niejednokrotnie wykazują brak empatii i zrozumienia.
Brak wiedzy na temat depresji sprawia, że to słowo jest często nadużywane. Gdy ktoś mówi nam, że ma depresję, można usłyszeć, że ktoś inny też ją miał i udało mu się z niej wyjść. Otóż nie, z depresji nie wychodzi się tak łatwo jak z przeziębienia. Nie chodzi o chwilowe przygnębienie czy smutek. To jest taka sama różnica jak między smutkiem poporodowym a depresją poporodową. Smutek poporodowy to zaburzenie, które nie powinno się utrzymywać dłużej niż dwa tygodnie. Depresja poporodowa może być efektem nieleczonego smutku poporodowego i trwać latami, a nieleczona doprowadzić do psychozy. Taka jest właśnie różnica. Dlatego nie wolno bagatelizować, gdy ktoś mówi, że ma depresję, a my czujemy, że mówi prawdę, i widzimy, że od dłuższego czasu dzieje się z nim coś niedobrego.
Czego nie wolno mówić osobie, która choruje na depresję? Można wyróżnić kilka typowych zdań, które chyba każdy z nas choć raz w życiu usłyszał. Nikomu nie polepszają nastroju, a i tak wielu ludzi je stosuje, ponieważ uważa, że w ten sposób komuś pomoże. Niestety, tak nie jest.
• „Ktoś ma gorzej niż ty”. Oczywiście jest to prawda. Niemal w każdej sytuacji jest ktoś, kto może mieć gorzej od nas. Mój mąż kiedyś powiedział, że jak ktoś mu rzucił taki tekst, to odpowiedział: „Jak mi źle, to mało mnie obchodzi, że dzieci w Afryce głodują”. Może jest to brutalne, ale prawdziwe. Jesteśmy egoistyczni i zazwyczaj gdy jest nam bardzo źle, nie myślimy, że ktoś gdzieś może mieć gorzej od nas. Skupiamy się na własnym bólu i cierpieniu. Takie rady tylko pogłębiają poczucie winy, ponieważ osoba chora może pomyśleć, że skoro są gdzieś ludzie, którym jest gorzej, to ona nie ma prawa się smucić, i będzie miała wyrzuty, że jednak to robi. Pomyśli sobie, że skoro się smuci, to musi być z nią coś nie tak, bo inni mają gorzej.
• „Życie jest trudne”. Kolejna prawda, lecz nic nie wnosi. Nikt nam nie mówił, że życie będzie proste. To nie ma znaczenia. Znam osoby, którym niczego w życiu nie brakuje, nie mają żadnych problemów finansowych, rodzinnych, zdrowotnych, ale mają depresję.
• „Nie użalaj się nad sobą/nie bądź dzieckiem/bądź mężczyzną i nie maż się/ogarnij się”. To słowa bardzo często używane, zwłaszcza przez bliskie osoby z otoczenia chorego, które niby powinny mu dać jak najwięcej wsparcia. Bardzo często depresja trwa na tyle długo, że bliskim kończy się cierpliwość i uważają, że chory użala się nad sobą i lubi być w centrum uwagi. Nie o to tutaj chodzi. Osoba chora nie zabiega o uwagę. Osoba chora najchętniej, by się zaszyła w jakiejś dziurze i nigdy z niej nie wychodziła. Czuje, że jej życie jest tak beznadziejne, że nic nie ma sensu. Ona stwierdza fakt, który dla niej wydaje się oczywisty, nie widzi pozytywnych stron. Nie ma w tym użalania się nad sobą.
• „Będzie dobrze, przejdzie ci”. Nie, samo nigdy takiej osobie nie przejdzie. To nie jest choroba przejściowa. Nieleczona może mieć poważne konsekwencje.
• „Czas leczy rany/po burzy wychodzi słońce”. To jedne z głupszych rzeczy, jakie można powiedzieć osobie, która choruje na depresję. Po pierwsze, czas nie musi wcale leczyć ran, to frazes, do tego pusty. Po drugie, nie jest powiedziane, że po złym czasie przyjdzie ten dobry, czasami zła passa trwa latami. Ale nie o to tu chodzi. Osoba, która choruje na depresję, nie wierzy, że będzie lepiej. Ona nie ma nadziei, nie widzi wyjścia z danej sytuacji. W miarę pogłębiania się choroby może popadać w coraz większe przygnębienie.
• „Przestań być takim egoistą, świat nie kręci się tylko wokół ciebie”. Kolejne stwierdzenie, które bardzo często pada z ust najbliższych i powoduje poczucie winy u drugiej osoby.
• „Ja też miałem depresję, to przechodzi”. Po raz kolejny powtarzam: depresja nie przechodzi jak katar po siedmiu dniach. Jeśli ktoś mówi, że miał depresję i mu przeszła, to znaczy, że nigdy nie miał depresji.
• „Nie wymyśliłeś sobie tej depresji? Chyba przesadzasz”. Następne oskarżenie, które najczęściej pada ze strony bliskich osób. Takie zdanie to komunikat, że tak naprawdę nie interesuje Cię, co się dzieje z bliską osobą. Uważasz, że coś sobie wymyśliła i nie jest do końca pewna, co się z nią dzieje. W tym możesz mieć trochę racji, ponieważ osoby, które chorują na depresję, często nie mają świadomości, że dzieje się z nimi coś złego. Lecz na pewno niczego sobie nie wymyśliły.
• „Wyjdź do ludzi”. Dla osoby, która choruje na depresję, taka rada jest bezwartościowa. To ostatnia rzecz, którą zrobi. Chory nie chce widywać nikogo, najchętniej zamknąłby się w pokoju i nie wychodził do końca życia. Nie interesuje go nic z tego, co interesowało go wcześniej. Przeraża go pojawienie się wśród innych ludzi i perspektywa wyjścia z domu.
• „Nie mogę już na ciebie patrzeć, jak się męczysz”. Takie zdanie najczęściej wypowiadają rodzice do nastoletnich dzieci, które mają depresję. Oczywiście trudno ich nie zrozumieć. Żaden rodzic nie lubi patrzeć, jak ich dziecko cierpi, jednocześnie nie potrafiąc mu pomóc.
• „Jesteś nienormalny/jesteś psychiczny”. Na końcu coś, co boli najbardziej. Dajemy do zrozumienia drugiej osobie, że jest inna, nienormalna i powinna coś ze sobą zrobić. Nasza wypowiedź jest nacechowana negatywnie, a osoba chora czuje się zła, gorsza od innych, mimo że to nie jej wina, że jest chora.
Ktoś mi zaraz powie: no dobrze, ale co w takim razie mówić? Osobie chorej można powiedzieć wiele rzeczy, byle z taktem i delikatnością. Poniżej przedstawiam kilka zdań, których można użyć w rozmowie z osobą chorującą na depresję:
• „Pamiętaj, że nie jesteś z tym sam”. To bardzo pozytywny przekaz. Dajemy drugiej osobie do zrozumienia, że nie jest sama ze swoim problemem i że jej nie zostawimy. To podnosi na duchu.
• „Jesteś dla mnie ważny”. To zdanie jest priorytetem, zwłaszcza jeśli wcześniej nasze stosunki nie układały się najlepiej. Bardzo często rodzice zapominają to mówić własnym dzieciom, które myślą, że rodzice się nimi nie interesują. Mówmy to sobie codziennie. Mówmy to do partnera, mówmy to do dzieci, mówmy to do rodziców, rodzeństwa i przyjaciół.
• „Czy mogę cię przytulić?/Chcę ci pomóc”. Pokazujemy, że chcemy pomóc, że nie jesteśmy obojętni na jego chorobę. Czujemy zaangażowanie.
• „Nie zwariowałeś”. Dajemy do zrozumienia, że wiemy, że depresja jest chorobą i że nie można jej sobie wymyślić. Wiemy, że może dosięgnąć każdego z nas. Pokazujemy, że nie uważamy osoby chorej za inną niż wszystkie.
• „Zawsze będę cię wspierać/nie zamierzam cię z tym zostawić”. Pokazujemy choremu, że jest nadzieja i że nie jest z chorobą sam, dajemy mu nasze wsparcie.
• „Martwię się o ciebie”. Pokazujemy, że zależy nam na drugiej osobie i faktycznie przejmujemy się tym, co się z nią dzieje.
• „Razem przez to przejdziemy/jestem obok”. Osoba chora musi wiedzieć, że nie jest sama, że zawsze jest ktoś, kto będzie ją wspierał, zarówno w walce z chorobą, jak i w procesie leczenia.
Co jest najważniejsze w pomocy choremu? Wsparcie i akceptacja. Nie jest to proste, wymaga bardzo dużej siły woli, niepoddawania się irytacji. Daj do zrozumienia takiej osobie, że z nią jesteś. Postaraj się zrozumieć, że takie zachowanie nie jest wyrazem lenistwa, a osoba chora nie chce zrobić Ci na złość. Jej choroba nie ma nic wspólnego z Tobą, to jest w niej. Aby choroba całkowicie odeszła, konieczne jest nie tylko leczenie, ale i praca nad sobą. Do tego potrzeba czasu. Nie oczekujmy od chorego rzeczy niemożliwych. Bardzo dobrze pokazuje to historia Anny.
Zaraz po urodzeniu dziecka nie miałam siły ani ochoty na nic. Wszystko robiłam automatycznie, ale w pewnym momencie ograniczyłam się tylko do opieki nad Stasiem. Nie sprzątałam, przestałam gotować, prać czy zmywać naczynia. Po prostu, tak z dnia na dzień, nie potrafię tego inaczej wytłumaczyć. Mąż twierdził, że robię mu na złość, bo uważam, że nic tylko zrzędzi, że jest zmęczony, i chcę mu pokazać, że on ma mi pomagać. A ja w ogóle o nim nie myślałam! Gdybym mogła, to cały czas bym spała. Nie cieszyłam się tym, że w końcu mam upragnione dziecko, nie odczuwałam przyjemności z przytulania go ani zajmowania się nim. Teściowa uważała, że się nad sobą rozczulam, i cały czas mi mówiła, jak to ona miała ciężko, bo wychowywała jednocześnie szóstkę dzieci, a ja mam jedno i nic mi się nie chce robić. Czułam się jak śmieć, ja, nic niewarta szmata do podłogi. Myślałam o sobie w najgorszy możliwy sposób. Bo co to za matka, która nie posprząta domu, która nie ugotuje obiadu, która nie wypierze? Jakaś wybrakowana. Dopiero moja siostra zauważyła, że jest coś ze mną nie tak, i zaprowadziła mnie do lekarza. Tam po raz pierwszy usłyszałam o depresji poporodowej. Mąż i teściowa nadal uważają, że jestem zwyczajnie leniwa, a depresja to wymysły konowałów i moja wymówka.
Bardzo często irytujemy się na bliskie nam osoby, że nie robią tego, co kochały wcześniej. Zamiast potęgować tak poczucie winy, warto powoli, w miarę polepszania się samopoczucia zachęcać do lubianych wcześniej aktywności — wyjść na spacer, razem coś ugotować, obejrzeć ciekawy film. Nic na siłę, ale jeśli zauważymy poprawę, można to wykorzystać. Chory czasami odmawia zrobienia czegoś, ponieważ myśli, że nie da rady. Nasza rola jest taka, aby go przekonać, że potrafi, a my w niego wierzymy.
Jedną z najważniejszych rzeczy, jaką musisz zrobić dla osoby chorej, jest motywowanie jej i zachęcanie do leczenia, jeśli nie chce tego zrobić. Podsuwaj jej materiały na temat depresji, rozmawiaj o tym, chodź do specjalisty, jeśli tego potrzebuje. Jeśli przyjmuje leki, postaraj się dbać, by je brała. Leki nie wyleczą nikogo od razu, na efekty terapii czeka się ok. trzech tygodni.
Musisz się także przygotować na wahania nastroju osoby chorej. Jednego dnia możesz dostrzec poprawę, chory sam chce podejmować wiele aktywności, nastaje widoczna zmiana na lepsze jego stanu, a następnego nie będzie mógł ani chciał wstać z łóżka. To się zdarza. Ten schemat jest powtarzalny i irytujący dla bliskich osób. Budzi nadzieję i zarazem rozczarowanie. Wtedy bardzo trudno jest nie okazać zniecierpliwienia, nie podnieść głosu, wspierać. Na tym właśnie polega okrucieństwo tej choroby — jest ona bezlitosna zarówno dla osoby chorej, jak i dla bliskich jej osób. Staraj się jak najmocniej okazać tyle ciepła, wyrozumiałości i wrażliwości, ile w sobie masz. Unikaj też przesadnej empatii, bo to może zachęcić do nadmiernego narzekania. We wszystkim trzeba znaleźć złoty środek. Tak samo jak osoba chora walczy ze swoją chorobą, tak samo Ty walczysz ze sobą, aby być empatycznym i nie dać się wciągnąć w pesymistyczne myślenie. Pamiętaj: nic na siłę. Jeśli osoba chora chce leżeć do południa w łóżku, niech leży. Jeśli nie chce iść na spacer, niech nie idzie. Nie chce rozmawiać, to jej nie zmuszaj. Ale nigdy nie zostawiaj jej samej. Niech wie, że jesteś przy niej, że ją wspierasz, kochasz i walczysz tak samo ciężko jak ona.
Następna bardzo ważna rzecz: nigdy nie ignoruj myśli samobójczych. Osoby, które chorują na depresję, niezwykle często interesują się tym tematem — porządkują swoje sprawy, spisują testament, rozmawiają o tym, podejmują się ryzykownych działań, gromadzą ostre przedmioty i dużą ilość leków. Wiele gróźb jest ignorowanych, ponieważ bliscy nie wierzą, że są one realne. Nie wszystkie myśli samobójcze kończą się próbą samobójczą, ale jeśli zaobserwujesz coś, co Cię niepokoi, to skontaktuj się z lekarzem chorego. Tylko psychiatra ma odpowiednią wiedzę, by stwierdzić, czy dana osoba może popełnić samobójstwo. Ustawa o ochronie zdrowia psychicznego mówi, że w ostateczności, w przypadku zagrożenia życia, chorego można leczyć wbrew jego woli. Tak jak mówię — jest to ostateczność, sytuacja, w której nie jesteś w stanie zagwarantować, że dana osoba sobie czegoś nie zrobi pod Twoją nieobecność. Nie jesteś w stanie przebywać z nią cały czas. Niekiedy nie ma wyjścia. Niekiedy w ciężkiej depresji szpital jest wybawieniem.
Do szpitala trafiają osoby, które nie potrafią już kontrolować swojego zachowania, mają natarczywe myśli samobójcze lub próby odebrania sobie życia za sobą. Zdecydowanie lepiej jest wtedy skierować chorego do szpitala, ponieważ sami nie potrafimy zapobiec nieszczęściu. Leczenie jest także wskazane, gdy pobyt w danej rodzinie jeszcze bardziej pogłębia depresję chorej osoby.”
„Sytuacja Menedżerów sprzedaży jest jeszcze bardziej złożona. Osoba zajmująca takie stanowisko musiała wcześniej awansować, więc poziom pokory niebezpiecznie może się u niej zmniejszyć (kwestię pokory omówię za chwilę). Jak Menedżer może zabić sprzedaż? W prosty sposób. Aby go zaprezentować, posłużę się przykładem Dyrektora Handlowego, z którym miałem przyjemność prowadzić zajęcia coachingu biznesowego. Otóż spotkaliśmy się po roku, odkąd został ściągnięty do obecnej firmy na wspomniane stanowisko. Wyniki sprzedażowe firmy zakończonego właśnie sezonu były imponujące: 40-procentowy wzrost sprzedaży był największy w kraju spośród firm tej branży. Premia roczna dla niego i całego zespołu stanowiła uwieńczenie dobrej passy i z nadzieją można było wejść w kolejny rok i kolejne wyzwania. I w tym momencie przychodzę ja (ale nie „cały na biało”). Wielu z Was pewnie zastanowi się, po co Dyrektorowi z takimi wynikami Trener. Firma, która jest moim Klientem od wielu lat, postrzega jednak moje wizyty nie jako potrzebę naprawy czegoś, a przynajmniej nie tylko. Dyrektor „dostał” od swojego Przełożonego możliwość spotkań ze mną nie dlatego, że coś było nie tak. On miał się ze mną spotkać, bo sezon był aż za dobry. A taki sukces niesie wiele pytań i wyzwań na przyszłość. Zauważacie to u siebie? Zastanowiliście się, co będzie dalej u Was w pracy po świetnym pod względem wyników kwartale? Czy są sprawy, które można było zrobić lepiej? Co należy kontynuować, a co zostało zaniedbane w pędzie po wynik i premię? Nie ukrywajmy: jeżeli Wasz zespół albo Wy jako Sprzedawcy wyrabiacie bardzo wysokie plany, to zawsze znajdą się przestrzenie, które dla tego sukcesu poświęciliście (przypomnijcie sobie odpowiedzi, jakich udzieliliście na początku rozdziału). A jak było u mojego Klienta?
Marcin jest świadomym Menedżerem. Podczas pierwszego spotkania potrafił ocenić, że wynik sprzedażowy jest tak dobry, bo… on sam go podkręcił sprzedażą. Jeździł do Klientów z rejonu nowego pracownika, dodatkowo „podrzucał” gotowe tematy do domknięcia sprzedaży innym członkom zespołu z pozostałej części kraju. Marcin jest ekspertem w swojej dziedzinie, bardzo dobrze zna rynek i ma w sobie niesamowitą konsekwencję. Czy wszystko tu jest okej? Niestety nie. Otóż Dyrektor Handlowy nie jest tylko od sprzedawania i obsługi Klientów. Powinien jeździć na kluczowe spotkania, budować relacje z najważniejszymi, największymi i innymi „naj” Klientami. Ale Menedżer nie może wyręczać swoich Podopiecznych. Zrównuje się wtedy z nimi stanowiskiem i ma kłopot z wyrobieniem sobie autorytetu i np. z egzekwowaniem zadań. Przecież jak nie będę miał sprzedaży, to przyjedzie Marcin i pomoże, prawda? A Marcin jedzie, pomaga, sprzedaje, bo „goni cyfrę”. Sam przez to w swoim domu tylko śpi (ale wyłącznie w weekendy, i to nie wszystkie), życie prywatne zapewne ma na drugim albo trzecim planie, nie pamięta, co to urlop, i… zaniedbuje firmę. Mój Klient przyznał, że brakuje mu umiejętności planowania pracy i nie daje rady w kwestiach, nazwijmy to, biurowych. Spóźnia się z rozliczaniem faktur (niestety, nie tylko swoich, ale i Podopiecznych), narady i prezentacje przygotowuje na ostatnią chwilę, przekłada rozmowy miesięczne i roczne z pracownikami. Wszystko za cenę sprzedaży. Wprawdzie w pierwszym okresie ta sprzedaż oczywiście wzrośnie, ale już za chwilę (może to kwestia tygodni, miesięcy, może roku) wszystko się rozpadnie. Marcin widzi wyzwanie w tym, że za bardzo angażuje się w sprzedaż i przez to nie ma autorytetu Dyrektora i nie nadąża ze sprawami biurowo-organizacyjnymi. Coś jeszcze? Według Marcina reszta jest okej. W nowym roku chce podjąć decyzję, by więcej zarządzać, a mniej sprzedawać i dzięki temu nadążyć z tematami administracyjnymi. Czy wtedy będzie już wszystko w porządku?
Niestety, pęd za wynikiem pokazał kilka słabości, które w przyszłości mogłyby zabić dalszy rozwój i sprzedaż na takim poziomie. Po pierwsze, Dyrektor nie miał czasu dla swoich pracowników. Przez to nie zwracali się do niego ze swoimi problemami, a często albo robili w środku firmy bałagan, albo sprawa szła do Przełożonych Marcina (nie jako skarga, ale jako prośba o pomoc). Po drugie, Dyrektor, skupiony na wyniku sprzedażowym, który osiąga na tym polu sukcesy, nie słucha rad i opinii członków zespołu. Ma swoją wizję, która przecież się sprawdza, więc nawet jeśli pyta kogoś o zdanie, to i tak robi po swojemu. Przez to wydaje polecenia w ramach swojego planu, ale robi to bezrefleksyjnie, bez słuchania drugiej strony. Dlatego zespół przestaje wydawać opinie i wyrażać swoje zdanie. Po prostu im się nie chce. Co następuje? Marcin jest przemęczony, bo goni sprzedaż oraz namiastkę zarządzania zespołem. Nie ma pojęcia o narastających frustracjach zespołu ani o ewentualnych konfliktach i trudnościach, bo komunikacja w firmie omija go szerokim łukiem. Kiedy wynik nie jest już tak obiecujący jak wcześniej, zaczyna się wytwarzanie coraz większego ciśnienia u członków zespołu, aby sprzedawali jak najwięcej. Pierwsze pyskówki i kłótnie z Dyrektorem stają się faktem (gorzej, jeśli dzieje się to za pośrednictwem e-maili, które czyta reszta zespołu). Przecież Dyrektor jest tylko jednym z Handlowców. W końcu dochodzi do pierwszego zwolnienia się jednego z pracowników, i to bez rozmowy z Dyrektorem, który dziwi się, bo przecież premie się zgadzają, czyż nie? Następuje powolny rozpad i przemęczenie organizmu tak firmy, jak i samego Dyrektora. Sprzedaż powoli umiera i albo takiego Menedżera uratuje awans za wyniki (i z góry skupi się on już siłą rzeczy tylko na planowaniu strategii), albo się zwolni wyczerpany, bądź to jego zwolnią. A przecież zaczęło się od historycznego wzrostu! Niestety, zarządzanie sprzedażą jest wymagające i ma bardzo wiele zmiennych. Jeśli poczujemy się za mocni i pewni siebie, bo udało się osiągnąć cel i cyferki w Excelu się zgadzają, to nie oznacza, że już świat leży u naszych stóp. Nie dajmy się zwieść i nie twórzmy efektu Dunninga-Krugera w czystej postaci.
Z perspektywy Sprzedawcy niezdrowa pogoń za wynikiem ma dwa źródła:
1. Chęć coraz większego zarobku. 2. Presja Przełożonych.
Jeśli kierujemy się tylko chęcią zarobku, a każdy Klient jest niczym więcej jak tylko gadającym portfelem, to sygnał, że długo w Sprzedaży (przez duże S) nie popracujemy. Zamęczymy siebie, Klientów i jeśli szybko nie zaoszczędzimy konkretnej sumy, to będziemy musieli zmienić zawód. Ponadto takie podejście kieruje nas w stronę manipulacji. Łatwo poznać takie osoby — przez maksymalnie rok pracują w danej firmie i kiedy powoli zbliżają się konsekwencje za nieetyczną sprzedaż, po prostu się zwalniają i idą do podobnej firmy robić to samo, aż zrozumieją, że to nie może mieć sensu na dłuższą metę.
Presja Przełożonych może być równie niezdrowa. Jeżeli biedny Sprzedawca otrzymuje reprymendę od swojego Kierownika, za chwilę przyjeżdża Dyrektor Regionu i pyta, dlaczego wszystkiego jest tak mało sprzedane. Po nim odwiedza nas Dyrektor Makroregionu i kręci nosem, że sprzedaż jest za słaba. Na koniec mamy e-mail od Prezesa o coraz gorszych wynikach. Wiem, można oszaleć. Zbyt duża presja zabija dobrą obsługę. Jest tylko jedno „ale”: zbyt mała presja może też spowodować brak inicjatywy Sprzedawców, którzy (nie generalizując) mają tendencję do obijania się.
Trik
Macie wątpliwości, czy Wasi Handlowcy działają etycznie? Nie chodzi tylko o oszukiwanie Klientów, ale również o takie rzeczy jak kradzież rzeczy z biura, narażanie firmy na straty albo wyciąganie bazy kontaktów. W prosty sposób można ograniczyć takie zachowania poprzez… zamontowanie lustra. Zwykłego lustra, gdzie Wasi Podopieczni będą mogli spojrzeć na swoje oblicza. Badania wskazują, że spojrzenie w zwierciadło zmniejsza podkradanie słodyczy przez dzieci (z 33,7% do 8,9%) lub zwiększa pożądane zachowania wśród studentów (46% studentów wyrzuciło papier do kosza na śmieci, gdy spojrzeli w lustro, podczas gdy zrobiło to tylko 24% badanych, którzy nie widzieli swojego odbicia).”
„Miłość w dzisiejszych czasach została skomercjalizowana, sprowadzona do szybkich relacji, które skupiają się głównie na fizyczności. Ludzie nauczyli się wykorzystywać swoją zewnętrzność do uzyskiwania korzyści w budowaniu relacji. Zaczęli o siebie dbać. Chodzą na siłownię, do kosmetyczki, lepiej jedzą, medytują, uprawiają sport i częściej się uśmiechają. Poświęcają dużo czasu na to, aby poprawić swój świat zewnętrzny. Wydają często wiele pieniędzy, których w rzeczywistości nie mają, aby inni uznali ich za atrakcyjnych.
Jednak ważniejszy od pieniędzy stał się czas. Ludzie chcą wszystkiego natychmiast. Jest to pogoń narzucona przez otoczenie, z którym muszą się mierzyć każdego dnia. Jeśli nie jesteś szybki i się nie dostosujesz, to zginiesz. Ktoś Ci wmówił, że musisz ciągle biec i że wszystko musi być na już. To nieprawda. Życie to nie McDonald. Tu nie chodzi o najkrótszy czas wydania Big Maca. Mimo to wszyscy dookoła, zdyszani, chcą pokazać innym, że całe ich życie jest czymś lepszym. Brakuje im już tchu, porzucają swoje wartości w imię kiczu i czegoś na chwilę. Tak też jest z miłością i związkami. Na szybko, na niby, byle jak. Brak w nich cnoty, mojej przyjaciółki — Cierpliwości.
Cierpliwość to dziś towar deficytowy, który przestał mieć znaczenie. Wraz z jej utratą ludzie odsunęli od siebie piękno ich życia. A przecież natura i świat pokazują, że wszystko wymaga czasu. Pory roku, ruchy planet, dzień i noc, oczekiwanie na dziecko trwają. Na szczęście człowiek wielu rzeczy nie jest w stanie przyśpieszyć. Na pozostałe, na które miał wpływ, narzucił nienormalne już tempo. Dlatego przestała liczyć się wartość produktów, ludzkiego życia, miłości i współistnienia.
Oczekujemy, że już dziś ktoś nas pokocha. Od teraz chcemy lepszej pracy, a co najmniej wysokiej podwyżki. Autobus lub nasz samochód za wolno jadą, bo my już chcemy gdzieś być. Chcemy dorosnąć już od narodzin, a później odkrywamy, że zbyt szybko straciliśmy dzieciństwo. Biegniemy za karierą, a rodzina jest przy okazji. Liczy się wygląd, a zapominamy o duchowości i relaksie. Chodzimy na skróty, korzystając z szybkich kompromisów. Gubimy wartości, które w danej chwili powstrzymują nas od działania i zdobycia upragnionej rzeczy lub osoby. Odrzucamy prawdziwą miłość w imię tej, która jest, bo jest.
Po raz kolejny proszę: ZATRZYMAJ SIĘ!!! Jan Paweł II mówił: „Zatrzymaj się, to przemijanie ma sens, ma sens… ma sens… ma sens!”. Dlatego zdobądź tę cnotę i poszukaj w sobie cierpliwości. Weź głęboki oddech, kiedy czujesz, że zbytnio się śpieszysz.
Zatrzymaj się, kiedy:
Twój ukochany patrzy Ci w oczy;
Twoje dziecko mówi do Ciebie;
mijasz park i widzisz otaczające Cię drzewa, ptaki i mijających ludzi;
zamierzasz wykrzyczeć przyjacielowi to, czego później będziesz żałować;
budzisz się rano — podziękuj za dar nowego życia.
To wszystko nauczy Cię cierpliwości i szacunku do upływającego czasu. Będąc cierpliwym, zobaczysz, jak piękne może być życie. Przekonasz się, ile przeoczysz, kiedy stracisz kontakt z tą przyjaciółką.
„Nie trać nigdy cierpliwości; to jest ostatni klucz, który otwiera drzwi”. — Antoine de Saint-Exupéry
Również dla mnie nie jest to łatwe, bo często czując nadarzającą się okazję, zapominam o cierpliwości. Ulegam pokusom, które po czasie okazują się niewarte porzucenia zasad. Jednak będąc świadomym, jak ona jest ważna, potrafię się zatrzymać i dostrzec sens korzystania z cierpliwości. To między innymi ona buduje mój spokój i pozwala podejmować decyzje długoterminowe. Łatwiej jest przyjmować postanowienia noworoczne, kiedy wyznacza się realny czas ich realizacji. Ustalone plany i marzenia przychodzą w odpowiednim czasie, który zapisaliśmy przy ich wymyślaniu. Wówczas cierpliwość wydaje się czymś oczywistym. Ze spokojem wykonujemy poszczególne elementy, które zaprowadzą nas do celu. Na przykład kobieta, która dowiaduje się, że jest w ciąży, od pierwszego dnia wie, że potrwa to około dziewięciu miesięcy. Przez ten czas zmienia dietę, sposób odżywiania się, a także swoje nawyki. Niczego nie robi szybciej, cierpliwie czeka na dzień porodu. Choć czasami nie jest to łatwe.
Szukaj jej więc w każdym oddechu, spojrzeniu, słowie i działaniu. Nie zapominaj o niej, kiedy wchodzisz do sklepu, a nie masz wystarczającej ilości pieniędzy na zakup wymarzonej pary butów. Pamiętaj o niej też, kiedy odrabiasz z dzieckiem lekcje lub uczysz je jeździć na rowerze. Daj sobie czas, który i tak upłynie.”
„Nigdy nie rezygnuj z celu tylko dlatego, że osiągnięcie go wymaga czasu. Czas i tak upłynie”. — H. Jackson Brown junior
„Najczęściej stres nie wywołuje depresji. Bardzo często każdy z nas się stresuje — dzieje się to niemalże codziennie, ale w pewnym momencie zapominamy o stresie, ponieważ nie jest on dominujący w naszym życiu. Problem zaczyna się wtedy, gdy jesteśmy narażeni na sytuacje stresowe przez cały czas. Jednym z przykładów może być mobbing, którego doświadczamy w miejscu pracy. Praca jest ważnym elementem naszego życia. Spędzamy w niej bardzo dużo czasu. Wyobraź sobie sytuację, w której kierownik Cię nęka, obraża, poniża, krytykuje za wszystko, nie daje się wykazać i ośmiesza. Oczywiście możesz odejść z pracy. Jednakże nie wszyscy mają taką możliwość. Osoba, która musi z jakiegoś powodu pracować w takim miejscu, z takim człowiekiem, bardzo szybko odczuje wpływ długotrwałego stresu nie tylko na swój organizm, ale także na swoją psychikę. Oto historia Klaudii, która nie pracuje już w takim miejscu od dwóch lat, ale do tej pory leczy się na depresję.
„Bardzo długo starałam się o pracę w pewnej firmie. Gdy w końcu mi się udało, bardzo się cieszyłam. W mojej branży ta firma to był prestiż. Wszyscy chcieli tam pracować, wszyscy się pchali. To, że wybrali mnie, to było wyróżnienie. Tak wtedy myślałam. Na początku było okej. Poznawałam ludzi, firmę, wprowadzano mnie powoli w nowe obowiązki. Gdy przedstawiono mnie Alicji, kierowniczce mojego działu, sądziłam, że jest bardzo miła. Sprawiała wrażenie kompetentnej, pewnej siebie i przyjacielskiej osoby. Nigdy w życiu bym nie powiedziała, że urządzi mi takie piekło. Gdybym wtedy wiedziała, nigdy nie podałabym jej ręki.
Jeszcze przez tydzień od momentu naszego zapoznania się był spokój. Przydzielała mi zadania, od czasu do czasu poprawiała mnie, ale bez żadnych złośliwości, jak to przełożony. Dzisiaj myślę, że ona mnie po prostu badała — na ile sobie pozwolę, czy można mnie zmiażdżyć, czy dam się podporządkować. Pierwsza lampka zapaliła mi się, gdy znajomi z pracy zapytali mnie, co sądzę o Alicji. Odpowiedziałam wtedy, zresztą zgodnie z prawdą, że wydaje się w porządku. Spojrzeli na mnie dziwnie, jedna osoba nawet się zaśmiała, ale nie kontynuowali tematu. Wtedy nie wiedziałam, o co im chodzi. Mam do nich żal, że mnie nie uprzedzili, a potem że nie stanęli po mojej stronie.
Bardzo szybko się przekonałam, o co im chodziło. W pewnym momencie Alicja zaczęła na mój widok reagować niemalże alergicznie. Wszystko, co robiłam, było źle. Każdy raport był do poprawy, mimo że robiłam go tak samo jak wcześniej. Po jakimś czasie codziennie słyszałam, że nie potrafię głupiego polecenia wypełnić jak należy, że to cud, że skończyłam studia, bo ona by mnie nie przepuściła nawet przez podstawówkę. Z dnia na dzień było coraz gorzej. Wykpiwała każdy mój pomysł, posuwała się nawet do tego, że głośno krytykowała sposób, w jaki się ubierałam, mimo że mój ubiór był zgodny z dress code’em firmy. Na początku postanowiłam być twarda. Pomyślałam sobie, że to przetrzymam, i nie reagowałam na zaczepki. Jak się okazało, to był błąd. Moja szefowa ewidentnie chciała, żebym jej odpyskowała, żeby mogła mnie wyrzucić. A ja tego nie robiłam.
Każdy dzień zaczynał się więc jej krzykiem o byle głupotę. Wystarczył jeden mały błąd, a potrafiła zrobić awanturę z wyzwiskami na pół firmy. Inni pracownicy nie reagowali. Stali i patrzyli, jak mnie obraża i ośmiesza. Wszyscy się jej bali, bo wściekła bywała nieprzewidywalna. Kiedyś widziałam, jak w furii podarła koledze cały projekt, nad którym siedział kilka dni, bo coś jej się nie podobało. Kontrolowała mój czas pracy, wiedziała, z kim rozmawiałam i ile czasu spędziłam na lunchu. Opowiadała o mnie niestworzone rzeczy innym pracownikom. Na każde moje pytanie reagowała niemalże agresją. A ja bałam się już pytać. Ciągle chodziłam spięta, przestałam jeść w pracy, żeby nie denerwować Alicji, nie rozmawiałam z nikim, całe dnie potrafiłam spędzać za biurkiem, bez żadnej przerwy, nawet na toaletę. Gdy wychodziłam z pracy, serce waliło mi jak młotem, bo bałam się, że mnie zatrzyma, wymyśli jakiś błąd i zostanę po godzinach. Bliscy widzieli, co się dzieje, ale nie chciałam ich martwić. Narzeczonemu opowiadałam jakieś historyjki o tym, że mam nawał pracy, nie chciałam, żeby się przejmował. Postanowiłam sama sobie poradzić. I podjęłam decyzję, która mnie najwięcej kosztowała. Poszłam do kierownika, który stał wyżej od Alicji, jej bezpośredniego przełożonego. Może ktoś nazwie mnie kablem, ale ja byłam wykończona psychicznie i kompletnie nie wiedziałam, jak sobie z nią radzić. Jej szef wydał mi się ostatnią deską ratunku.
Niestety, szef Alicji mnie zbył. Stwierdził, że on mi nie pomoże, bo do Alicji trzeba po prostu przywyknąć. Gdyby dał mi w twarz, poczułabym się wtedy lepiej. Dzisiaj wiem, że on wiedział, jak wygląda sytuacja, ale nic z tym nie chciał zrobić.
Po wizycie u szefa, która odarła mnie z jakiejkolwiek nadziei, przestałam porządnie sypiać. Budziłam się w nocy po kilka razy. Łykałam jakieś tabletki uspokajające, ale niewiele mi dawały. Cały czas myślałam, co ta jędza jeszcze wymyśli, w jaki sposób mnie obrazi lub skompromituje. Potrzebowałam tej pracy, nie mogłam odejść.
Miarka się przebrała, gdy pewnego dnia Alicja nawrzeszczała na mnie za jakiś błąd. Nawet nie pamiętam za co. Po prostu coś we mnie pękło. Zarzucała mi brak jakichkolwiek kompetencji i profesjonalizmu, podważała moje umiejętności, a na końcu stwierdziła, że wyrzuci mnie na zbity pysk i pies z kulawą nogą mnie nie zatrudni. Rozpłakałam się. Zaczęła mnie wyśmiewać, że tylko to potrafię robić, i kazała mi się wynosić do domu, bo i tak dzisiaj nie ma ze mnie żadnego pożytku.
Kiedy udało mi się jakoś dotrzeć do domu, zwymiotowałam z nerwów. Trzęsły mi się ręce, nie mogłam utrzymać w nich szklanki z wodą. W takim stanie zastał mnie narzeczony, który wrócił z pracy. Zabrał mnie do psychologa, któremu wszystko opowiedziałam. Dzisiaj już tam nie pracuję, zwolniłam się kilka tygodni później, w akompaniamencie wielkiej awantury. Byłam już wtedy tak otępiona lekami, że i tak miałam to gdzieś. Do dziś nie potrafię sobie ze sobą poradzić przez tę kobietę, a minęły już dwa lata.”
Klaudia znosiła mobbing przez ponad pół roku. Takie doświadczenie miało prawo ją przytłoczyć, mimo że sądziła, że poradzi sobie sama. Presja ze strony kierowniczki była tak silna i długotrwała, że spowodowała u kobiety załamanie nerwowe, które musiała leczyć farmakologicznie. Była bezbronna, pozostawiona sama sobie, ponieważ inni pracownicy udawali, że nic nie widzą, i nie chcieli jej pomóc.
Długotrwały stres może wynikać z wielu sytuacji, nie tylko związanych z pracą. Każdy stres, który utrzymuje się przez dłuższy czas, może doprowadzić do pojawienia się zaburzeń emocjonalnych. Nie wolno tego lekceważyć. Jeśli znajdziesz się w takiej sytuacji i poczujesz, że to Cię przytłacza, to zaczniesz myśleć, że nie dasz sobie sam rady i nic nie możesz poradzić na zaistniałą sytuację. Takie właśnie myśli prowadzą prosto w ramiona depresji. Pojawia się rezygnacja, a potem odrętwienie.”
„Kiedy ukończyłem uniwersytet w Indianie, z pewnością nie marzyłem o posadzie w banku. Chciałem dostać pracę, w której będę mógł nauczyć się czegoś więcej o komputerach, dlatego rozpocząłem pracę w Mellon Bank w Pittsburgu. Pomagałem w adaptacji systemów, czyli zmienianiu dotychczasowych instrukcji obsługi w małych bankach w zautomatyzowane systemy. Choć nie byłem w tym dobry, praca okazała się niezłą zabawą przez kilka pierwszych miesięcy, a ja pracowałem ze świetnymi ludźmi, którzy lubili spotykać się i wychodzić po pracy na piwo.
Ale mijały miesiące i podobało mi się coraz mniej. Niejednokrotnie musiałem przypominać sobie, dlaczego tam się znalazłem. Płacono mi, abym uczył się, jak działają komputery, jak funkcjonują duże firmy i jak pracują menedżerowie średniego szczebla – to było dużo lepsze niż płacenie za czesne w celu zdobycia edukacji biznesowej.
Wytrzymałem dziewięć miesięcy. W kolejnej firmie, Tronics 2000, wytrzymałem prawie osiem.
Misją Tronics było tworzenie punktów franczyzowych w branży napraw telewizyjnych. Firma miała być przedsiębiorcza i iść w kierunku koncesji napraw komputerowych (w wolnym czasie kazano mi napisać analizę możliwości rozwoju przedsiębiorstwa w tym zakresie). Jak się okazało – żadne z powyższych twierdzeń nie było prawdziwe. Ale płacono mi 1500 dolarów miesięcznie i nauczyłem się bardzo dużo.
Co się okazało? Firma sprzedała JEDNĄ franczyzę. A właściwie – ja ją sprzedałem, mimo że wciąż daleko mi było do zostania pracownikiem miesiąca zbyt dużo czasu spędzałem na dobrej zabawie kosztem pracy. Pojawianie się w pracy raz w tygodniu na kacu też nie było zbyt dobrym posunięciem z mojej strony.
Praca bywała również frustrująca. Ciągłe dzwonienie do sklepów naprawiających telewizory i niełatwe próby wytłumaczenia zalet franczyzy. Nauczyłem się, jak dzwonić w ciemno. Nauczyłem się, jak sięgać po książkę telefoniczną, wybierać numer i nie bać się tego.
W pracy miałem możliwość rozmawiania z weteranem branży telewizyjnej, Larrym Menaughiem. Larry podpisał pierwsze kontrakty usługowe. Nie rozmawialiśmy zbyt wiele o firmie lub samej branży, ale o tym, jak wykonać moją robotę. Dawał mi uczciwe i konstruktywne komentarze na temat zadań, którymi się zajmowałem. Już wtedy wiedziałem, że były właściwe, bo pochodziły od Larry’ego. Chciałbym móc cofnąć czas, by mu podziękować.
Po odejściu z pracy wystartowałem do Dallas w Teksasie w poszukiwaniu zabawy, słońca, pieniędzy i kobiet. Miałem 23 lata. Byłem bez grosza. Fiat 77, który posiadałem, miał dużą dziurę w desce podłogowej i pochłaniał olej szybciej, niż ja byłem w stanie pochłaniać piwo. Nocowałem na kawałku podłogi u przyjaciół, którzy przeprowadzili się z akademika do wieżowca zwanego Village.
Nie wiedziałem, co przyniesie przyszłość. Byłem bezrobotny. Nie miałem jakichkolwiek perspektyw, ale przecież wziąłem kilka lekcji w prawdziwym świecie biznesu, w którym zapłacono mi za „czesne”; w Dallas miałem zamiar robić to samo, dopóki sprawy nie ułożą się tak, jak należy.
Greg Schipper, do którego udałem się zaraz po przyjeździe do Dallas, najwyraźniej nie zakładał, że się wprowadzę. Nie miałem jednak wyjścia – był jedyną osobą w mieście, którą znałem.”
Fragment pochodzi z książki „Jak grać żeby wygrać w biznesie”, której autorem jest Mark Cuban (miliarder, który rozpoczynał od sprzedawania worków na śmieci i mleka w proszku, chodząc od drzwi do drzwi).
Chcesz poznać dalszą część tej historii? Już niebawem na naszym blogu 🙂
„Odnosząc się do rozumienia metod praktyki, jakie zaprezentowałem na początku poprzedniego rozdziału, krija jogę możemy postrzegać jako metodę usuwania podstawowych zaburzeń funkcjonowania umysłowego, które przeszkadzają w dalszej praktyce. Oczywiście jest to spore uproszczenie, a nawet trywializacja, ale teza ta w dużej mierze znajduje swoje odzwierciedlenie nie tylko w sutrze II.2, która podkreśla, że celem krija jogi jest osłabienie negatywnych tendencji (kleśi) i przygotowanie do medytacji, ale też w samym charakterze praktyk. Warto zwrócić uwagę, że praktyki, które przedstawia Patańdźali w ramach jogi ośmioczłonowej (astanga joga), wymagają od ucznia zdolności do stawiania sobie zadań i ich realizowania. Dzięki realizacji kolejnych zadań w praktyce uczeń przechodzi na wyższą hierarchię celów. Jednakże nie każdy uczeń potrafi postawić sobie zadanie do realizacji, nie mówiąc już o praktycznym zrealizowaniu tego zadania. Dlatego właśnie Patańdźali na początku drugiego rozdziału (drugiej pady) Jogasutr przedstawia praktykę przygotowawczą w postaci krija jogi, która ma charakter — można by powiedzieć — psychoterapeutyczny.
W sutrze II.1 przeczytamy: Umiarkowanie, rytuały religijne i ofiarowanie swoich czynów Bogu stanowią jogę w formie działania [tapassvadhyayeśvarapranidhanani kriyayogah]. Termin „krija” zawiera rdzeń kr i oznacza „działanie”, „czynność”. Najwybitniejszy współczesny egzegeta Jogasutr, Sankhja-jogaczarja swami Hariharananda Aranya (1869 – 1947), tak tłumaczy etymologię terminu „krija joga”: działanie z zamiarem osiągnięcia jogi jest krija jogą.
Pierwszą praktyką konstytuującą krija jogę jest tapas — praktyka umiaru, głównie w mowie i jedzeniu. Wjasa w swoim komentarzu do sutr Patańdźalego (Jbh II.1) pisze: Kto nie praktykuje umiaru (tapas), nie osiąga jogi. Zanieczyszczenia umysłu, pstre od nieświadomych impulsów, skutków naszych uczynków i uciążliwości (…), bez praktyki umiarkowania nie ulegają rozbiciu. Ostrzega jednak, że tapas należy stosować na tyle, na ile nie zakłóca uciszenia (oczyszczenia) świadomości. Niewątpliwie brak umiaru powoduje złe samopoczucie i brak kontroli nad sobą. Jednakże przesadna samodyscyplina, w postaci np. wycieńczających do granic możliwości ćwiczeń fizycznych, długotrwałego głodowania, też nie prowadzi ani do stabilizacji stanu umysłu, ani do zdrowia. Hariharananda Aranya dodaje: W filozoficznym kontekście tapas oznacza dużo więcej niż po prostu kształtowanie fizycznej wytrzymałości. Oznacza tryb życia i postępowanie wymagające intelektualnej, moralnej i emocjonalnej dyscypliny w celu urzeczywistnienia prawdy o świecie i o sobie samym. Tapas w krija jodze jest swego rodzaju praktyką wprowadzającą wątki abhjasy i vairagji (zob. JS I.12 – I.16). Przypomnijmy, że abhjasa jest nieprzerwanym wysiłkiem w celu osiągnięcia stanu spokoju umysłu i powinna być kontynuowana ze szczerym oddaniem; natomiast vairagja jest stanem, kiedy umysł traci całe swoje pożądanie do obiektów widzianych lub opisanych w pismach. Tezę tę wydaje się potwierdzać cytat z Bhagawatapurany (Śrimad-Bhagavatam), gdzie jest napisane: kama tyaga tapah ucyate — tapas (umiarkowanie) jest tym, co uwalnia cię od pragnień.
Kolejnym elementem praktyki krija jogi jest svadhjaja, która w tym wypadku oznacza świadomy i zaangażowany udział w rytuałach danej religii. Wjasa komentuje (Jbh II.1): Svadhjaja polega na powtarzaniu modlitw lub mantr (…) i czytaniu nauk o wyzwoleniu z cierpienia. Realizacja rytualnych praktyk ma przygotować umysł do kolejnej praktyki, jaką jest iśvarapranidhana.
Termin „iśvarapranidhana” jest tłumaczony przez Wjasę w następujący sposób (Jbh II.1): Iśvarapranidhana polega na ofiarowaniu Iśvarze (Bogu) wszystkich czynów lub na wyrzeczeniu się ich owoców. Iśvara (z sanskr. Pan), jak zauważa Patańdźali w sutrze I.24, jest szczególnym puruszą, całkowicie wolnym od uciążliwości, nieskalanym działaniami oraz nietkniętym przyczyną i skutkiem. W kolejnych sutrach kodyfikator jogi pisze że Iśvara jest nieprzewyższalnym zalążkiem wszechpoznania i pierwszym nauczycielem.
Krija joga to niezwykle doniosła praktyka, w której dążymy do tego, by akceptować owoce naszych czynów, zanim tych czynów dokonamy. Zatem iśvarapranidhaną nie jest pogodzenie się z negatywnymi rezultatami naszego działania (ponieważ nie ma innego wyjścia). Iśvarapranidhana to zaakceptowanie efektów naszego działania, jakiekolwiek by były: pozytywne czy negatywne, zanim podejmiemy to działanie. Choć nie jest łatwo wdrożyć tę praktykę, nietrudno się zorientować, jak transformujące może być jej działanie. Dlatego Patańdźali czyni tę właśnie praktykę kulminacją krija jogi.
W sutrze II.2. Patańdźali tłumaczy efekty krija jogi: Praktyka ta zmniejsza uciążliwości i prowadzi do skupienia [samadhibhavanarthah kleśatanukaranarthaś ca]. Wjasa komentuje to w następujący sposób (Jbh II.2): Gdy krija joga jest właściwie praktykowana, prowadzi umysł do skupienia (samadhi) i znacząco osłabia uciążliwości (kleśe). Ogień wiedzy różnicującej spala osłabione kleśe. Gdy uciążliwości są osłabione, nie mogą dłużej zaciemniać różnicy między buddhi a puruszą. Urzeczywistnienie tego sprawia, że guny przestają się manifestować.
Swami Hariharananda Aranya wyjaśnia, w jaki sposób krija joga zmniejsza uciążliwości i prowadzi do skupienia: Spokój ciała i zmysłów [uzyskuje się] poprzez tapas, predyspozycje do urzeczywistnienia prawdy poprzez svadhjaję, a stabilność umysłu poprzez iśvarapranidhanę.”
Fragment pochodzi z książki „Psychologia jogi…”, której autorem jest Maciej Wielobób.
„Kiedyś czytałem pewne badania, w których podano, że 80% ludzi odcina się od swojego dzieciństwa. Uznałem, że w tej informacji musi być coś głębszego. Zacząłem analizować temat i zrozumiałem, że też należę do tej grupy ludzi. Może w tym tkwi klucz do naszego istnienia.
Tym raportem rozpocząłem swój powrót do przeszłości, trochę inny niż w znanym filmie o tym tytule. Nie przeniosłem się tam fizycznie, a wracałem tam myślami, szukając istoty swojego życia. Ta wędrówka to opowieść o dziewiątym z moich przyjaciół, czyli Dzieciństwie odkrywanym na nowo. Możesz już na tym etapie przerwać czytanie, uznając, że nie ma to większego sensu. Tym samym dalej będziesz wśród tych 80% ludzi, którzy tak właśnie uważają. Jednak 20% ludzi, którzy sądzą, że w tym myśleniu jest źródło ich sukcesów, to w dużej mierze najbogatsi ludzie na świecie.
Zadaj sobie pytania: kiedy byłeś tak naprawdę szczęśliwy? Który okres swojego życia wspominasz najlepiej? Kiedy zabawa sprawiała Ci frajdę? A kiedy ostatnio byłeś sobą? Większość odpowiedzi nasuwa nam okres dzieciństwa, ale są i takie z czasów tak zwanej dorosłości. Tylko że również w dorosłym życiu w chwilach radości i spełnienia bawiłeś się i czułeś się jak dziecko, które robi coś po raz pierwszy lub doznaje emocji do tej pory nieznanych. Do dziś nosimy w sobie dziecko i zawsze będziemy je nosili.
W dzieciństwie nie baliśmy się marzyć, choć czasami nie było ono łatwe. To okres wiary we własne siły i w możliwości, które sprawiały, że kreowanie rzeczywistości dawało nam wielką frajdę. Potrafiliśmy z pozornie najprostszej zabawy uczynić wielką przygodę. Z pudełka po butach konstruowaliśmy domki lub garaże, a z większych pudeł powstawały telewizory lub sceny teatrzyków. Wszędzie dostrzegaliśmy możliwości, które budowały w nas poczucie, że wszystko jest dla nas.
Okres dzieciństwa, nawet bardzo smutny, uczył nas wszystkiego, co robimy dziś. Wszystko to, co dzisiaj mamy, jest efektem nasiąkania skorupki. To zbierane doświadczenia i zasłyszane przekonania były początkiem zmian w naszym życiu, które wiedziemy dziś. Oczywiście były to przekonania ludzi starszych i otoczenia. To nie były nasze przekonania. Ale skoro mogliśmy się ich nauczyć, to możemy się ich także oduczyć.
To właśnie podczas obserwacji dzieci zrozumiałem, że przekonania nie są nam dane raz na zawsze i nie musimy być przywiązani do doświadczeń i wartości, które przez wiele lat nie pasowały do naszego postrzegania świata. Krok po kroku zacząłem oduczać się nawyków będących szkodnikiem w moim umyśle i działaniu.
Ważne stało się też dla mnie nauczenie się marzyć, ale nie tak, jak robią to „dorośli”. Przestałem ważyć i oceniać swoje marzenia. Nie odnosiłem ich do rzeczywiści, a powiedzenie „zejdź na ziemię”, które pewnie większość z nas słyszała, przestało mieć znaczenie. Oddawanie się marzeniom i kreowaniu swojej rzeczywiści najpierw w umyśle, a później na papierze przeobraziło się w określone działania.
Czytałem wiele książek o miliarderach. Ich wspólnym mianownikiem były marzenia bohaterów, w które wierzyli z dziecięcą ufnością. Tworzyli coś w umyśle, aby później trzymać to w dłoni. Ponosili setki upadków, ale to ich nie zatrzymywało. Wiedzieli, że skoro mają już obraz tego, czego chcą, to musi mieć to swoje odzwierciedlenie w rzeczywistości. Przez wielu krytykowani i niezrozumiani, stawiali temu czoła i osiągali swoje sukcesy.
„Co należy zrobić po upadku? To, co robią dzieci: podnieść się”. — Aldous Huxley
Inna nauka z moich obserwacji jest taka, że dzieci uczą się przez naśladowanie, a to tworzy w nich nawyk. Obserwują tych, którzy osiągnęli to, czego one chcą, i robią dokładnie to samo. W ten sam sposób funkcjonujemy w świecie dorosłych. Najlepsze wyniki osiągają nie teoretycy, ale praktycy, którzy wszystko, czego się dowiadują, muszą sami sprawdzić, wypróbować lub przećwiczyć. Tak robią chociażby sportowcy, powielając wyniki swoich mistrzów i doskonaląc nabyte wcześniej umiejętności.
Ten mój dziewiąty przyjaciel pokazał mi, jaki mam talent. Przez kilkanaście lat w ogóle go nie dostrzegałem. Odkryłem go na nowo z chwilą zanurzania się w swoje fantazje, widząc to, co najbardziej kochałem w dzieciństwie. U każdego z Was talentem jest to, co najbardziej lubiliście robić w najmłodszych latach.
Według mnie najlepiej byłoby nie dorastać, jak w filmie Kapitan Hook. Kiedy Piotruś Pan wydoroślał, zapomniał o całym swoim szczęściu. Musiał znaleźć w sobie jedną pozytywną myśl, która sprawiła, że znów stał się dzieckiem w skórze dorosłego. Na nowo wszystko straciło ograniczenia, a świat stał się pełen możliwości, których Piotruś wcześniej nie dostrzegał.
Przestaliśmy być dziećmi, kiedy ktoś wmówił nam, że mamy dorosnąć, tylko dlatego, że sam zapomniał o miłości, którą w dzieciństwie otaczał cały świat. Odrzucił moc, jaką dają marzenia. A później sam zaczął zabijać w swoich dzieciach wielkie pragnienie życia wykreowanego w umyśle.
Odkrywając to, otworzyłem swój umysł na setki pomysłów, na kreatywne postrzeganie możliwości, a problemy stały się wyzwaniami do podjęcia. Każdy dzień to nowa przygoda, która zaczyna się wschodem słońca, a kończy w chwili zaśnięcia z wyczerpania po wspaniałym dniu. Jeśli ktoś mówi mi, że zachowuję się jak dziecko, to słyszę największy komplement, jaki może mi dać.
Od siedmiu lat obserwuję swoją córeczkę i razem z nią poznaję świat na nowo. Zacząłem się cieszyć tym, co już znam, jakbym widział to po raz pierwszy. Zobaczyłem, że świat ma więcej kolorów niż nam się wmawia. Dałem sobie szansę na tworzenie w wyobraźni tego, czego jeszcze nie otrzymałem. Ty również robiłeś to samo w dzieciństwie, więc dlaczego nie masz robić tego nadal? To Twoje życie i możesz zrobić z nim, co tylko chcesz. Jedna z piosenek Piotra Rubika mówi o tym, co masz prawo robić.
„Masz prawo kochać, masz prawo śnić Masz prawo śpiewać, masz prawo żyć Masz prawo marzyć teraz i tu Na przekór kłamstwu, na przekór złu”.
Pomyśl. Skoro robią tak najbogatsi, to musi coś w tym być. Dlaczego zatem niewiele się o tym mówi? Jak sądzisz? To sekret dla wielu jeszcze nieodkryty. Dlatego nie wszyscy są w tych 20%, a ja właśnie przekroczyłem tę granicę i należę do szczęśliwych ludzi, którzy uwierzyli, że świat to niekończąca się opowieść o dzieciństwie.
„Dziecko może nauczyć dorosłego trzech rzeczy: cieszyć się bez powodu, być ciągle czymś zajętym i domagać się — ze wszystkich sił — tego, czego się pragnie”. — Paulo Coelho
Jeśli nadal nie wierzysz, to zajrzyj do książek, przeczytaj zawarte tam prawdy i zastosuj je w swoim życiu! Bądź pełen wiary, a znajdziesz w sobie siłę, aby zmieniać swoje życie. Nawet z najtrudniejszej sytuacji ludzie wychodzili, bo widzieli siebie w nowym, lepszym życiu. Znaleźli tę jedną pozytywną myśl, która popychała ich do działania.
Czujesz, że nadal jesteś dzieckiem? To trzymaj się tego. Masz dzieci? To żyj i ucz się od nich świata na nowo. Dostrzeżesz, że świat wokół Ciebie jest lepszy niż ten, który wykreowałeś sobie w głowie. Robiłeś to nieświadomie, a teraz świadomie możesz to zmieniać i malować na swój lepszy sposób.
„Depresja nie wybiera. Dotyka także osób, które do tej pory miały udane życie. Nikt nie jest na nią odporny. Na depresję mogą zachorować ludzie z różnych środowisk — wiele się słyszy o sławnych aktorach czy piosenkarzach, którzy mieli rozmaite zaburzenia, od anoreksji i bulimii poczynając, na depresji kończąc. Nieważne są pieniądze, mało znaczy prestiż. Jeśli chodzi o depresję, wszyscy jesteśmy równi.
Kilka wydarzeń może poprzedzić wystąpienie choroby. Jednym z nich może być strata bliskiego człowieka — to wydarzenie najczęściej prowadzi do depresji. Nie jest ważne, czy bliską osobę traci się przez wypadek, długotrwałą chorobę, czy też w wyniku rozwodu lub rozstania. Bardzo często w ciągu całego życia kogoś tracimy. Pamiętam, jak moja koleżanka po odejściu męża do innej kobiety powiedziała mi, że czuje się, jakby mąż nie odszedł, a umarł. Nie jest to rzadka sytuacja. Liczba rozwodów rośnie z roku na rok, codziennie na świecie ktoś zostaje sam w wyniku śmierci bliskiej osoby. Tracimy przyjaciół, rozstajemy się z partnerami, kłócimy z rodziną. Najczęściej na stratę reagujemy żalem, który jest jednym z najbardziej bolesnych uczuć. Wielu ludzi nie potrafi się z niego otrząsnąć. Statystyki pokazują, że ok. 25% osób, które straciły w ostatnim czasie kogoś bliskiego, choruje na depresję. Biorąc pod uwagę, jak często kogoś tracimy, wynik tego badania jest zatrważający. Największym problemem dla takiej osoby są wymagania społeczne, które określają, jak długo powinniśmy cierpieć. Wiele razy słyszałam, że kobiety po poronieniu powinny szybko dochodzić do siebie, bo przecież nawet nie widziały dziecka na oczy. Nieprawda. Każdy cierpi po swojemu. Więcej, każdy ma prawo cierpieć indywidualnie i samemu określać, jak długo będzie opłakiwał śmierć rodzica, odejście męża, rozstanie z partnerką. Nikt nie ma prawa nam mówić, jak długo mamy trzymać w sobie żałobę.
Żałoba dzieli się zazwyczaj na trzy etapy.Przy etapie pierwszym jesteśmy zaskoczeni, przerażeni. Czujemy ogromy żal, smutek i rozgoryczenie. Pojawia się odrętwienie i cierpienie. Może pojawić się także zaprzeczenie. Etap drugi to ten, w którym czujemy się samotni. Osoba, która jest pogrążona w żalu, czuje, że jej życie już nigdy nie będzie takie samo jak kiedyś. W tym etapie pojawia się także złość — na los, że wszystko potoczyło się tak, a nie inaczej, na siebie, że mogliśmy coś zrobić, a nie zrobiliśmy (często te oskarżenia są całkowicie bezpodstawne), albo na innych, że mają lepiej od nas. Wbrew temu, co sądzi wielu ludzi, ten okres może trwać bardzo długo. Zależy wyłącznie od predyspozycji danej jednostki do radzenia sobie z trudnymi sytuacjami. Bywa, że ten etap trwa kilka lat. Nie powinno się tutaj niczego przyspieszać, do niczego przekonywać. Trzeba jedynie wspierać drugą osobę i dać jej poczucie, że nie jest sama.
Ostatni, trzeci etap to etap pogodzenia się ze stratą, który może (ale nie musi) przynieść ostateczne ukojenie. Bardzo dużo ludzi przez wiele lat nosi ból w sercu po stracie danej osoby. Napady smutku mogą zdarzać się rzadziej, aż życie wróci do normalności. Wiele osób mówi, że ból po takiej stracie nigdy nie mija.
„To jest taki ból, jakby ci wyrwano serce. Z korzeniami. Gdy mi powiedzieli, że Adam miał wypadek i że nie żyje, poczułam się tak, jakby mi wyrwali właśnie serce.” (Anna — jej narzeczony zmarł w wypadku samochodowym przed dwoma laty).
„Gdy żona odeszła do innego, nie byłem w stanie pozbierać się przez lata. Nikomu nic nie mówiłem, działałem jak na autopilocie. Praca, dom, znajomi, praca, dom, znajomi. A wewnątrz wszystko we mnie wrzeszczało. Przyjaciele mówią, żebym ruszył dalej, chcą mnie swatać. Ja nie chcę nikogo innego, nie chcę przechodzić ponownie tego bólu, z którego się do tej pory nie wyleczyłem.” (Arek — żona zakochała się w innym mężczyźnie i zostawiła go).
„Kiedy rozstałam się z Tomaszem, myślałam, że po czymś takim już się nie podniosę. Równie dobrze mógłby mnie zabić. Spędziłam z nim 10 lat, a on przekreślił je jednym zauroczeniem.” (Kinga — niedawno rozstała się z długoletnim narzeczonym, który zakochał się w innej kobiecie).
„Kiedy przyszedł do nas lekarz i powiedział, że mu przykro, już wiedziałam. To było moje trzecie poronienie. Jak się okazało, ostatnie, bo lekarze powiedzieli, że nie będę mogła mieć więcej dzieci, że zwyczajnie nie donoszę. Wszędzie widzę moje dzieci, słyszę je, jak mnie wołają. Każdy taki dźwięk sprawia, że wewnątrz wyję z bólu, ale na zewnątrz muszę to ukrywać. Mąż mówi, że powinniśmy żyć dalej. A jak tu żyć, kiedy ty już nie czujesz, że masz serce? Moje pękło na milion kawałków.” (Mariola — trzy razy poroniła, po trzecim razie lekarze nie dają jej nadziei na to, że kiedykolwiek urodzi dziecko, leczy się na depresję).
Utrata nadziei na jakąś zmianę, utrata szacunku do samego siebie również może być przyczyną pojawienia się depresji. Idealnie obrazuje to historia Agaty:
„Wyszłam za mąż bardzo młodo — miałam 19 lat. Wiem, smarkula byłam. Ale zakochałam się jak wariatka. On też za mną szalał, a ja widziałam wszystko tylko w różowych barwach. Nie chciałam widzieć tego, że pije. Nie chciałam widzieć, że nie szanuje swojej matki ani siostry i bardzo prawdopodobne, że nie będzie szanował również mnie. Wtedy o tym nie myślałam. Zaczęło się zaraz po ślubie.
Wszystko było nie tak. Źle uprałam, niedobrze ugotowałam, nie posprzątałam jak trzeba. Powtarzał mi, że jestem głupia, że nie potrafię wykonać prostego polecenia. Gdy miałam jakiś pomysł na spędzenie razem czasu, mówił, że tylko ja mogłam taką głupotę wymyślić. Sam z siebie nie potrafił zaproponować nic. Gdy się upił, mówił, że ożenił się ze mną z litości, bo nikt inny by nie zechciał takiej maszkary. Nie bił mnie, ale jego słowa raniły mnie bardziej. Nie mogłam zrozumieć, jak to mogło się stać, byliśmy tacy szczęśliwi.
Gasłam w oczach. Doszło do tego, że bałam się chodzić po domu, żeby go nie obudzić, bo mógłby mnie wyzwać. Obiad próbowałam po kilka razy i zastanawiałam się, czy mu będzie smakował. Nie wychodziłam z domu, nie miałam przyjaciółek, bo uznał, że one są głupie, więc jak z nimi jestem, to sama głupieję jeszcze bardziej. Dałam się zdominować. Któregoś dnia zdenerwował się na mnie tak, że rzucił we mnie talerzem. Uchyliłam się na szczęście, a on się przestraszył i obiecał poprawę. Następnego dnia przyniósł kwiaty. Kilka dni był taki jak kiedyś. Byłam głupia po raz kolejny, uwierzyłam mu. Takie sytuacje powtarzały się wiele razy. Unosił się, przepraszał, kupował kwiaty, po czym znowu mnie znieważał. I tak w kółko. A ja cały czas wierzyłam, że on się zmieni.
Miarka się przebrała, gdy obraził mnie przy rodzinie. Były urodziny mojej siostry. Starałam się o pracę w pewnej firmie. Mój mąż przy wszystkich powiedział, że nie nadawałabym się tam nawet na sprzątaczkę, bo nie umiem porządnie sprzątać i on nie rozumie, po co ja tam chcę iść. Popłakałam się i na piechotę wróciłam do siebie, szłam 10 kilometrów. Nie pamiętam, jak długo szłam. Ale wtedy coś we mnie pękło. Chyba umarła moja nadzieja.
Wiem, że się nie rozwiodę. W mojej rodzinie jest to nieakceptowane. Przez wiele lat nie pracowałam, mąż nas utrzymywał. Czuję, że nie poradziłabym sobie bez niego. Nie chce mi się jeść, nie mogę spać. Nic mnie nie cieszy. Zrezygnowałam ze starania się o pracę, straciło to dla mnie sens. Patrzę na mojego męża i już nawet nie słyszę, jak ze mnie drwi. Chyba bardziej go denerwuje, że milczę. Rozpowiada teraz po rodzinie, że jestem głucha. Nie obchodzi mnie to. Nic mnie nie obchodzi.”
Przypadek Agaty dokładnie pokazuje, w jaki sposób człowiek może stracić nadzieję i jednocześnie szacunek do samego siebie. Mąż Agaty pozwolił jej uwierzyć w kilka rzeczy: że ją kocha, że jej nigdy nie skrzywdzi i że ją szanuje. A potem tę wiarę zdeptał. Wielu ludzi mówi, że przemoc psychiczna czasami jest gorsza od tej fizycznej, że boli bardziej. Z powodu słów męża Agata uwierzyła, że do niczego się nie nadaje, że nic nie może zrobić dobrze i nie dostanie wymarzonej pracy, w związku z tym przestała się o nią starać. Gdy popełniała jakiś błąd, długo sobie wyrzucała, że jest idiotką. Nawet nie zaczęła zauważać, że sama siebie znieważa. Zapomniała, że każdy z nas może popełnić błąd. W miarę trwania przemocy psychicznej ze strony męża depresja zaczynała się ujawniać i pokazywać swoje niebezpieczne oblicze.”
Też to robiłem. W każdy weekend przejeżdżałem obok dużych domów i zastanawiałem się, kto w nich mieszkał; czym zajmowali się ich mieszkańcy; z czego się utrzymywali; w jaki sposób zarabiali pieniądze. „Kiedyś – mówiłem sobie – też będę mieszkał w takim domu”. Czytałem książki o ludziach sukcesu. Czytałem każdy magazyn, który wpadł mi w ręce. Przekonywałem siebie, że wystarczy jeden dobry pomysł, że od jednej książki może zależeć, czy uda mi się czy nie. (Mam nadzieje, że ta książka będzie miała dla ciebie znaczenie!).
Pracowałem w miejscach, których nie lubiłem. Pracowałem w miejscach, które kochałem, choć nie miałem szansy na zrobienie w nich kariery. Pracowałem w miejscach, z których pensja ledwie wystarczała na opłacenie czynszu. Wykonywałem tyle zajęć, że moi rodzice zastanawiali się, czy kiedykolwiek zatrzymam się w jednym miejscu. O większości z tych prac nie wspominam w swoim życiorysie, ponieważ albo zajmowałem się nimi przez krótki czas, albo okazywały się na tyle głupie, że zwyczajnie się ich wstydziłem. Nie chciałbyś pisać w swoim CV o sprzedawaniu mleka w proszku lub franczyzie serwisów telewizorów, prawda?
Każdą pracę, niezależnie od tego, czy ją kochałem czy nie, próbowałem usprawiedliwiać, przekonując samego siebie, że płacono mi, abym się uczył, i że każde doświadczenie okaże się dodatkową zaletą w momencie, kiedy zdam sobie sprawę z tego, kim chcę być, gdy „dorosnę”.
Zakładałem, że jeśli kiedykolwiek „dorosnę”, będę zarządzać własnym biznesem – to właśnie powtarzałem sobie każdego dnia. W rzeczywistości miałem równie wiele wątpliwości, co pewności siebie. Żywiłem jedynie nadzieję, że pewność siebie wygra z wątpliwościami i zaowocuje czymś dobrym.
Wszyscy pragniemy wykonywać wymarzoną pracę lub prowadzić własny biznes. Łatwo powiedzieć, trudniej zrobić. Potrzebujemy pracy, która opłaci nasze rachunki, dlatego nie możemy czekać i w nieskończoność poszukiwać idealnej sytuacji. Wszystko sprowadza się do jednego pytania: jaką pracę powinieneś wykonywać, skoro nie znalazłeś jeszcze tej wymarzonej?
Nie wszystkie sytuacje są takie same, ale dla świeżo upieczonych absolwentów, dla bezrobotnych, dla osób, które nie lubią swojej pracy, odpowiedź wydaje się prosta (a przynajmniej taka wydawała mi się, gdy kończyłem szkołę średnią): kontynuacja edukacji.
Nie tędy droga. Powrót do szkoły? Nie. Zdobycie tytułu magistra zarządzania? Nie!
Większość świeżo upieczonych absolwentów spędziła ostatnie cztery lata, opłacając czesne, aby zdobyć edukację. Teraz, gdy są absolwentami, nadszedł czas, aby to im zapłacono za naukę. A co, jeśli nie jesteś świeżo upieczonym absolwentem? Zastosuj tę samą logikę.”
Fragment pochodzi z książki „Jak grać żeby wygrać w biznesie”, której autorem jest Mark Cuban (miliarder, który rozpoczynał od sprzedawania worków na śmieci i mleka w proszku, chodząc od drzwi do drzwi).
Chcesz poznać dalszą część tej historii? Już niebawem na naszym blogu 🙂
„Kto chwyta szanse, prędzej czy później osiąga swoje cele. Dobrze. Sukcesy osiągamy tylko dzięki pewnym czynom. Jasne. A czyny zdefiniowane są poprzez ich wyniki. Słusznie. A do wyników dochodzi się przez pracę. Z powyższym każdy się zgodzi. Tyle że ten sposób widzenia rzeczy jest bardzo pobieżny i z gruntu zły. Brakuje tu pewnego zasadniczego składnika!
Kiedy wykonujemy dobrze jakąś pracę, czyli czynność, to osiągamy w niej dobre wyniki. To też się zgadza. Pytanie tylko, kiedy osiągamy te wyniki?! Przecież to żadna sztuka naprawić po mistrzowsku auto, zostać słynnym pianistą, wylądować za życia na Marsie. Aby naprawić po mistrzowsku auto, potrzebowałbym tylko kilku lat. Aby zostać słynnym pianistą – tak ze 30 lat. A wylądować za życia na Marsie – no, na to potrzebowałbym ze 300 lat, tak myślę. Nie jest to żadne osiągnięcie, żaden wyczyn, to każdy potrafi! Wszystko jest możliwe i każdy potrafi wszystko – wszystko jest tylko pytaniem o czas… Pytanie o czas – właśnie.
„Każdy potrafi wszystko” – długo uważałem to powiedzenie za zwariowane. Każdy potrafi wszystko? Im jestem starszy, tym bardziej mnie ono jednak przekonuje. Każdy potrafi wszystko, tak, ale dopóki żyje. Bez tego tak zasadniczego a tak ograniczającego składnika – czasu – nic przeciwko temu powiedzeniu nie przemawia. Nie ma nierealnych celów, są tylko nierealne terminy. I nie jest to też kwestia pieniędzy, bo do ich zdobycia również potrzebny jest czas. Potrzebujecie miliona na ten projekt? Żaden problem, bo w ciągu kilkuset lat każdy to zrobi, naprawdę – każdy w takim czasie zbierze tyle pieniędzy. Większym wyczynem byłoby zebrać tyle w ciągu jednego miesiąca, nie mówiąc już o jednym dniu…
„Nie ma nierealnych celów, są tylko nierealne terminy.”
Wyniki nie zależą tylko od pracy. Chociaż większość pracobiorców opłacanych jest za pracę, a więc za to, że wykonują pracę, którą daje im pracodawca. Oto coś, o czym zapominają wszyscy: aby osiągnąć dobre wyniki, nie wystarczy wykonać coś dobrze. Wyniki, czyli prawdziwe osiągnięcia – to praca wykonana w określonym czasie.
Kiedy wyznaczam sobie jakiś cel, muszę podać też jakiś termin, w innym wypadku nie ma to sensu. Każdy cel – bez wyjątku – każdy cel jest limitowany w czasie, bo limitowane w czasie jest nasze życie. Czy w głowach członków naszego społeczeństwa jest na to miejsce? A gdzie tworzenie pewnej wartości – będącej naszym roszczeniem także w stosunku do czasu?
„A gdzie tworzenie pewnej wartości – będącej naszym roszczeniem także w stosunku do czasu?”
Pracobiorcy całymi dniami i godzinami piszą listy firmowe w różnych sprawach. Dlaczego? Ponieważ chcą to zrobić dobrze. Co nadzwyczajnego jest w tym, że ktoś napisze jeden tego rodzaju list w ciągu trzech długich dni? Ano – nie ma w tym nic dobrego, a tym bardziej nadzwyczajnego. Jest coś wręcz fatalnego, źle świadczącego o autorze i w ogóle tego listu nie trzeba czytać. Uczeń szkoły podstawowej, który napisze odpowiedni do swego wieku list w pięć minut, osiągnął w tym momencie więcej!
Oto każdej niedzieli ludzie w spokoju ducha, powoli myją ręcznie swoje samochody. Oto na lotniskach ludzie gapią się w powietrze, stojąc na ruchomym chodniku. Na Boga, czyż tym ludziom czas nie jest drogi? Czas ich życia? Czy ich życie nie jest dla nich nic warte? Ludzi z wigorem, temperamentem rozpoznacie po tym, że wchodzą i schodzą po ruchomych schodach, że idą po ruchomych chodnikach i stale coś robią, nawet wtedy, kiedy siedzą gdzieś i czekają – czy to w pociągu, czy to w poczekalni do lekarza.
Zatrzymać własny ruch do przodu – wyłącznie dlatego, że jadę na ruchomym chodniku – to można porównać z pasywnością, która paraliżuje nasze społeczeństwo. Zawsze, kiedy sądzimy, że jesteśmy „niesieni” przez społeczeństwo, kolektyw, gminę – w tym celu wystarczy się po prostu „nie wychylać” i robić to, co wszyscy – dopuszczamy się pasywnej postawy i zaprzestajemy naszych własnych usiłowań. Stajemy na ruchomym chodniku i rezygnujemy z odpowiedzialności za własny ruch do przodu – cokolwiek to znaczy, a także dosłownie. „Wstępujemy” do opiekuńczego państwa, godząc się na cały pakiet opieki socjalnej – i zwalamy na nie odpowiedzialność za wszystkie życiowe ryzyka. Związani jesteśmy z Agencją Pracy i pozwalamy, aby to ona odpowiadała za kształtowanie naszego życia zawodowego. Wiemy, że nasi pracodawcy opłacają nam różne kursy i treningi i pozwalamy, aby to nasz szef odpowiadał za nasze dalsze kształcenie i rozwój. Wiemy doskonale, że system szkolny opłacany jest z naszych podatków i godzimy się na to, aby ten tak niedoskonały twór był odpowiedzialny za kształcenie naszych dzieci i przygotowanie ich do życia. Zawsze są jacyś „inni”, którzy nas mają wspierać, nieść do przodu, wieźć itd. A przecież tymi, którzy na to czekają, zawsze jesteśmy właśnie „my”.
Większość ludzi nie dostrzega przede wszystkim w ogóle osi czasu. Tylko z tego powodu możliwe jest tworzenie stanowisk pracy, które polegają na nicnierobieniu. Na lotnisku w Monachium, już w strefie bezpieczeństwa, siedzi ośmiu mężczyzn z krwi i kości, których zadaniem jest wyłącznie patrzenie i pilnowanie, aby wszyscy przeszli przez tę strefę i nie zatrzymywali się, i aby nikt nie wracał. Wszyscy, jak wiadomo, przechodzą do hali wylotów. Ile czasu traci tych ośmiu ludzi! Każdego dnia, w każdej godzinie! Oni nie robią nic! Proste urządzenie techniczne, jakaś bramka z kołowrotkiem czy coś podobnego spełniłoby dokładnie to samo zadanie!
Dopóki istnieją takie stanowiska pracy, dopóty będą ludzie, którzy tracą godziny, lata swojego życia na coś takiego, a nam, jako społeczeństwu, nie będzie się dobrze wiodło. Gdyby przynajmniej byli to ludzie studiujący, którzy w czasie swojej pracy mogliby coś powtarzać, czegoś się uczyć… Może zarząd lotniska mógłby wykorzystać ich siłę roboczą choćby w ten sposób, aby posadzić ich za biurkiem i zlecić im przepisywanie tekstów, bo ja wiem… Ale ludzie, którzy zabijają czas – nie, na to po prostu nie mogę patrzeć. Robi mi się wręcz niedobrze, kiedy jestem skazany na konfrontację z czymś takim. Czy ci ludzie nie widzą, jak czas przecieka im przez palce i bezpowrotnie znika? Zawsze, kiedy o nich myślę, wydaje mi się, że muszę przedzierać się przez bagno martwego czasu, aby dobrnąć do jakiejś śluzy i wyminąć tych zombie.
„Czy ci ludzie nie widzą, jak czas przecieka im przez palce i bezpowrotnie znika?”
Przecież ja tylko przechodzę obok nich na lotnisku… A jeśli muszę iść do toalety i widzę siedzącego tam pana lub panią… dlaczego on czy ona nie robi choćby swetra na drutach? A obok stoi biedny talerzyk z paroma groszami.
Naprawdę nie chodzi mi o nieustanne tworzenie wartości dla zasady albo o maksymalne wykorzystanie każdej sekundy. Chodzi mi o pojedynczego człowieka, który może nawet czytać jakąś dobrą powieść! Ciągle się boję, że nasz rozum zapadnie na suchoty, jeśli nie będziemy go odpowiednio karmić.
Czas oczekiwania to czas martwy. Wiem, że czasem trzeba czekać całymi latami, aż coś zostanie skończone albo na nadejście właściwego czasu. Nie jestem w tym dobry. Jestem „stale za wcześnie”, takie mam wrażenie. Kiedyś, na przykład, napisałem książkę pod tytułem „Każdego dnia jest wyprzedaż” – poradnik na temat handlowania i targowania się. Opublikowałem tę książkę, jeszcze zanim weszła w życie ustawa o rabacie, bo nie mogłem już się tego doczekać. Książka sprzedawała się całkiem dobrze – i niesłychanie mnie to denerwowało, bo gdyby pojawiła się na rynku później, po wejściu ustawy, mogłaby się sprzedać w dwukrotnie albo nawet trzykrotnie wyższym nakładzie.
W taki sposób za wcześnie byłem już iks razy. Wolę rzucić się na coś natychmiast, niż czekać, aż nadejdzie odpowiedni czas i rzecz dojrzeje. Najważniejsze: działać! Właśnie dlatego, że nie znajduję w sobie cierpliwości, aby poczekać trzy dni, ciągle coś psuję. Nie jestem dobrym przykładem sztuki czekania na odpowiedni moment. Z drugiej jednak strony, w większości wypadków właśnie dzięki mojej niecierpliwości osiągnąłem tak wiele sukcesów – po prostu dlatego, że załatwiałem sprawy natychmiast, kiedy tylko się pojawiały, za jednym zamachem.
„Zły wynik, ale osiągnięty i zaprezentowany natychmiast, to dobry wynik.”
W swoim słynnym przemówieniu z 26 kwietnia 1997 roku ówczesny premier Niemiec Roman Herzog użył słowa Ruck dokładnie jeden raz. Słowa „szansa” użył natomiast siedem razy. Co nam po szansach, jeśli za jednym zamachem ich wszystkich – albo przynajmniej jednej – nie chwycisz? Słowo ruck oznacza po prostu „natychmiast, zaraz, teraz oddać coś, co jest jeszcze niekompletne, nieskończone”. Zły wynik, ale osiągnięty i zaprezentowany natychmiast, to dobry wynik. No, prawie…”
Fragment pochodzi z książki „Dzieci szczęścia”, której autorem jest Hermann Scherer.
„Ktoś ostatnio powiedział, że żyję w swoim świecie. Tak, żyję i z dnia na dzień jest on coraz piękniejszy i coraz bardziej mój.
Kiedyś straciłem pewnego przyjaciela, choć jako dziecko uwielbiałem się z nim bawić. Był bardzo kreatywny, pełen wiary i pasji, a przez to niczym nieograniczony. Jednak kiedy dorastaliśmy, usłyszałem od moich rodziców i otoczenia, że mam zejść na ziemię. Konsekwencją tego było to, że relacje z moim przyjacielem znacznie się pogorszyły.
Dałem sobie narzucić wolę i przekonanie innych, że on ma na mnie zły wpływ i że przez niego w przyszłości niczego nie osiągnę, choć doskonale wiedziałem, że dzięki tej znajomości już od podstawówki robiłem wiele dla siebie i dla innych. On napędzał mnie do działania i tworzenia, wspierania i poszukiwania rozwiązań, które mogą sprawić, że mój świat przyniesie odrobinę radości innym.
Dzięki niemu byłem przewodniczącym w szkole, udzielałem się w wielu przedsięwzięciach. Kierowałem różnymi projektami, wśród nich Młodzieżową Radą Miasta Wałbrzycha. Miałem możliwość jeszcze przed dwudziestką przemawiać do ponad tysiąca ludzi. Wszędzie, gdzie podejmowałem pracę, dawałem z siebie wszystko, wnosząc kreatywne pomysły i zaangażowanie, często nie bacząc na własne potrzeby.
Kiedy spoglądam wstecz, widzę, jak wiele zawdzięczam sobie, a przede wszystkim mojemu trzeciemu przyjacielowi. To moja Fantazja. Wyobraźnia. Tam spotykam się z chłopcem, z którym pogodziłem się po latach. Tak naprawdę trzeci przyjaciel nigdy mnie nie opuścił, bo przez 34 lata mojego życia wspierał mnie w każdej sekundzie. Negowałem to, co mi podsuwał, doprowadzając się do trudnej sytuacji zawodowej, finansowej i rodzinnej. Kiedy go nie słuchałem, traciłem wszystko, na co wiele lat pracowałem. Oddałem się rzeczywistości, bo tak było „doroślej” i poważniej. Po co marzyć? To bez sensu!
Tak wielu z nas porzuca swoje marzenia i chwile, w których oddaje się poszukiwaniu w sobie inspiracji na całe życie. Dajemy sobie wmówić, że to śmieszne i żałosne, bo marzenia się nie spełniają.
No tak. Gdzieś przeczytałem, że marzenia się nie spełniają, tylko marzenia się spełnia.
„Marzenia wydają się głupie tylko ludziom, którzy ich nie mają”. — Peter Reese
Słowa Petera Reese’a utkwiły mi w pamięci, a także stały się kluczem jedności z moim trzecim przyjacielem. I tak od kilku lat na nowo bawimy się w tworzenie i rozwijanie tego „innego” świata. Mojego (naszego) i na moich (naszych) zasadach. Wiem, jak za parę lat będzie wyglądało moje życie. Na powrót spełniam swoje marzenia i realizuję swoje pasje. Nauczyłem się wykorzystywać swój talent, a to sprawiło, że uwierzyłem w siebie i jestem sobą.
Oddawanie się marzeniom to najpiękniejszy element mojego życia. Mam pewność, że to, co powstanie w mojej głowie, już niebawem będę trzymał w ręce. Może ktoś nie wierzyć, ale nie dbam o to. Dzięki marzeniom powstały fundacja Bezpieczny Brzuszek i projekt Architekci Umysłu. Pomogłem wielu osobom w tworzeniu ich biznesu lub stawianiu go na nogi, bo stracili wiarę. Każdego dnia w mojej wyobraźni powstają nowe obrazy, pomysły i plany. Jestem otwarty i za każdym razem dziękuję za nową moc, którą otrzymuję.
Dzięki marzeniom można zmieniać siebie, swój świat, ale również życie innych ludzi. Jeśli to szalone, to kompletnie się tym nie przejmuję, bo tylko szaleni zmieniają ten świat. A ja nie mam ograniczeń, a jedynie wielką chęć transformacji mojego życia, z którego skorzystają inni ludzie.
Jeśli czytasz dalej, to chcę Ci powiedzieć: nie marnuj czasu. Nie wstydź się swoich marzeń. Podsycaj ogień, który się w Tobie tli, aby powstał płomień, który porwie Cię do życia. Wspieraj go doznaniami, emocjami, uczuciami, zapachami, dotykiem, smakiem, dźwiękiem lub ciszą. Buduj w sobie poczucie, że dojdziesz tam, gdzie chcesz. Będzie tak od dnia, w którym na nowo polubisz swojego przyjaciela i swoje marzenia. Pokochaj je i uwierz w nie.
Dziś, po kilku miesiącach marzeń o własnej gazecie, układania w głowie wszystkich elementów i faktów, przyszła niespodziewana wiadomość. Wiedziałem, jak moja gazeta ma wyglądać, co ma w niej być, przeglądałem w wyobraźni wszystkie strony pierwszego numeru. Widziałem piękne zdjęcia i czytałem teksty autorstwa ludzi, którzy wspierali mnie przez lata. Brakowało mi tylko odpowiedzi na pytanie: „JAK?”. „Jak” przyszło samo. Jeśli w coś mocno wierzysz, a podpowiedziała Ci to Twoja wyobraźnia, to nie musisz od razu wiedzieć „jak”. Do mnie po latach odezwał się kolega, któremu opowiedziałem o moim kolejnym pomyśle. Powiedział, że wchodzi w to. Zdziwiłem się, a wówczas on powiedział, że jest redaktorem jednego z największych czasopism w Polsce. Pisząc to, jeszcze jestem podekscytowany. Zapamiętam ten dzień jako dzień, w którym znów „jak” przyszło samo.
Mój przyjaciel nazywa się Fantazja. To dzięki niemu mam wszystko, czego mi trzeba, aby być szczęśliwym w moim własnym świecie.”
„Przyglądając się bliżej kwestii smaków, można zauważyć, że ich wpływ na ludzki organizm jest ogromny.
Abstrahując od nauk ajurwedy, każdy po zjedzeniu czegoś słodkiego (zmysłowo rozpływająca się czekolada z dużymi kawałkami orzechów, kusząca i aromatyczna tarta cytrynowa) odczuwa chwilę przyjemności, zapomnienia i rozluźnienia. Gdy jednak do naszych ust dostanie się ostra zupa z kawałkami chili, od razu czujemy, że nasz zmęczony umysł i ciało zaczynają lekko ożywać.
Bez względu na to, co udaje nam się zarejestrować, pożywienie, a dokładniej mówiąc‚ jego smaki, wywołuje pewien efekt w naszym ciele i umyśle.
Rozsądna ilość smaku słodkiego działa łagodząco na umysł i nerwy oraz bierze udział w budowaniu tkanek ciała; smak słony nawilża tkanki, podkreśla smak danej potrawy oraz wzmaga trawienie; smak kwaśny pobudza apetyt i rozgrzewa organizm; smak ostry wspomaga spalanie tkanki tłuszczowej oraz pobudza trawienie; smak gorzki jest przydatny, gdy chcemy oczyścić organizm z toksyn (większość ziół ma m.in. smak gorzki); smak cierpki oczyszcza krew oraz ma właściwości lecznicze.
Każdy ze smaków stosowany z umiarem będzie działał pozytywnie na ludzki organizm. Stosowany w nadmiarze będzie nadmiernie stymulował daną doszę‚ doprowadzając do jej zaburzenia.
Partap Chauhan podkreśla w swojej książce Eternal Health. The Essence of Ayurveda, że o ile znajomość koncepcji trzech dosz jest konieczna do postawienia dobrej diagnozy, o tyle zrozumienie koncepcji sześciu smaków jest konieczne, by wyleczyć dane zaburzenia. Ale nawet nie będąc lekarzem ajurwedyjskim, będziemy w stanie pomóc sobie w prostych dolegliwościach‚ które nas dopadają każdego dnia‚ jeśli poświęcimy odrobinę czasu na zaznajomienie się ze smakami oraz tym‚ w jaki sposób oddziałują na ludzki organizm — to one najmocniej stymulują dosze.
Najlepszym smakiem równoważącym dla doszy vata jest słony, ze względu na mocne właściwości nawilżające, rozgrzewające oraz naturalną ciężkość. Kolejne równoważące dla vaty smaki to kwaśny oraz słodki. Kwaśny będzie rozgrzewał oraz dodatkowo nawilżał, co jest bardzo przydatne w przypadku suchości vaty. Słodki w niewielkim stopniu nawilża oraz zwiększa właściwości ciężkości. Dla gorącej i lekkiej pitty najlepsze będzie pożywienie o smaku cierpkim, ponieważ smak ten niesie ze sobą jakość mocnego wychłodzenia, osuszenia oraz ciężkości. Korzystny jest także smak słodki, który zwiększa ciężkość i wychłodzenie, oraz smak gorzki, który również ma zimną i osuszającą naturę. Najmocniej działającym smakiem na doszę kapha jest ostry, ze względu na dużą ilość żywiołu ognia i powietrza, których zdecydowanie brak u kaphy. Właśnie dlatego gorąco i mocne osuszenie jest tym, co najmocniej redukuje kapha. Średnie działanie w przypadku tej doszy ma smak gorzki, ponieważ osusza i przyczynia się do zwiększenia lekkości ciała, oraz smak cierpki‚ który ze względu na swoją ściągającą naturę sprzyja zmniejszeniu masy tkanek.
Rasa
Rasa to smak. Pierwszy kontakt pożywienia z naszym językiem to właśnie rasa. Smak, który odczuwamy w jamie ustnej‚ jest wzmagany przez obecność śliny. W mniej lub bardziej subtelny sposób możemy wyczuć sześć smaków: słodki, słony, kwaśny, ostry, gorzki oraz cierpki. Każdy smak ze względu na obecność żywiołów wpływa na dosze, zmniejszając lub zwiększając ich poziom w naszym ciele. (…)
Smak słodki (madhura)
Na smak słodki składają się elementy wody i ziemi, co czyni go najcięższym ze smaków. Słodki ma zimne virya, co oznacza, że wkrótce po zjedzeniu czegoś słodkiego poczujemy działanie wychładzające na organizm, a przy tym spowalniające trawienie. Słodki vipaka oznacza, że na dłuższą metę właściwości słodkiego będą spotęgowane. Ze względu na swoje właściwości słodki wpływa pozytywnie na dosze vata oraz pitta, natomiast znacznie podnosi poziom kapha. Pobudza rozwój tkanek w ciele (dhatu), a także — dzięki zwiększaniu jakości wilgoci — nawilża i ujędrnia skórę i włosy, oczy, nos oraz gardło‚ wpływając tym samym na poprawę stanu skóry, nawilżenia włosów oraz „zmiękczenia” głosu. (…)
Smak słony
Smak słony powstaje poprzez wzajemne pomieszanie się elementów wody i ognia. Element ognia wpływa na rozgrzewające virya, przez co wspomaga proces trawienia. Natomiast element wody odpowiedzialny jest za nawilżający charakter smaku słonego. Vipaka tego smaku to słodki, co oznacza, że pokarmy kwaśne po strawieniu są mocno nawilżające oraz równoważące pod względem właściwości gorący – zimny oraz lekki – ciężki.
Stosowanie słonego smaku z umiarem nawilża tkanki ciała, utrzymuje równowagę wodno-elektrolitową w organizmie oraz zmniejsza skurcze i ból okrężnicy. Sól również zwiększa wydzielanie śliny, podnosi walory smakowe potrawy, wspomaga trawienie, wchłanianie oraz eliminację elementów odpadowych z organizmu. Ponadto zmniejsza sztywność i działa przeczyszczająco. (…)
Smak kwaśny
Smak kwaśny jest połączeniem żywiołu ziemi i ognia. Rozgrzewające virya oznacza, że pierwszym wrażeniem po spożyciu smaku kwaśnego jest uczucie ciepła. Kwaśny vipaka odnosi się do przedłużenia wrażenia rozgrzania ciała, wzmożenia wilgoci oraz ciężkości.
Umiarkowana ilość tego smaku wpływa pozytywnie na wzmocnienie apetytu, ilość wydzielanej śliny oraz poprawę trawienia. Kwaśny pobudza perystaltykę jelit, nawilża pokarm oraz pomaga w prawidłowym wchłanianiu składników odżywczych z pożywienia, zwłaszcza żelaza. Ponadto uwydatnia smak potrawy, działa odświeżająco, zwiększa pragnienie‚ jak również zwiększa ilość tkanek w ciele, wzmacnia serce i stymuluje umysł. (…)
Smak ostry
Smak ostry powstaje z połączenia dwóch lekkich żywiołów: powietrza oraz ognia. Jest najgorętszym ze smaków oraz najmocniej stymuluje trawienie, zwiększając agni (ogień trawienny). Ostry vipaka oznacza, że na długo po spożyciu pokarmów o smaku ostrym smak ten nadal wpływa na nas rozgrzewająco, osuszając i nadając lekkość (dlatego smak ten mocno podrażnia doszę vata, za to doskonale równoważy doszę kapha). Z drugiej strony — jeśli zrównoważy się smak ostry smakiem o działaniu nawilżającym‚ np. kwaśnym, słodkim lub słonym‚ wtedy idealnie rozgrzewa on osoby typu vata, nie dopuszczając do nadmiernego wysuszenia i pobudzenia umysłowego. (…)
Smak gorzki
Smak gorzki jest połączeniem żywiołu powietrza i eteru. Uważany jest za najlżejszy i najbardziej wychładzający smak. Jego vipaka jest ostry, co oznacza‚ że ostatecznie spożycie pokarmów o dominującym smaku gorzkim będzie miało działanie osuszające i redukujące masę ciała. Dzięki tym właściwościom smak ten zalecany jest dla zrównoważenia doszy kapha. Z drugiej strony — ochłodzenie‚ jakie daje smak gorzki‚ oraz suchość dobrze wpływają na doszę pitta.
Gorzki jest smakiem mało znanym w naszej (zachodniej) kuchni i mało lubianym. Jednak ze względu na swoje właściwości powinien znaleźć się w każdej kuchni. Jak podaje Caraka sanhita‚ smak gorzki ma działanie oczyszczające organizm z toksyn, antybakteryjne i bakteriobójcze. Najlepiej pośród smaków łagodzi podrażnienia i stany zapalne skóry, sprawiając‚ że skóra staje się jędrna, zaspokaja pragnienie, zmniejsza gorączkę oraz usuwa nadmiar wody z organizmu. (…)
Smak cierpki
Smak cierpki powstaje z żywiołów ziemi i powietrza. Poprzez mocne działanie osuszające, a zarazem wychładzające nie nadaje się dla osób z przewagą doszy vata. Natomiast pozytywnie schładza rozgrzaną doszę pitta i osusza wilgotną doszę kapha. Energia smaku cierpkiego jest wychładzająca, co oznacza, że gdy zjemy go za dużo, to wpłynie on hamująco na trawienie. Podobnie jak smaki ostry i gorzki, smak cierpki również ma ostry vipaka, co oznacza, że długoterminowym działaniem smaku cierpkiego będzie osuszenie organizmu z nadmiaru wilgoci.
Cierpki, podobnie jak gorzki, również nie należy do lubianych smaków. W odpowiedniej ilości pomaga jednak oczyścić krew, delikatnie stymuluje trawienie oraz dzięki właściwościom osuszającym i ściągającym pomaga w przypadku biegunek, nadmiernego pocenia się oraz krwawienia. Dodatkowo w ziołolecznictwie stosowany jest przy leczeniu trudno gojących się ran, skaleczeń oraz kontuzji. Istnieje wiele ziół cierpkich w smaku‚ np.: bazylia, rozmaryn, pokrzywa, ogórecznik, krwawnik. (…)”
Fragment pochodzi z książki „Ajurweda w praktyce” (Agnieszka Wielobób, Maciej Wielobób).
„Nic nie jest tak pewne, jak to, że nadejdzie ostatnia chwila. Trafi nas szlag albo piorun, albo doniczka z 15. piętra spadnie nam na głowę. Pożre nas niedźwiedź albo rak, utoniemy, udusimy się, zamarzniemy, umrzemy z głodu, z pragnienia, spalimy się albo zostaniemy zastrzeleni przez szaleńca. Przepuszczą nas przez magiel, uduszą, zatłuką. Byk weźmie nas na rogi, pijany dorożkarz zmiecie z drogi, w dodatku z bułką na śniadanie w ręku. Przez 25 lat będziemy nędznie zdychać. Podróż życia kończy się śmiercią.
„Podróż życia kończy się śmiercią.”
Statystyka przewidywanej długości życia też jest zwodniczą nadzieją – mamy złudzenia co do faktu, że możemy umrzeć dziś. Jak chcemy wypatrywać kostuchy z kosą? Czy ona jest dobra, czy zła, czy jaka? W tutejszym świecie zdania na ten temat są podzielone. Są tacy, którzy twierdzą, że nie może być ani zła, ani dobra. Inni mówią, że owo „zgaśnięcie” jest całkowitym odcięciem tego, co obecne i przyszłe, co oznacza worst case i blady strach.
Są tacy, którzy mówią, że śmierć jest błogosławieństwem, bo byłoby śmiertelnie nudno żyć wiecznie.
Jeśli umiera ktoś, kogo znamy, jest nam żal. Nie zobaczy już słońca, nie poczuje zapachu chleba w tosterze. Koniec wszystkich dobrych rzeczy w życiu jest z pewnością powodem do smutku. Chcemy więcej i więcej wszystkiego, co tak w życiu cenimy. Czy to jednak wystarcza, aby wyjaśnić ogrom strachu, który ludzie odczuwają przed śmiercią?
Myśl, że świat bez nas będzie trwał dalej, jest trudna do zniesienia. Właściwie to zabawne, bo przecież akceptujemy, że istniał jakiś czas przed naszym przyjściem na świat.
Śmierć wydaje się nam czymś niewyobrażalnym. Nie jest to jednak do końca prawda. Z wewnętrznej perspektywy nie możemy sobie wyobrazić śmierci; nie możemy poczuć, jak to jest być kompletnie nieświadomym. Koniec nie jest jednak czymś kompletnie nie do pomyślenia. Chcąc wyobrazić sobie własne nieistnienie, możemy wybrać perspektywę zewnętrzną i w ten sposób przeżyć własny pogrzeb – oglądając jego uczestników. Oczywiście żyjemy z tą myślą, ale nie stanowi ona dla nas problemu, podobnie jak świadomość tego, że kiedyś zabraknie nam świadomości.
Wyobraźcie więc sobie Wasze ciało, w którym zgasło wszelkie odczuwanie. Prowadzi to natychmiast do uznania dualizmu ciała i duszy. Pamiętacie reklamę zajączków Duracell? Jak bateria jest w środku, zajączek bębni, jak nie – koniec bębnienia. Jeśli posiadamy nieśmiertelną duszę i śmiertelne ciało, to jesteśmy niczym ten zając z pojemnikiem na baterie. Można pomyśleć, jakie byłoby życie po śmierci: stary zając z nową baterią? Nowy zając ze starą baterią? Zając bez baterii? Wszystko jest możliwe, jeśli tylko da się wymienić baterię (dlatego iPhone jest wyjątkowo złym przykładem).
Jeśli nasz duch miałby być związany z fizycznymi procesami w naszym organizmie, to rzecz robi się skomplikowana. Jeśli bowiem baterie wbudowane są na stałe, to raz i kiedy tylko zając przestanie bębnić – koniec. Nic w zającu nie skłoni go do bębnienia. Lecimy na śmietnik.
Moglibyśmy spróbować jednak zostać w tej bawialni, aż baterie zostaną kiedyś naładowane. Może się to stać rzeczywistością; od 30 lat Amerykanie zamrażają się – po śmierci oczywiście… – w przekonaniu, iż technika i nauka pójdą tak daleko, że możliwe będzie przywrócenie do życia. Inni z kolei gorączkowo śledzą badania prowadzone nad meksykańską jaszczurką zwaną aksolotlem, która ma niezwykłe właściwości: jej młode egzemplarze mogą odtwarzać utracone kończyny i organy ciała w wypadku ich straty. Kiedy mechanizm wyjaśniający to zjawisko zostanie ujawniony, może będziemy mogli regenerować nasze ciała i usuwać skutki nawet ciężkich zranień, włącznie z paraplegią, czyli porażeniem poprzecznym, prowadzącym do całkowitego paraliżu. Może nawet uporamy się ze śmiercią. Są tacy, którzy wierzą, że dzięki postępowi technologii informatycznej będzie można naszego ducha kiedyś „osadzić” w maszynie… Ja w każdym razie nie uważam, że przezwyciężenie przez ludzkość śmierci jest niemożliwe. Oto nasza wieczna nadzieja! Raj zmarłych jest w głowach żyjących!
„Raj zmarłych jest w głowach żyjących.”
Dążenie do nieśmiertelności jest tak nierozerwalnie związane z człowiekiem, jak strach przed nicością. Każde pokolenie wypracowuje własne, zgodne z aktualną modą środki kulturalne w celu prezentacji owej nadziei. Przedstawienie wniebowstąpienia Chrystusa, ponownych narodzin duchów niemogących zaznać spokoju albo właśnie świat wysokich technologii. Pewni tego wszystkiego być jednak nie możemy. Nadzieja ta była jednak napędem dla wszystkich religii w historii ludzkości.
Trudno stwierdzić, czy nasze dusze są nieodłączną częścią ciała, czy też wolnym bytem. Zebrane dotychczas dane wskazują na to, że nasze życie przed śmiercią bardzo zależne jest od tego, co dzieje się w naszym systemie nerwowym. Jeśli nie jesteśmy religijni, a mamy, lub sądzimy, że mieliśmy, kontakty z duchami zmarłych, to nadal nie ma jednak dotąd oczywistego dowodu, który pozwoliłby na stwierdzenie faktu istnienia życia po śmierci.
„Ale – z pewnością jest życie przed śmiercią!”
Czy to jednak wystarczy, aby wierzyć w coś dokładnie odwrotnego – że potem nie ma życia? Na to pytanie musicie sami sobie odpowiedzieć. Czasami dziwię się tylko, że większość ludzi przyjmuje fakt istnienia życia po śmierci za tak oczywisty. Świadczy o tym przynajmniej ich stosunek do obecnego życia – przed śmiercią. Jeśli życie miałoby rozciągnąć się po śmierci w bliżej nieokreślonym czasie, to życie przed śmiercią nie wydaje się być takie pilne – i istotne. Ale – z pewnością jest życie przed śmiercią!”
Fragment pochodzi z książki „Dzieci szczęścia”, której autorem jest Hermann Scherer.
„Nie potępiajcie mnie. Każdy z nas ma swoje pierwsze życie. Ja mam swoje, z którym się szarpię, Wy macie swoje. U każdego jest inaczej. Niektórzy cenią najwyżej sukces finansowy, dla innych zasadnicze znaczenie ma władza, dla jeszcze innych znowu seks, uznanie, jakieś dzieło, nad którym pracują. Każdy jednak ma w życiu coś, przy czym ma gęsią skórkę, coś, przy czym czuje, że naprawdę żyje. I o to właśnie chodzi. Nie o to, aby dać życiu więcej dni, tylko dniom – więcej życia. Wartość życia nie jest mierzona jak największą liczbą oddechów, tylko tymi chwilami, w których właśnie brakuje nam tchu.
Jeżeli coś się dla was naprawdę liczy, to ile jesteście w stanie dla tego czegoś poświęcić czy zaryzykować? Droga, którą przebyliśmy, już nie istnieje. Skąd wiecie, że zmierzacie we właściwym kierunku? Jedno jest pewne: w tej ostatniej godzinie, jeśli będzie nam dane przeżyć ją świadomie, nie będziemy denerwować się z powodu tego, co nam nie wyszło, nie udało się, lecz będziemy żałować tego, na co się nie odważyliśmy. Nie ma dla mnie niczego bardziej godnego pożałowania, niż uczucie typu: „Ach, że też tego nie spróbowałem, nie zjadłem, nie zrobiłem etc.!” w owej chwili oglądania się za siebie, na bezpowrotnie minione lata i dni. Jestem pewien, że prędzej czy później coś takiego przeżyję, bo przegapiłem niejedną chwilę, w której powinienem był otworzyć oczy na szansę.
„Nie chodzi o to, aby dać życiu więcej dni, tylko dniom – więcej życia.”
No risk, no fun, no life (Bez ryzyka nie ma zabawy, ani życia). Lecz nasz problem polega na tym, że chcemy, aby risk wynosiło zero, a fun – sto, a przecież potrzebujemy i tego, i tego: maksymalnego ryzyka i maksymalnej życiowej frajdy. Musimy więc na jedną kartę położyć wszystko – także nasze życie. Gdybyśmy dokładnie wiedzieli, czego chcemy, to zrobilibyśmy to, ale my jesteśmy w stanie permanentnego poplątania, rozproszenia czy też jak to nazwać. Wynika to stąd, że droga prowadząca do celu nigdy nie jest prosta. W dodatku leży na niej mnóstwo kamieni i to one chcą nas sprawdzić, pytając: „Czy naprawdę tego chcesz? Jeśli tak, to sprzątnij nas! Usuń z drogi!”. A na poboczu owej życiowej drogi leżą oferty specjalne naszego życia, wyjątkowe promocje. One szarpią nas także, kiedy próbujemy iść prosto, zachęcają, jak mogą: „Weź lepiej mnie!” – bo przecież tańsze, łatwiejsze.
I tak idzie człowiek, który czegoś chce: na przykład przedsiębiorca. O, będzie ciężko. Nie ma przecież nikogo, kto pokazałby takiemu biedakowi właściwą drogę; w Niemczech nie ma też szkoły, która kształci kogoś w kierunku „bycia przedsiębiorcą”. Najpierw próbuje więc on swoich sił w ubezpieczeniach. Wreszcie potrzebuje także jakiegoś know-how, klientów i kapitału do założenia własnej firmy. Rusza więc w drogę, tylko że wszędzie leżą kamienie. Ciężko. Innym sprzedaż idzie lepiej. Nasz przedsiębiorca nie może wystartować i zaczynają go ogarniać wątpliwości. Kto właściwie powiedział, że to jest dobra droga? Może, mówiąc w przenośni, drabina stoi przy niewłaściwym drzewie? Tak sobie myśli ów przedsiębiorca i słyszy gdzieś ofertę pracy jako doradca finansowy. Brzmi dobrze. Wypowiada więc pracę tutaj i wysyła tam swój list motywacyjny, ale tam też są kamienie. Kolejne przystanki na jego drodze: Tupperware, potem Herbalife. Wszystko cudowne przedsięwzięcia, ale on biega od jednej oferty specjalnej do drugiej, bo wszędzie leżą te kamienie, a on ich nie chce! Trzeba je sprzątnąć z drogi. A właśnie z kamieni, które ktoś nam rzuca pod nogi, albo które po prostu na tej drodze ot, tak, leżą, można zbudować coś pięknego; coś, co ma przyszłość. Superoferty są tanie, ale do niczego się nie nadają. To tak, jakbyście znaleźli promocję w supermarkecie, gdzie coś będzie o 5 centów tańsze, ale trzeba tam jechać dobre 20 kilometrów! Superoferty, promocje są właśnie po to, aby odwrócić naszą uwagę od właściwej drogi, aby nas uwieść i nabrać, że możemy dostać więcej, niż będziemy mogli wziąć. Więcej niż potrzebujemy. Wiem to aż nadto dobrze, w końcu zajmowałem się długo handlem detalicznym.
„Może drabina stoi przy niewłaściwym drzewie.”
Jest takie słynne powiedzenie Indian Dakota: „Jeśli stwierdzisz, że jedziesz na martwym koniu, to zsiądź czym prędzej!”. Wiele osób powtarza często to, co opisałem – ale zupełnie źle to rozumie. Traktuje jako wymówkę, aby nie mieć skrupułów, dać się skusić życiowej superofercie, porzucić raz obraną drogę, zamiast iść nią konsekwentnie do końca, tak jak zamierzaliśmy.
Tak, nie jest łatwo być przedsiębiorcą. Kiedyś ten koń, na którym jedziecie, może okazać się martwy. Ale co dokładnie jest najtrudniejsze? Martwy koń? Długa i ciężka droga? A może jej kolejny zakręt? I właściwie, skąd wiadomo, że koń jest martwy?
„Koło Fortu Defiance, zaraz obok Window Rock, mój koń padł. I co wtedy?”
Spróbowałem wyobrazić sobie, że jestem kowbojem na Dzikim Zachodzie i jadę konno do Santa Fe. Koło Fortu Defiance, zaraz obok Window Rock, mój koń padł. I co wtedy? Przecież ciągle mam zamiar dostać się do Santa Fe! Nie będę zmieniał celu podróży tylko dlatego, że padł mi koń! Ani wracał! Zmieniam więc w forcie konia – ale nie cel podróży! Nie zmieniam i nie rezygnuję z moich oczekiwań, nie zmieniam celu – zmieniam tylko strategię!”
Fragment pochodzi z książki „Dzieci szczęścia”, której autorem jest Hermann Scherer.
„Być może znajdujesz się na Poziomie Czerwonym, bo Twoje życie kręci się wokół Twojej pracy albo firmy, a nie wokół własnych finansów i własnego dobrobytu. Być może znajdujesz się tu, bo nawykowo wydajesz wszystko, co zarobisz, albo zamrażasz swoje pieniądze w inwestycjach i nie masz okazji poczuć flow pieniędzy. Być może znajdujesz się tu, bo pomagają Ci rodzice albo współmałżonek. A może dlatego, że masz niezbyt dobrze płatną pracę i nie wiesz, jak zarobić więcej.
Bez względu jednak na Twoją sytuację czy wiek, bez względu na to, czy Twoje przedsiębiorstwo odnosi sukces czy nie, słowem, bez względu na powód, dla którego znajdujesz się na Poziomie Czerwonym, jesteś Ocalałym, ponieważ wszystkie pieniądze przeznaczasz na przetrwanie, a nie na inwestycje, lub na grę pozorów, gdzie pokazujesz innym, że na coś Cię stać (nawet jeśli jest inaczej).
Już nie toniesz, ale pływasz w miejscu. Instalacja jest drożna, kran jest odkręcony, ale nie ma wtyczki abyś mógł się do tej instalacji podłączyć. Masz akurat tyle, żeby starczyło Ci na rachunki, może nawet na odrobinę luksusu czy lekką nadwyżkę finansową; to jednak nie pozwala Ci zbudować bogactwa, natomiast może wywołać u Ciebie rozproszenie. W efekcie masz poczucie, że możesz „iść na całość” i zainwestować na giełdzie, w nieruchomości czy w idee — jednak bez względu na to, jak często będziesz próbować robić to na tym poziomie, wrócisz zawsze do zera, do punktu wyjścia, czyli nic Ci nie zostaje.
Nie ma nic złego w inwestowaniu w swoje pomysły, biznes, akcje czy nieruchomości, ale na Poziomie Czerwonym działanie takie nie przynosi trwałych efektów. Kiedy żyje się z tygodnia na tydzień, podejmuje się wyłącznie krótkoterminowe decyzje. To zaś może wywoływać frustrację i poczucie bezradności, bo człowiek nie jest w stanie pójść dalej.
Dlatego właśnie na Poziomie Czerwonym pojawia się poczucie ulgi i zrezygnowania. Jak wspominałem wcześniej, pozostawanie na tym poziomie przypomina skakanie na trampolinie. Możesz co prawda podskoczyć wyżej — czasem nawet bardzo wysoko — ale nigdy nie zostaniesz na górze; zawsze spadniesz do punktu wyjścia. Aby przenieść się na Poziom Pomarańczowy i wyżej — aby naprawdę zbudować bogactwo — nie możesz podskakiwać jak na trampolinie, tylko musisz się wspinać. W tym celu potrzebne Ci to, czego potrzebuje każdy budowlaniec: stopnie drabiny.
Prawda jest taka, że od miliona dolarów dzieli Cię teraz tylko dziesięć stopni. Wiem, bo sam je pokonałem. Korzystając ze swojego geniuszu, możesz pokonać te dziesięć stopni wiodących na górę Latarni Bogactwa. Skoro wyszedłeś już z Poziomu Podczerwonego, wydobyłeś się z podpiwniczenia, to możesz wejść na pierwszy ze stopni wiodących na szczyt.”
„Budujesz własną firmę, która zyskuje status twojego kolejnego dziecka? A może zamierzasz ją dopiero założyć i rozwijać, by prosperowała przez lata? Zaczynasz o niej myśleć jak Golum z „Władcy pierścienia” Tolkiena – firma staje się twoim skarbem jak pierścień dla Goluma? A widmo jej utraty napawa smutkiem, lękiem lub złością?
Jeśli tak, uważaj, najprawdopodobniej budujesz firmę, która stała się twoją pasją. Zdziwiony? Bo przecież nie budowałeś firmy opartej na pasji. No tak, lecz pamiętaj, że możemy tworzyć firmy oparte na naszych pasjach, ale również sama firma może się nią stać kiedy budujemy ją, rozwijamy i doglądamy.
Niezależnie od tego, czy twoja firma stała się twoja pasją, czy była budowana na pasji, ważne jest to, że obydwu sytuacjach wstępujesz na niebezpieczną drogę. Wszystko będzie dobrze póki kondycja twoja i twojej firmy będzie dobra. Ale mam złą wiadomość. Ten stan nie będzie trwał wiecznie!. Co więcej im bardziej emocjonalnie związany jesteś ze swoja firmą, tym większe prawdopodobieństwo, że szybciej jej spektakularny koniec nastąpi.
Dlaczego? Zacznijmy od tego, że im bardziej zależy ci na firmie tym z czasem coraz trudniej podejmować Ci decyzję o potrzebnych czasem gruntownych zmianach dotyczących dalszego rozwoju firmy. Co więcej masz coraz większą świadomość, że w tak zmieniającej się sytuacji jaką mamy teraz na rynku, każda duża zmiana w mikro czy małej firmie wiąże się z dużym ryzykiem, często utratą płynności finansowej. Zaś lęk przed ryzykiem szybko potrafi doprowadzić do ograniczania możliwości rozwoju firmy i wykorzystywania nadarzających się okazji. Zaczynasz zamykać firmę w swojej strefie komfortu i skazujesz ją w ten sposób na powolny upadek.
Z drugiej strony patrząc, to emocjonalne przywiązanie do firmy sprawia, że przedsiębiorcy nie widzą tego, że ich firma tonie. Często spotykam się z tym, że nawet patrząc na twarde dane, przedsiębiorcy zaprzeczają faktom i nie przyjmują do wiadomości jednej prostej rzeczy – „Czas opuścić pokład”, zająć się ratowaniem tego co się da uratować i… i czas budować kolejny statek!
Bowiem firmy nie są wieczne, niektóre przeżyją rok inne i 80, jednak z reguły rzadko kiedy pierwsza czy druga firma staje się tą wieloletnią. Jednak najważniejsza jest nie firma i to czy ona przetrwa ale Ty! Ty jako przedsiębiorca, człowiek który wie, że firmy mogą upadać i bankrutować, że jest to naturalne zjawisko występujące w przyrodzie. Jeśli jednak nie odejdziesz do tego zjawiska właściwie, firma może pociągnąć na dno Ciebie. Jeśli to zrobi (a gdy jesteś mocno emocjonalnie z firmą związany zwiększasz tego prawdopodobieństwo) nie zbuduje on kolejnej firmy!
Dlatego z mojej perspektywy przedsiębiorcy jeśli już coś ma się stać moją pasją to biznes sam w sobie lecz nie pojedyncza firma. Wtedy jako przedsiębiorcy nie grozi mi upadek a jedynie firmom jakie tworzę, a przez to mam czas na naukę, eksperymentowanie i budowanie firmy, która faktycznie rozwinie się i albo będzie firmą wieloletnią albo firmą, którą będę mogła sprzedać. – Wybór będzie należał do mnie!”
Ile razy mówiłeś sobie lub nawet głośno „jestem smutny”, „jestem zmęczony”, „jestem beznadziejny”?
Co się wtedy dzieje? Czy powiedzenie czegoś takiego pomaga Ci w życiu, czy raczej jeszcze bardziej ciągnie Cię w dół? Nie czujesz się wtedy jak w „spirali śmierci”, która nakręca się coraz szybciej, coraz mocniej Cię dołuje i nie widzisz już szansy na pozytywne wyjście z sytuacji?
Ile czasu potrzebujesz, żeby znów odzyskać stabilność, spojrzeć optymistyczniej na świat i zacząć coś robić? Ile czasu BEZPOWROTNIE TRACISZ, działając w ten sposób?
No dobrze… Tylko jak obydwoje wiemy, Ty i ja, to tak naprawdę nie chcesz się tak zachowywać. To się dzieje samo, automatycznie, bezrefleksyjnie. Co więc możesz zrobić, żeby przestać się nakręcać negatywnymi emocjami i bardziej pozytywnie patrzeć w przyszłość?
Po pierwsze dobrze by było, gdybyś sobie uświadomił, że Ty nie jesteś swoją emocją. Emocja jest wytworem myśli. Gdy pojawia Ci się w głowie negatywna myśl, to za nią idzie emocja, którą uznajesz za nieprzyjemną. Jednak Ty jako osoba nie możesz się utożsamiać z tą emocją. Zauważ, że ona istnieje gdzieś w Tobie, ale nie jest Tobą.
Uświadomienie sobie tego faktu jest bardzo ważne, ponieważ to pierwszy, najważniejszy krok, żeby rozpocząć szczęśliwsze życie. Dlaczego? Ponieważ Ty trwasz, jesteś, jakiekolwiek zmiany zachodzą bardzo powoli. Natomiast emocję można zmienić dużo szybciej. Jest to o wiele łatwiejsze.
Przekładając to na działania, gdy już będziesz w stanie oddzielić się od emocji, to zamiast stwierdzenia „jestem smutny” możesz zacząć mówić „czuję się smutny” czy „czuję się zmęczony”.
Zauważ, że już samo stwierdzenie zawiera mniejszy ładunek emocjonalny. Od razu widać, że jest to stan przejściowy. Teraz możesz czuć się smutno, ale to nie oznacza, że za krótką chwilę nie będziesz tryskał optymizmem. Natomiast jeśli mówisz, że JESTEŚ smutny, to bardziej to określa Ciebie jako istotę i wymaga dużo większej energii, aby ten stan odmienić.
Zwróć więc uwagę na to co mówisz. Na to co mówisz do innych, ale przede wszystkim na to, co mówisz do siebie. Nie oceniaj się tak surowo stwierdzając, że jesteś zmęczony. Chwilowo możesz czuć się zmęczony, ale to przejdzie, gdy chwilę odpoczniesz.
A gdy przestaniesz być zmęczony, smutny, zniechęcony, to automatycznie łatwiej będzie o szczery uśmiech na Twej twarzy. A o to przecież chodzi.
„Dość często słyszę to pytanie od osób, które chcą rozpocząć swoja przygodę z pasjo biznesem. Najczęściej odnoszę jednak wrażenie, że zadając mi to pytanie chcą usłyszeć potwierdzenie ich własnych wyobrażeń, na temat tego jak zaczyna się budowanie własnej firmy. Kiedy słyszą ode mnie odpowiedź jakiej się nie spodziewali reakcje bywają różne. Od zaskoczenia po wyraźne danie mi do zrozumienia, że według nich absolutnie się na tym nie znam i oni wiedzą lepiej. Tak syndrom, wiem od Ciebie lepiej (i nieważne jest tu moje zerowe a twoje 10 – letnie doświadczenie na rynku) i udowodnię Ci że mam rację jest wśród nas mocno rozpowszechniony.
Myślę, że sporo osób reaguje na zasadzie zaprzeczenia, ponieważ nie spodziewają się jak naprawdę wyglądają realia budowania własnego biznesu. A budowanie własnego biznesu, w tym pasjo biznesu zaczyna się na długo zanim formalnie założysz własną firmę. To od czego musisz zacząć i co musisz zrobić zanim firmę założysz to rozpoznanie rynku! Co to znaczy?
Zakładając pasjo-biznes z góry masz w jakimś stopniu skrystalizowany pomysł na produkt lub usługę. Najczęściej wydaje się przedsiębiorcom-pasjonatom, że ich usługa czy produkt jest tak fantastyczny, że wszyscy będą chcieli go kupić. Ja zatem powiem – Sprawdzam! Podziel tych wszystkich ludzi na różne grupy docelowe klientów i idź i sprzedaj im swój produkt lub usługę!
Sprzedaj zanim wyłożysz pieniądze na produkcję ogromnych ilości, sprzedaj zanim poniesiesz koszty strony internetowej, logotypu, komputera itd. A jeśli okaże się, że nie jesteś w stanie dotrzeć do tych ludzi, do poszczególnych grup klientów, nie licz na to, że formalne założenie firmy coś zmieni. Jesteś niegotowy na prowadzenie firmy z sukcesem.
Jeśli potrafisz ich odnaleźć ale nie potrafisz sprzedać swojego produktu, nadal jesteś niegotowy na otworzenie firmy. Sprawdź czy to kwestia twoich umiejętności sprzedażowych czy gorzej – kwestia produktu, który np. trzeba zmodyfikować lub kompletnie zmienić.
Dopiero, gdy zbadasz rynek, gdy masz niezbity dowód na to, że faktycznie twoja pasja jest produktem lub usługa sprzedawalną, masz już konkretne zamówienie i jedyne czego Ci brakuje to podmiotu technicznego do wystawiania rachunków lub faktur – załóż formalnie firmę. Wtedy mogę z pełnym przekonaniem powiedzieć – jesteś GOTOWY na to by zacząć!”
„Zawsze gdy przychodzą do mnie przyszli właściciele pasjo-biznesów, by skonsultować swój pomysł, pytam się ich dlaczego zdecydowali się na budowanie biznesu na swojej pasji i jakie mają wyobrażenia dotyczące prowadzenia biznesu.
Niezmiennie otrzymuję w 95% taką samą odpowiedź. Kocham to robić (cokolwiek to jest czy produkt jaki wytwarzają, czy usługa jaką dostarczają), chcę tym się zajmować na co dzień i jestem przekonany, że mogę też z tego się utrzymywać. Czasem dochodzą jeszcze zdania typu mam dość swojej obecnej pracy, albo w przypadku kobiet będących na urlopach rodzicielskich, nie chcę wracać do swojej pracy, chcę się zająć w końcu tym co kocham robić.
W swojej głowie mają prosty schemat, polegający na otworzeniu firmy (zazwyczaj jednoosobowej działalności gospodarczej) i pozwoleniu sobie na pełne oddanie się swojej pasji zaraz po tym jak powstanie logotyp firmy, jej strona internetowa, projekt wizytówki. Do tego dorzućmy jeszcze radosne powiadomienie w mediach społecznościowych o tym, że nasz pasjo-przedsiębiorca właśnie rozpoczął nową przygodę w swoim życiu.
Na czym polega zatem jeden z największych mitów o jaki wcześniej czy później rozbija się pasjo-przedsiebiorca? Zazwyczaj już po kilku miesiącach w porywach do roku odkrywa, że albo wykonuje swoją pasję tworząc np. piękne produkty lub świadcząc usługi za darmo, albo zaangażuje się w stawanie się przedsiębiorcą z krwi i kości, zacznie patrzeć na zestawienia kosztów i przychodów, zostanie najlepszym sprzedawcą jakiego może mieć i…i nie będzie miał prawie w ogóle czasu na wykonywanie swojej pasji.
Co więcej przekonuje się, że najważniejszym „działem” w jego firmie nie jest ten, który tworzy produkt czy świadczy usługę, ale ten który pozyskuje klienta. A ponieważ jest to biznes, który powstał z pasji, osobą potrafiąca oczarować klientów, opowiadającą w sposób niezwykły o produkcie i usłudze, doskonale znającą problem i potrzebę na którą produkt, usługa odpowiada jest właśnie właściciel firmy.
Nagle okazuje się, że jedyną osobą, która może rozwinąć firmę jest osoba, która najbardziej na świecie chciała wykonywać swoja pasję a jest najbardziej potrzebna w innych aktywnościach związanych z prowadzeniem biznesu.
Firma potrzebuje nie pasjonata, ale właściciela, który potrafi myśleć finansowo, potrafi podejmować decyzje biznesowe, potrafi docierać do klientów, nawiązywać partnerstwa biznesowe, a przy tym ogarnia podstawy administracyjno – księgowe.
Czasem jednak wydaje mi się, że największym zaskoczeniem i odkryciem początkującego pasjo – biznesmena jest przekonanie się o tym, jak dużo łatwiej jest zatrudnić ludzi do tworzenia produktu, lub świadczenia usługi niż znalezienie sprzedawcy, który dorówna mu wiedzą o produkcie i charyzmą w rozmowie z klientem.
To co dzieje się dalej, zależy już od konkretnego człowieka. Zależy od tego czy powołał firmę nie tylko opartą na pasji lecz również z misją dzielenia się swoją pasją nawet jeśli sam nie miałby jej dostarczać, czy też nie jest w stanie się z tym pogodzić. Jeśli najbardziej na świecie zależy mu by samemu wykonywać swoja pasję, biznes ma małą szansę na przetrwanie i rozwinięcie się. Jeśli jednak jest gotowy na zmniejszenie swojego udziału w wykonywanej pasji i zaangażowanie się w inne aspekty biznesu, szansa firmy na przeżycie zaczyna rosnąć!”
Najnowsze komentarze